Zaczęło się od zaginięcia kota. Teraz Drue zaczyna rozumieć, że była to zapowiedź największego konfliktu w historii.


Dzikie królestwoCierpliwość zwierząt się wyczerpała – nie będą spokojnie patrzeć, jak ludzie niszczą Ziemię. Królestwo zwierząt wypowiedziało wojnę ludzkości. Udomowione zwierzęta muszą wybrać: przyłączą się do rebelii czy zechcą ocalić ostatnich ludzi na świecie?

Początkowo Drue chce tylko odnaleźć swojego kota. Jeszcze nie wie, że przeznaczono dla niej ważniejsze zadanie. Wyrusza przez wyludnioną krainę na spotkanie pradawnego plemienia Kotynów, którzy mają odegrać szczególną rolę w starciu dwóch światów.

Co ją z nimi łączy? Jaką cenę będzie musiała zapłacić za przetrwanie? Jedno jest pewne: do świata, jaki znamy, nie ma już powrotu.

***

Żadną inną książką nie obdarowałam tylu znajomych
Sara Goff, Lift the Lid

Nie mogłam się oderwać. (…) Serce mi waliło, wstrzymywałam oddech i przeskakiwałam po parę stron, bo nie mogłam wytrzymać napięcia
Ingrid King, „The Conscious Cat”

Olśniewające, oryginalne pisarstwo. Książka dla czytelników w każdym wieku, która stawia pytania i może służyć jako ostrzeżenie…
Virginia McKenna, Born Free Foundation

David Eden Simon
Dzikie królestwo
Przekład: Iga Noszczyk
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 września 2017
 
 

Dzikie królestwo


Nie idź za mną, bo nie umiem prowadzić.
Nie idź przede mną, bo mogę za Tobą nie nadążyć.
Idź po prostu obok mnie i bądź moim przyjacielem.

(autor nieznany)

