Saul Friedländer, wybitny historyk, zdobywca Nagrody Pulitzera, w książce “Dokąd prowadzi pamięć. Moje życie” powraca do swych korzeni i opisuje proces poszukiwania tożsamości, intelektualnego dojrzewania i krystalizacji poglądów. Bada, jak stał się „człowiekiem o wielu domach i językach, który jest równocześnie wszędzie żydowskim outsiderem”.


Dokąd prowadzi pamięć. Moje życieFriedländer doświadczył utraty pamięci, co uzmysłowiło mu, jak bardzo jest ona ulotna i zwodnicza. Dlatego warto ją ćwiczyć, przypominając sobie brzmienie i znaczenie słów, nazywając rzeczy i uczucia.

Na kartach tych niezwykłych wspomnień przewijają się miejsca, ludzie, refleksje, a także powracające obrazy z okresu Holokaustu. Friedländer potrafi we wzruszający sposób tchnąć życie w opisywane historie. Bystry obserwator rzeczywistości nikogo nie oszczędza, także samego siebie, dociekając, w jaki sposób łączyły się w jego życiu różne elementy: utrata rodziców, nawrócenie na katolicyzm i żydowskie korzenie, kształtując takiego człowieka, jakim jest dzisiaj.

Ta książka to także ostre spojrzenie na historię Izraela, a zwłaszcza powojenną politykę wobec świata arabskiego i Palestyńczyków. Autor w niezwykle inspirujący i świeży sposób wyjaśnia zaszłości historyczne, odważnie wytyka politykom błędy, wskazuje powody narastającego nacjonalizmu, zawsze broniąc racji ludzkiej, a nie ideologicznej.

Lektura wspomnień Friedländera to niezwykłe doświadczenie: obcowanie z tekstem, który przepełniają uczucia, ale osadzonym na mocnej podstawie intelektualnej, z opowieścią równie wrażliwą, jak wnikliwą.

To doskonała pozycja dla miłośników biografii, książek historycznych i socjologicznych.

Saul Friedländer (ur. 1932) – historyk, pisarz, eseista, od 1988 roku profesor historii na Uniwersytecie Kalifornijskim. Żydowskie korzenie i dorastanie we Francji w czasie okupacji stały się dla niego inspiracją do badań nad historią i kulturą Żydów. Jest m.in. autorem nagrodzonej Nagrodą Pulitzera monografii “Czas eksterminacji. Nazistowskie Niemcy i Żydzi 1939-1945”.

Saul Friedländer
Dokąd prowadzi pamięć. Moje życie
Przekład: Michał Romanek
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 września 2017
 
 

Dokąd prowadzi pamięć. Moje życie


Prolog

Jak po hebrajsku mówi się na bakłażany? W ciągu całego życia zjadłem setki, może tysiące dań z bakłażanów, szczególnie w Izraelu, a tu nagle nie mogę znaleźć słowa, którym się to warzywo nazywa. O dziwo, natychmiast przyszła mi do głowy ich nazwa w amerykańskiej odmianie angielskiego – eggplant. Ale angielski mnie nie obchodził; to potrzeba odszukania właściwego słowa po hebrajsku nie dawała mi zasnąć.
Była to nasza ostatnia noc w Paryżu. Parę dni wcześniej, w październiku 2012 roku, świętowaliśmy moje osiemdziesiąte urodziny. Nazajutrz mieliśmy wracać do Los Angeles. Na kolację, którą jedliśmy w niewielkiej restauracji w pobliżu hotelu, była salade d’aubergines; północ dawno minęła, a ja wciąż jak opętany szukałem tego słowa. Zauważyłem, że żona jakby na chwilę się przebudziła.
– Jak się nazywa po hebrajsku ta sałatka, którą jedliśmy wieczorem?
Na wpół śpiąca Orna wyszeptała:
– Hacilim.
Oczywiście, hacilim! Cóż za ulga! Wreszcie będę mógł zasnąć. Niech to szlag! Jak brzmiało to angielskie słowo, które wcześniej tak łatwo przyszło mi do głowy? A, już wiem: eggplant. Pewnie tak właśnie czują się Holendrzy, kiedy udaje im się otoczyć groblami i osuszyć z morskiej wody kolejny skrawek lądu: zwycięstwo nad naturą!