PROLOG

Drue Beltane siedziała sama w ciemności. Szczelnie owinęła się starą puchową kołdrą. Serce waliło jej jak oszalałe. Głęboko wciągnęła zatęchłe powietrze i zanim je cicho i powoli wypuściła, policzyła w myślach do pięciu. Stosowała tę sztuczkę w szkole, by uspokoić się podczas klasówek.
Jednak tym razem nie pomogło. W jej głowie kłębiły się myśli czarniejsze niż ta stara kryjówka, w której się schowała. Przerażona dwunastolatka próbowała znaleźć jakieś punkty odniesienia, cokolwiek znajomego, dzięki czemu zapanowałaby nad swoimi złymi przeczuciami. Skubała wystrzępioną dziurkę w lewej kieszeni flanelowej pidżamy; zamykała i otwierała przypominający skorupkę małża telefon komórkowy z klapką; wciskała palce bosych stóp w żłobienia gładkiej wapiennej podłogi.
Otaczające ją ściany, podłoga i sufit – którego, gdyby tylko wstała i trochę się wyciągnęła, mogłaby dosięgnąć ręką – były zimne i nieco wilgotne, choć nie mokre. Czuła to przez skórę. Ta wilgoć tkwiła gdzieś w samym kamieniu, głęboko pod powierzchnią, jak jego pamięć.
Kryjówka była niewielka, może nieco większa od dwudrzwiowej szafy. Ta sekretna wnęka znajdowała się za ruchomą deską boazerii przylegającej do osmalonego sadzą kominka w małym wiejskim domku rodziny Beltane’ów. Dom ten zbudowano w szesnastym wieku, a jego zewnętrzne ściany pokrywał tłuczony krzemień.
Dom znajdował się w Kingley Burh – w rolniczej osadzie złożonej z kilku farm i domów rozsypanych na polach rozciągających się między przemysłowymi przedmieściami angielskiego Portsmouth a słynącym z pięknej katedry miasteczkiem Chichester. Dziewczynka mieszkała tu przez całe życie, ale z tej kryjówki jeszcze nigdy dotąd nie musiała korzystać dlatego, że naprawdę się bała. Wprost przeciwnie, od wczesnego dzieciństwa było to jej miejsce zabaw, gier i wyzwań – przejście do świata niczym nieposkromionej wyobraźni. Teraz kryjówka po raz pierwszy musiała spełnić swoje właściwe zadanie. Dziewczynka w końcu zrozumiała, jak to wszystko musiało wyglądać w dawnych czasach, kiedy krajem targały zabójcze walki między rodami i dochodziło do prześladowań religijnych.
Czubkami palców Drue wymacała inskrypcję, którą dawno temu ktoś wyrył na znajdującym się tuż nad wejściem do skrytki ciężkim, ciosanym kamieniu. Litery przypominały wycięte w pniu drzewa inicjały albo wypisany na więziennym murze wyrok:
Ex umbra in solem.
Drue poprosiła kiedyś nauczyciela historii, by pomógł jej przetłumaczyć ten tekst. Okazało się, że przetłumaczone słowa są tak samo tajemnicze jak łaciński oryginalny zapis:
„Z cienia ku światłu”.
Tak samo niejasny był dla Drue powód, dla którego w ogóle się tu teraz ukrywała. Ale ojciec kazał jej zostać we wnęce, nie ruszać się i zachowywać cicho, dopóki po nią nie wróci. Mówił to z powagą, jakiej nigdy dotąd w jego głosie nie słyszała i która potwornie ją przeraziła.
Skrytka miała tylko jedno wejście, a służącą za drzwi deskę zamykało się od środka, wciskając drewniany skobel w oczko zardzewiałego zamka z kutego żelaza. Odkąd Drue się tu wczołgała, zdążyła już chyba z dziesięć razy sprawdzić, czy skobel mocno trzyma. Ale teraz znowu przesunęła po nim palcami, aby upewnić się, że drzwi są zamknięte.
– Nie otwieraj drzwi nikomu poza mną – nakazał jej ojciec. – Obiecaj mi, że cokolwiek by się działo, cokolwiek byś słyszała, będziesz czekała w kryjówce aż do mojego powrotu.
Ciemność. Cisza. I nagle…
Łomot!
Drue aż podskoczyła. Nasłuchiwała głosu ojca. Czekała, aż zawoła ją po imieniu. Ale zamiast tego usłyszała… chrząkanie. Sapanie. Drapanie.
Dźwięk tłuczonego szkła.
Ktoś przewrócił coś ciężkiego (może krzesło?) i ciągnął to po kamiennej podłodze w kuchni.
Skrzypienie schodów.
Stłumione odgłosy kroków na podłodze pokoju nad jej głową.
Trzask drzwi (drzwi do jej sypialni!), które nagle się otworzyły, uderzając o biurko. Zwykle odrabiała przy nim lekcje.
Ktokolwiek to był (lub cokolwiek to było), teraz znajdował się w jej pokoju.
Drue zastanawiała się, czy nie wybiec szybko z kryjówki i nie próbować uciec z domu. Ale przypomniała sobie, co obiecała ojcu, i zmusiła się, by dalej siedzieć bez ruchu i nasłuchiwać.
Teraz cały dom jakby ożył, wszędzie dało się słyszeć jakiś ruch. Cokolwiek znajdowało się za drzwiami kryjówki, nie była to jedna istota. Przerażającemu i głośnemu niszczeniu domu i znajdujących się w nim przedmiotów towarzyszyła hałaśliwa orkiestra pochrząkiwań, poszczekiwań, kwików i syków. Wydawało się, że trwa to całą wieczność. Aż wreszcie, tak samo nagle, jak się zaczęło, wszystko ucichło.
Serce wyskakiwało Drue z piersi; bała się, że wali ono tak głośno, że ktoś może to usłyszeć. W gardle łaskotał ją popiół ze znajdującego się tuż obok kominka. Całą siłą woli skupiała się na tym, by nie zacząć kaszleć.
Czekała.
Nasłuchiwała.
Cisza.
Choć wydawało się to niemożliwe, ciemność stała się jeszcze gęstsza. Kryjówka, która miała zapewniać schronienie, wydawała się teraz grobowcem. Drue miała ochotę krzyczeć. Otworzyć drzwi. Biec! Ale uparcie trwała przy danym słowie, przy nadziei i poczuciu bezpieczeństwa, jakie z tej nadziei czerpała. Słowa ojca wracały w jej głowie jak echo, jak powtarzane w kółko zaklęcie: „Nie wychodź z kryjówki aż do mojego powrotu”.
Jednak zamknięcie, mrok i poczucie niepewności sprawiły, że dziewczynka zaczęła się wahać. Teraz każda sekunda spędzona w tym wilgotnym i ciemnym pomieszczeniu wydawała się jej wiecznością. Drue położyła dłoń na żelaznym zamku. Była już prawie gotowa wyciągnąć drewniany skobel i wyjść z wnęki, gdy wtem… Usłyszała – tuż za drzwiczkami, za którymi spowita mrokiem kuliła się ze strachu – jak ze stojącego przy kominku koszyka wypada polano na opał. Kto to zrobił?
Syk. Znowu sapanie. Gardłowe pochrząkiwanie. Drapanie. Coś drapało w drzwi kryjówki.
I nagle promyk nadziei: może to Kocisko Zobaczysko? Może to kot postanowił ją znaleźć? Ale nie. Drue znała każdy ruch zwierzęcia, rozpoznawała każdy jego krok i każdy dźwięk, jaki potrafiło z siebie wydać. Znała jego sposób miauczenia i mruczenia, a nawet to jego śmieszne urywane pochrapywanie. To było coś innego. Te dźwięki wydawał myśliwy. Drapieżnik kierowany węchem. To było coś, co znała z koszmarów sennych i strasznych filmów.
Drue powoli odsunęła dłoń od zamka i schowała twarz w kołdrze. Modliła się, by tej piekielnej kreaturze, która znajdowała się po drugiej stronie dębowej deski – jedynej rzeczy, która oddzielała ją od dziewczynki – nie udało się znaleźć wejścia do kryjówki.
Na schodach znów coś się poruszyło.
Znowu coś przebiegło po podłodze w kuchni.
A później… cisza.
Drue zacisnęła zęby na rożku kołdry i modliła się o to, by usłyszeć głos wołającego ją ojca. Ale im dłużej siedziała w zupełnej ciszy, tym większe dopadały ją wątpliwości. A jeśli on nigdy nie wróci? Co wtedy? A co, jeśli już wrócił i stanął twarzą w twarz z intruzami? Może leży tam ranny, może rozpaczliwie potrzebuje jej pomocy?
Wzięła głęboki oddech. A później bardzo powoli i delikatnie wysunęła skobel z zamka, otworzyła drzwiczki i weszła do skąpanego w świetle księżyca pokoju.
Przez chwilę stała bez ruchu, nasłuchując dobiegającego z oddali hałasu. Słyszała krzyki, wrzaski, wydawane zdecydowanym głosem rozkazy i bardzo niepokojący zgrzyt towarzyszący ładowaniu dwunastokalibrowej broni. Czyżby to ich sąsiad, stary farmer Callow, walczył z intruzami u siebie? Jednak w domu Drue, cokolwiek działo się tu wcześniej, teraz było cicho i spokojnie. Dziewczynka uznała, że ktokolwiek tu był (czy cokolwiek tu było), teraz już go nie ma. Panował tu wielki bałagan, ale teren wydawał się czysty.