Rozpoczynanie książki o charakterze wspomnieniowym od epizodu utraty pamięci może wyglądać na żart. Ale to nie żart; to prawdziwa sytuacja, z którą jednakże można sobie poradzić, jak pokażę pod koniec prologu.
Trzydzieści osiem lat temu opublikowałem książkę When Memory Comes, zawierającą wspomnienia z dzieciństwa i wieku dojrzewania. Skupiłem się w niej na pierwszych latach życia spędzonych w Pradze, okresie wojny przeżytym we Francji, dorastaniu w Paryżu oraz wyjeździe do Izraela w czerwcu 1948 roku. Dołączyłem do tego trochę migawkowych opisów wydarzeń z lat późniejszych – aż do roku 1977.
Na kartach niniejszej autobiografii wracam do zdarzeń, o których pisałem niewiele albo – w większości – nie pisałem wcale, z okresu od mojego powrotu do Paryża na studia w 1953 do roku poprzedzającego publikację pierwszych wspomnień, czyli do 1977. Następnie kontynuuję narrację aż do teraźniejszości (2015). Często opisuję własne reakcje na wydarzenia ze sfery publicznej, a czasem także swój udział w tych wydarzeniach, dlatego dla większej klarowności postanowiłem trzymać się relacji zasadniczo chronologicznej. Tak się składa, że będę przywoływał serie zdarzeń, które następowały po sobie; mój tekst ukazuje zatem taką ich kolejność, jaką miały w czasie rzeczywistym.
Najpierw wspominam lata „przyuczania się do zawodu”, kiedy w poszukiwaniu tożsamości i powołania przenoszę się z miejsca na miejsce, z kraju do kraju. Druga część dotyczy Izraela, w samych jego początkach, a potem mniej więcej od 1967 roku – kiedy zacząłem uczyć w Jerozolimie – do wczesnych lat osiemdziesiątych oraz (w mniejszym stopniu) w okresie późniejszym. Potem kolej na Niemcy, poczynając od wycinków mojego wczesnego życia aż do teraźniejszości, głównie jednak będzie to opis moich doświadczeń z lat osiemdziesiątych. W czwartej części zajmę się życiem w Stanach Zjednoczonych.
Ludzkie życie nigdy nie trzyma się tak wyraźnych podziałów, a sprawy dominujące w jednym okresie mogą rzutować na wszystko, co przychodzi potem. Zwłaszcza w tych wspomnieniach widać, jak pewne główne kwestie przeplatają się w całym moim życiu (być może mniej dotyczy to moich doświadczeń z pobytu w Ameryce). Krótko mówiąc, wprowadzony podział przedstawia tymczasowe uwypuklenie się jakiejś jednej kluczowej sprawy w danym okresie – uwypuklenie, o którym często opowiadam w kontekście drobnych wydarzeń życia codziennego.
Moja książka ukazuje wpływ Szoa (Holokaustu) na to, jak odbierałem Izrael, Niemcy, a w końcu Amerykę. Ponadto w miarę rozwoju narracji coraz bardziej skupia się ona na pisaniu i nauczaniu historii, szczególnie historii Holokaustu, czyli na zasadniczym dziele mojego życia. A zatem powracającym motywem w każdej kolejnej części, nawet w pierwszej, jest pisanie tej historii oraz – w moim wypadku – nieunikniony związek pamięci z historią.
Poza tym głównym tematem rozmaite okoliczności sprawiały, że brałem udział w wielu znaczących do dziś wydarzeniach i zajmowałem się kwestiami, które nadal cieszą się powszechnym zainteresowaniem; przedstawiam je tu z perspektywy subiektywnej, staram się jednak robić to jak najbardziej otwarcie i szczerze, ukazując je na tyle bezstronnie, na ile jestem w stanie tę bezstronność zachować. Będę również dzielił się z czytelnikiem swoimi wątpliwościami, opisywał wewnętrzne rozterki i poczucie żalu spowodowane przyjęciem takiej czy innej postawy, podjęciem takiej czy innej decyzji. Opowiem wreszcie o nieodłącznych od procesu pisania historii falstartach i trafnych przeczuciach.