Drue przeszła ostrożnie przez pokój. Chciała włączyć światło, ale się nie odważyła. Stojąca zwykle przy oknie wysoka lampa na rzeźbionej nóżce została złamana i sterczała jak dzida z potłuczonego ekranu telewizora. Kanapę i krzesła pocięto, spod poszarpanej tapicerki wychodziły kłaczki materiału. Należącą do ojca cenną kolekcję magazynów „National Geographic” rozrzucono po całej podłodze.
Drue skierowała się w stronę kuchni. Drzwi były uchylone, więc dziewczynka zajrzała do środka.
W obu oknach wybito niemal wszystkie szyby. Zasłony, które dziewczynka pomagała matce uszyć, były porwane w strzępy.
Ktoś poprzewracał doniczki z ziołami. Wysypała się z nich ziemia. Ozdobny tymianek jakby wyrastał wprost z tostera. Sztućce i potrzaskane naczynia – wśród nich odziedziczona po prababci najszlachetniejsza chińska porcelana – ścieliły się po podłodze, mieszając się z zawartością dużej spiżarni. Między skorupami zastawy stołowej rozsypane były brązowy ryż, mąka gryczana, makaron, płatki kukurydziane, leżały tam potłuczone jajka i pokruszone biszkopty. Z otwartej lodówki sączył się sok żurawinowy. Czerwony jak krew sok mieszał się z wypływającą z rozbitych słoików pastą sezamową. Dżem i organiczny miód zaschły w formie lepkich wysepek na jeziorze rozlanego mleka ryżowego.
Drue patrzyła na to wszystko w osłupieniu. Zniszczenia były tak wielkie i straszne, że aż prawie śmieszne.
Nagle leżąca pod kuchennym stołem torebka nachosów z niebieskiej kukurydzy zaczęła energicznie jeździć po całej podłodze, jakby ją coś opętało.
Drue się wystraszyła. Szybko zrobiła krok w tył i poczuła, jak w jej bosą stopę wbija się ostry kawałek szkła. Choć szkło nie weszło głęboko, ledwo drasnęło wysokie sklepienie podbicia, dziewczynka cicho krzyknęła.
A wtedy nachosy nagle się zatrzymały.
Po chwili zza krawędzi pomiętej folii nieśmiało wyłonił się pyszczek zakończony ruchliwymi wąsikami. Należał do orzesznicy, która weszła do torby, żeby spałaszować jej zawartość.
Oburzona Drue klasnęła w dłonie, chcąc wystraszyć zwierzę.
Ale orzesznica ani myślała czmychnąć w poszukiwaniu schronienia przed człowiekiem; dalej stała dokładnie tam, gdzie przed chwilą. Utkwiła w Drue świdrujący, wyzywający wzrok, a jej policzki wciąż się poruszały, gdy przeżuwała kukurydziane nachosy. Zwierzątko nie miało najmniejszej ochoty odrywać się od przekąski.
Drue znowu klasnęła, a potem machnęła ręką, by odgonić intruza. Jednak mała istotka nadal nie zwracała na nią uwagi. Dziewczynka sięgnęła po miotłę i zamachnęła się nią tak, jakby chciała uderzyć (choć tak naprawdę nie miała zamiaru skrzywdzić orzesznicy; po prostu chciała przypomnieć jej, kto tu rządzi). Ale tamta wciąż spokojnie przeżuwała jedzenie. Gdy skończyła jeść, zapiszczała.
Wydała z siebie jeden przeszywający, żałosny piiiiiiiisk. To wystarczyło, by Drue zastygła w miejscu.
W tej samej chwili w kuchni zaroiło się od orzesznic. Było ich dziesięć… dwadzieścia… nie, trzydzieści. Zbiegły się ze wszystkich stron. Po chwili dołączyły do nich czarne i brązowe szczury z najeżoną przeczuciem zagrożenia sierścią. W końcu pojawiła się też długa, chuda norka z zimnymi oczami zwężonymi w małe szparki.
Drue opuściła miotłę.
Przez chwilę była pewna, że to wszystko musi jej się śnić. Wszystko, co się dotąd wydarzyło – obietnica dana ojcu, długie siedzenie w kryjówce, splądrowany dom, dosłownie wszystko – musiało być tylko nocnym koszmarem, przerażającym wytworem jej bogatej wyobraźni. Dlatego powiedziała głośno: „Okej, możesz się już obudzić!”.
Ale gryzonie zwarły szeregi i ruszyły w jej stronę, a norka stanęła prosto na tylnych łapkach, sycząc przez wyszczerzone, ostre jak igły zęby. Wtedy Drue, ku swemu przerażeniu, uświadomiła sobie, że nie śpi i że to, co się dzieje, jest aż za bardzo prawdziwe.