Kiedy zacząłem spisywać te wspomnienia po osiemdziesiątych pierwszych urodzinach, nieustannie towarzyszyła mi świadomość, że coś mogło ulecieć mi z pamięci. Jednak w moim wieku pamięć długotrwała nie znika, zwykle jest nawet jeszcze wyraźniejsza, natomiast czasami odchodzi w zapomnienie niedawna przeszłość. Na temat niektórych ostatnich wydarzeń robiłem notatki, które włączyłem do tekstu; zawsze to jakieś rozwiązanie, ale ogólnie rzecz biorąc, obejmują one tylko maleńką część późniejszego okresu, zaledwie go muskając, i nie ukazują pełnego biegu tych lat.

CZĘŚĆ I
Zamiana

W hołdzie
Davidowi Lodge’owi

„Szanowny Panie, kiedy ten list dotrze do Pana, będę już w drodze z Paryża do Palestyny…” – tak zaczynał się list, który w pierwszych dniach czerwca 1948 roku wysłałem do swojego opiekuna prawnego, Isidore’a Rosemblata.
Pewnie będzie Pan zaskoczony, ale proszę się nie martwić: jestem z grupą Betarim [członków prawicowego Betaru, młodzieżowego ruchu powiązanego z półtajną organizacją Menachema Begina o nazwie Irgun], całkowicie bezpieczny. Przede wszystkim niech Pan nie powiadamia policji ani żadnej innej tego rodzaju organizacji; to by tylko przysporzyło dodatkowych problemów i nic by nie dało, bo kiedy Pan dostanie tę wiadomość, ja będę już na statku.
Proszę się nie martwić, co na to powiedzą moi wujowie, bo zanim zdąży Pan do nich napisać, ja już do nich dotrę i na pewno nie będą aż tak strasznie niezadowoleni.
A teraz, przechodząc do spraw konkretnych: zabrałem do plecaka całą pościel, a także garnitury, szary i beżowy, oraz skórzaną kurtkę. Przed wyjazdem zaniosłem żółtą walizkę, teczkę i podręczniki do kolegi, który przekaże je Panu, jak tylko się da najszybciej.
Muszę też Pana prosić o napisanie do liceum i poinformowanie ich, że opuszczam tę placówkę i że nie pojawię się na bakalaureacie [pierwsza część egzaminu kończącego naukę w szkole średniej, zdawanego pod koniec jedenastej klasy]. W ten sposób wszystko zostanie załatwione.
Gdy tylko dotrę na miejsce, przyślę Panu długi list; chciałem się pożegnać i podziękować osobiście za wszystko, co Pan dla mnie zrobił, ale obawiałem się, że może mi to przeszkodzić w wyjeździe. W każdym razie niech Pan nie traktuje tego jako niewdzięczności z mojej strony. W oczekiwaniu na ponowne spotkanie, już w Palestynie, przesyłam serdeczne ucałowania,
Paul[1]
PS (bardzo ważne): Proszę uiścić opłatę za mój trzeci kwartał w internacie, ponieważ nie zwrócą 2 prześcieradeł, 2 koszul, 2 par slipów i 2 par skarpetek, które zostawiłem w liceum.

5 czerwca, dwa dni po napisaniu przeze mnie tego listu, dyrektor paryskiego Lycée Henri IV (w którego internacie mieszkałem) pisał do mojego opiekuna prawnego:

Drogi Panie,
z przykrością zawiadamiam, że młody Friedländer, przebywający w naszym internacie uczeń klasy pierwszej A [jedenastej o profilu tradycyjnym], ukradkiem opuścił liceum wczoraj o 16.30, wykorzystując moment, gdy wychodzą uczniowie miejscowi. Według przeprowadzonego przez nas dochodzenia zamierza wstąpić do żydowskich sił zbrojnych w Palestynie.
Proszę wybaczyć, że przy tej okazji przypominam o nieopłaceniu kwartału od kwietnia do czerwca. Proszę przyjąć […].
P. Camenen, Dyrektor

Wieści szybko się rozchodzą.