CZĘŚĆ I
SZÓSTA FALA

ROZDZIAŁ 1

Początkiem końca świata – świata takiego, jaki znamy – było zniknięcie kota o trzech nogach, krótkiej sierści i zamiłowaniu do czystości: Kociska Zobaczyska. A przynajmniej tak to wyglądało we wspomnieniach Drue Beltane.
Prawda była taka, że katastrofalne w skutkach wydarzenia z początku dwudziestego pierwszego wieku, wydarzenia, które miały zmienić obraz życia na Ziemi, miały swoje źródła w znacznie odleglejszych czasach. Wszystko zaczęło się od narodzin przemysłu. Był to skok ewolucyjny, który zasiał lęk w sercach wszystkich stworzeń, jakie żyły na naszej planecie obok ludzi. Lęk opanował dzikie ptaki, niepokonane dotąd stwory, ryby i gady – czyli całą wielką grupę Dzikusów.
Niestety, nie wszystkie Dzikusy zdawały sobie sprawę z tego, jaki czeka je los. Nie przypuszczała tego nawet większość z nich. Jako że przeżyć mogli tylko najsilniejsi, od wielu pokoleń ich życie było związane z zaspokajaniem pierwotnych instynktów: z rozmnażaniem oraz poszukiwaniem jedzenia, wody i schronienia. To były ich główne troski. A właściwie – jedyne troski.
Tylko nielicznym Dzikusom zdarzało się zastanawiać nad porządkiem świata, celem własnej podróży przez życie czy tym, jakie miejsce we wszechświecie zajmują. Takie problemy były zbyt wydumane, odległe i nieistotne jak krople deszczu wpadające do morza. Było tak aż do dnia, gdy wiatry zawiały mocniej i zebrały wszystkie te krople w wielką falę, która wkrótce miała uderzyć we wszystkie wybrzeża świata; w niszczycielską falę zemsty.
O tym, że w powietrzu wisi konflikt, Zobaczysko przekonał się, gdy miejscowy Koci Konsul (każdy gatunek zwierząt posiadał w danym hrabstwie swoich przedstawicieli) wezwał go na Wielki Szczyt. Spotkanie to miało odbyć się w środku nocy w starym cisowym borze w Kingley Burh, nieopodal białych kredowych klifów piętrzących się w sercu Parku Narodowego South Downs.
Kot był zaintrygowany i zdezorientowany, bo rozkaz przyszedł od samego Rejonowego Gubernatora Rady Starszych Kapituły West Sussex i dotyczył wszystkich, nawet takich jak on Chowańców, którzy żyli w ludzkich domostwach.
Jednak pewne było, że musi chodzić o coś niezwykle ważnego, bo takie nagłe zebrania wiązały się z dużym niebezpieczeństwem. Miały się na nim stawić lisy, łasice, dziki, borsuki, kruki, jelenie, psy, koty, a także inne zwierzęta, z których wiele na co dzień było dla siebie nawzajem śmiertelnymi wrogami.
Ale nawet najwaleczniejsze z nich nie odważyłyby się naruszyć zasad Wielkiego Szczytu. Złamanie tymczasowego zawieszenia broni, jakie ogłaszano zawsze przy takich okazjach, było przestępstwem karanym śmiercią. A gdyby na takim zebraniu znalazł się człowiek, gdyby zobaczył, jak przebiegają zwierzęce obrady… Cóż, konsekwencje byłyby tak fatalne, że aż nie do pomyślenia.
Bo od kiedy tylko człowiek zaczął chodzić po Ziemi, nie zajmował się niczym innym niż podbijanie i niszczenie wszystkiego, czego nie rozumiał i nad czym nie umiał zapanować. To z tego powodu – mimo wspólnych początków, ewolucji i technologicznych zdobyczy człowieka – podstawowe prawa i zwyczaje królestwa zwierząt pozostawały ściśle strzeżoną tajemnicą, której ludzie pod żadnym pozorem nie mogli poznać. Dlatego zebrania Szczytu odbywały się niezwykle rzadko i zawsze były tajne.
Dokładnie rzecz ujmując, przez całe swoje życie Kocisko Zobaczysko uczestniczył w tylko jednym takim zgromadzeniu. Miało to miejsce wtedy, gdy dyskutowano o kryzysie, jaki nastąpił po wielkiej wycince i pożarach lasów, do których doszło w 2006 roku na wyspie Borneo. To wtedy zostały zniszczone wielkie naturalne siedliska w Azji Południowo-Wschodniej, wyginęła jedna trzecia tamtejszej populacji orangutanów, a z zadymionego nieba spadł na ziemię – jak twierdzili naoczni świadkowie – deszcz ptasich piór. Olbrzymie gorąco i dławiący dym, jakie unosiły się z tego płonącego piekła, zabijały całe stada egzotycznych ptaków.