1

A zatem w czerwcu 1948 roku, parę tygodni po proklamowaniu niepodległości Izraela, wysiadłem na ląd w tym nowym kraju. Udało mi się dodzwonić do jednego z moich wujków, Paula Glasera, który przyjął mnie pod swój dach. Paul mieszkał w Nirze, niewielkim miasteczku na równinie Szaron, niedaleko od Netanji. Nirę założyli przybysze z Pragi i innych czeskich miast, którzy podobnie jak wuj wyemigrowali do Palestyny w 1939 roku, mniej więcej wtedy, gdy Niemcy zajęli czeską część Czecho-Słowacji (dywiz dodano po układzie monachijskim, w 1938 r.).
W tym samym roku, mając sześć lat, wyjechałem wraz z rodzicami z Pragi do Francji. Uciekaliśmy z jednego tonącego okrętu na inny – chociaż wówczas nikt nie mógł o tym wiedzieć. Zbliżający się Niemcy przerwali naszą niepewną egzystencję w Paryżu, która trwała od kwietnia 1939 do czerwca 1940 roku. Nie mam pojęcia, jak ojcu udało się dokonać rzeczy niemożliwej: na początku czerwca kupił dla matki i dla mnie dwa bilety na pociąg jadący na południe, a parę dni później jeszcze jeden dla siebie. To musiało kosztować majątek.
Dotarliśmy do tej części Francji, która została strefą „nieokupowaną”, i osiedliśmy w opustoszałym z powodu wojny, niewielkim kurorcie Néris-les-Bains. Miejscowa ludność wciąż zamieszkiwała Néris, lecz zamiast zwykłych gości uzdrowiska wkrótce zaczęli pojawiać się tu uchodźcy, głównie żydowscy. Część Żydów pochodziła z Francji, jednak większość przybywała z zagranicy. Ostatecznie różnica między tymi dwiema grupami miała oznaczać różnicę między życiem a śmiercią.
Kiedy latem 1942 roku w naszej strefie zaczęły się łapanki wymierzone przeciw Żydom z zagranicy, moi rodzice, z pomocą katolickich przyjaciół, ukryli mnie w seminarium znajdującym się w pobliskim Montluçon, a sami podjęli próbę przekroczenia granicy ze Szwajcarią. Szwajcarzy ich aresztowali, przekazali Francuzom, a ci Niemcom. W listopadzie 1942 roku rodzice zostali przewiezieni do Auschwitz i tam zamordowani. Francuscy Żydzi byli pariasami, ale większości z nich udało się ukryć; Żydzi z zagranicy byli „żywymi trupami”.
Jak opisałem to jakieś czterdzieści lat temu, w seminarium mnie ochrzczono i stałem się zagorzałym katolikiem. Na początku 1946 roku tymczasowy opiekun prawny, wyznaczony przez moich wujków (trzech braci matki), zmusił zakonnice, by mnie wypuściły. Najpierw zamieszkałem w internacie przy prowincjonalnym collège’u w Saint-Amand-Montrond, niewielkim miasteczku w środkowej Francji. Po roku nauki w Saint-Amand przeniosłem się do kolejnego internatu, tym razem przy Lycée Henri IV w Paryżu. W tym czasie utraciłem wiarę katolicką, na parę miesięcy stałem się komunistą, a potem syjonistą.
Z paryskiego liceum namiętnie śledziłem wydarzenia rozgrywające się w Palestynie i wkrótce postanowiłem, że zamiast przystąpić do pierwszej części bakalaureatu, dostanę się jakoś do Erec Israel (Ziemi Izraela). 14 maja państwo Izrael proklamowało niepodległość i natychmiast zostało zaatakowane przez armie sąsiednich państw arabskich; szanse na jego przetrwanie były niewielkie. Chciałem walczyć. Gdy jeden z syjonistycznych ruchów młodzieżowych odrzucił mnie ze względu na zbyt młody wiek, przerobiłem w dokumencie tożsamości datę urodzenia z roku 1932 na 1930 i zostałem przyjęty do Betaru, młodzieżówki prawicowego Irgunu. Nie miałem najmniejszego pojęcia, kim byli tworzący go ludzie ani jakie stawiali sobie cele, ale w odpowiedzi na pytanie: „Co chcemy zdobyć?”, wyrecytowałem slogan, który kazał mi powtórzyć jeden z przyjaciół: „Oba brzegi Jordanu”. To wystarczyło. Ale co do diabła znaczyło „oba brzegi Jordanu”?
Na początku czerwca, otrzymawszy wiadomość od organizatorów, ukradkiem opuściłem liceum, poszedłem na Gare de Lyon i dołączyłem do grupy. Dotarliśmy do Marsylii, a potem do pobliskiego Port-de-Bouc. Po dwudniowym oczekiwaniu wsiedliśmy na pokład statku „Altalena” (przerobionego z liberciaka z okresu lądowania w Normandii), który pływał pod banderą panamską, a został zakupiony przez amerykańskich zwolenników Irgunu. Popłynąłem wraz z dziewięciuset towarzyszami i setkami ton broni ofiarowanej przez francuski rząd. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłem morze.