Jako że podczas tamtego Wielkiego Szczytu Zobaczysko był jeszcze bardzo młodym kotem, nie mógł się skoncentrować, a specjalistyczny język był dla niego za trudny, żeby w pełni mógł zrozumieć, jak istotne wnioski płyną z toczących się wtedy dyskusji. Pamiętał jednak o zmarłym ojcu – kocurze o szarej jak granit sierści i masywnym torsie, którego wielu uważało za najświetniejszego kota, jaki kiedykolwiek zajmował stanowisko Kociego Konsula. To właśnie ojciec – z powagą, szczegółami i dokładnie wyjaśniając wszystkie zawiłości przeszłych zdarzeń – opowiadał mu o dokonywanych przez ludzi zniszczeniach. Te opowieści wywarły na Kocisku Zobaczysku ogromne wrażenie, wciąż żywe po latach.
Choć miał wspaniałe geny, a w młodości wróżono mu wielką przyszłość, Zobaczysko nigdy nie doczekał się wysokiego stanowiska. Jednak jego zdumiewająca zdolność do zapamiętywania szczegółów (dzięki której wybrano go na Sekretarza Kociego Konsula) sprawiała, że nadal pamiętał wszystkie imiona, daty i miejsca, które przekazał mu ojciec, opowiadając o tamtym nocnym zebraniu sprzed lat.
Pamiętał, na przykład, o wielkiej katastrofie z 1984 roku, która miała miejsce w indyjskim mieście Bhopal. Doszło do wypadku, w którego wyniku uwolniono czterdzieści ton śmiertelnie trujących pestycydów. Trujący gaz bez problemu przeniknął do powietrza, zatruwając i niszcząc nawet bardzo odległe obszary.
Dwa lata później w znanej szwajcarskiej fabryce Sandoz doszło do chemicznego wycieku. Chemikalia dostały się do Renu; wody rzeki zabarwiły się na krwistoczerwony kolor i, jeszcze zanim zdążyły wpłynąć do Morza Północnego, zginęło przez nie ponad pół miliona ryb.
Pamiętał też o celowym i głupim zalaniu ponad półtora tysiąca kilometrów kwadratowych tropikalnych lasów deszczowych – lasów dzikich, pierwotnych i zamieszkiwanych przez niezliczone gatunki zwierząt. Ta powódź oznaczała śmierć całych pokoleń setek tysięcy różnych gatunków, które spoczęły w strasznych wodnych grobach. Niektóre z tych gatunków bezpowrotnie zniknęły z powierzchni Ziemi. A wszystko to w imię postępu; wszystko po to, by – kiedyś dziką i szlachetną – rzekę Surinam w północnej części Południowej Afryki przemienić w wielki zalew o martwej, stojącej wodzie.
Przez to ostatnie wspomnienie po ciele Zobaczyska przebiegły ciarki. Nienawidził wody nawet wtedy, gdy płynęła spokojnym, bezpiecznym strumieniem. A nagła powódź, przed którą nie dało się uciec, była dla niego prostu najgorszym koszmarem.
Wszystko to sprawiało, że z każdym dniem oczekiwania na Wielki Szczyt Kocisko Zobaczysko odczuwał coraz większy niepokój. Co znów wymyślił człowiek? W jaki sposób tym razem postanowił zniszczyć naturalny porządek rzeczy? I jakie działania podejmie Rada Starszych, by naprawić to, co zepsuli ludzie?
Zobaczysko wiedział, że nie ma sensu tracić czasu na domysły. Jego ojciec mawiał, że martwienie się sprawia, że mała rzecz ma duży cień. Wiedział o tym, ale to wcale nie ułatwiało czekania.
Kocisko Zobaczysko mieszkał z rodziną Beltane’ów od ponad dwudziestu jeden kocich lat, czyli przez ponad połowę swojego życia. Przez ten czas bardzo się ze sobą zżyli. Zobaczysko najbardziej przyjaźnił się z ludzkim dzieckiem o imieniu Drue. Była to prawdziwa, głęboka przyjaźń. Nigdy nie słyszał, by przedstawicielom różnych gatunków udało się nawiązać tak silną więź. A to bardzo go martwiło.
Instynktownie czuł, że wkrótce nastąpi coś niebywale ważnego. I miał tylko nadzieję, że jego ukochana przyszywana rodzina nie znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie; że nie będzie musiał dokonywać wyboru między ludźmi a zwierzętami.

 
Wesprzyj nas