Ówczesny premier Izraela, Dawid Ben Gurion, uważał Irgun za grupę terrorystyczną. Obawiał się, że przybycie kolejnych bojowników Irgunu i napływ dodatkowej broni doprowadzi do zamachu stanu. Jeszcze gdy „Altalena” stała na kotwicy w Port-de-Bouc, zażądał od kierownictwa ruchu, by nie dopuściło do wyjścia jednostki w morze. Przywódca Irgunu, Menachem Begin, chciał uniknąć konfrontacji i ustąpił, ale gorące głowy w Paryżu nie zastosowały się do jego rozkazów; statek wypłynął z portu i tak oto 20 czerwca 1948 roku rzuciliśmy kotwicę u wybrzeży Izraela. Nikt z nas nie miał pojęcia, co nas tam czeka.
Na brzegu w pobliżu osady Kefar Witkin – gdzie „Altalena” wyładowała sterty broni i amunicji oraz wysadziła na ląd większość pasażerów (w tym mnie) – czekały oddziały izraelskiej armii. Parę godzin później, gdy upłynął czas ultimatum przeznaczony na poddanie się, Izraelczycy otworzyli ogień. Statek popłynął do Tel Awiwu, a nas zawieziono do obozu Irgunu. Pod koniec tego dramatycznego dnia Irgun się rozwiązał. Dla mnie oznaczało to koniec całej sprawy. Wujek Paul, do którego – jak wspomniałem – udało mi się dodzwonić, zabrał mnie z obozu. Zamiast realizować swój pierwotny plan wstąpienia do wojska, zamieszkałem z wujkiem w Nirze. Jeśli chodzi o statek, to pociski artyleryjskie zatopiły go u wybrzeży Tel Awiwu. Zabito szesnastu pasażerów, którzy zostali na pokładzie – część podczas próby dopłynięcia do brzegu. Chyba przez jakieś dwa lata, spacerując brzegiem morza w Tel Awiwie, widziało się wystający z płytkiej wody potężny kadłub „Altaleny”. Potem go odholowano i sprzedano na złom.
Być może w poprzednich wspomnieniach życie w Nirze i jej mieszkańców opisałem nieco zbyt idyllicznie. Tak to wówczas postrzegałem. Nie pisałem także za wiele o wujku Paulu, który do Izraela przybył bezpośrednio z Pragi w 1939 roku. W położonym w rejonie Sudetów mieście Rochlitz (Rokitnice nad Izerą), w którym mieszkali Glaserowie, przed 1938 rokiem Paul kierował rodzinną fabryką włókienniczą. Po przybyciu do Niry przejął zarządzanie niedużą miejscową wytwórnią głównie siatek maskujących dla Brytyjczyków, a po roku 1948 dla wojska izraelskiego.
Paul, najstarszy z rodzeństwa Glaserów, był kawalerem i z upływem lat stał się człowiekiem dość ponurym. Gdy przyjechałem do Niry, był tuż po pięćdziesiątce. Prawdopodobnie po pewnym czasie uznał, że jestem dla niego obciążeniem, więc wyprawił mnie do szkoły rolniczej, żebym nauczył się jakiegoś zawodu, z którego miałbym pożytek w nowym życiu. „Starczy już intelektualistów w tej rodzinie”, mawiał (podejrzewałem, że myślał o moim ojcu; mimo że miałem mu za złe te uwagi, nie odzywałem się).
Ben Szemen – tak nazywała się ta szkoła – była znakomitą placówką kształcącą w zakresie wiedzy technicznej i rolniczej, ja jednak nie przejawiałem najmniejszych uzdolnień do żadnej z nauczanych tam umiejętności: najwyraźniej zostałem obdarzony dwiema lewymi rękami. Poza tym rozpaczliwie chciałem wrócić do zwykłego liceum. Moje błagania nie robiły wrażenia na wujku. Po pewnym czasie postanowiłem zaryzykować działanie na własną rękę i – wiedząc, że mogę nie zostać przyjęty – złożyłem wizytę Szaulowi Lewinowi, dyrektorowi liceum w Netanji. Udało mi się go przekonać, żeby porozmawiał z wujkiem, i wiosną 1949 roku dołączyłem do jedenastej klasy liceum imienia Saula Czernichowskiego. Po dziś dzień jestem wdzięczny Lewinowi.
Moje stosunki z wujkiem Paulem nie uległy poprawie. W 1950 roku poddał się operacji usunięcia prostaty w szpitalu Hadassa w Jerozolimie; nastąpiły powikłania i wujek nie mógł kontrolować oddawania moczu. Sprawiło to – co zrozumiałe – że stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Mniej więcej dwa lata później rozwinęła się u niego mocznica, która najwyraźniej wywoływała urojenia paranoiczne: nabrał przekonania, że wydaję jego pieniądze i że żywię wobec niego wrogie zamiary. Na szczęście byłem wówczas w wojsku i nie mieszkałem już w Nirze.

2

Podczas gdy Izrael wygrywał swoją wojnę o niepodległość, moją rodzinną Pragą wstrząsały wydarzenia wielkiej wagi: do władzy doszli wspierani przez Związek Sowiecki komuniści. Wkrótce z kraju ruszyła fala uchodźców i do Izraela przybyły tysiące czeskich Żydów, z których część znalazła się w naszym miasteczku. Jedną z tych rodzin wujek przyjął nawet pod swój dach.
Właśnie wtedy, wiosną 1949 roku, złożono mi niespodziewaną wizytę. Zdążyłem już zapomnieć, jak wyglądał mój gość i jak się przedstawił. Pamiętam tylko, że przyjechał na potężnym motocyklu. Poprosił mnie, abym odszedł z nim na bok, a kiedy upewnił się, że nikt nas nie usłyszy, powiedział mi, że pracuje dla rządu. Znaczyło to oczywiście tyle, że ma coś wspólnego ze służbami bezpieczeństwa. „Przypłynąłeś na «Altalenie» – powiedział, nie bawiąc się w wymyślne wstępy. – To niedobrze. Jeśli chcesz to naprawić, musisz nam pomóc. Wśród nowych olim (imigrantów) z Czechosłowacji są komunistyczni agenci. Chcę, żebyś słuchał rozmów i zgłaszał mi wszystko, co mogłoby brzmieć podejrzanie”. Dał mi swój adres – niezbyt daleko, parę przystanków autobusem – i odjechał.
Zrozumiałem, że aby wymazać swój grzech pierworodny, aby stać się prawdziwym Izraelczykiem, takim, który nie będzie zarażony wirusem „Altaleny”, muszę obserwować i donosić. Więc to robiłem…

 
Wesprzyj nas