W książce “Kiedy będziemy wolne: moja walka o prawa człowieka” Szirin Ebadi opisuje szokujące losy ofiar religijnego państwa w czasach po rewolucji islamskiej i wprowadzeniu prawa szariatu w Iranie.


Kiedy będziemy wolnePierwsza w historii Iranka nagrodzona Pokojową Nagrodę Nobla relacjonuje masowe aresztowania, publiczne egzekucje i tortury na opozycjonistach.

W migawkach z codziennego życia w Teheranie pisze zarówno o randkujących młodych Irankach, jak i policji moralnej, która decyduje o losie kobiety aresztowanej za wystający spod chusty kosmyk włosów.

Po raz pierwszy noblistka ujawnia swój osobisty dramat. Służby wewnętrzne terroryzują przyjaciół, współpracowników i córki aktywistki. Ukochany mąż zostaje uwiedziony przez podstawioną agentkę. Skazany na ukamieniowanie za cudzołóstwo prosi o pomoc zdradzoną żonę.

Kiedy będziemy wolne to przede wszystkim wspomnienia o kobietach – prawniczkach, feministkach, matkach i córkach – stających do nierównej walki z państwem w pełni kontrolowanym przez ekstremistycznych wyznawców islamu.

Nadeszła pora, aby to kobiety nauczyły mężczyzn, czym jest islam
Szirin Ebadi

Szirin Ebadi – aktywistka, nauczycielka akademicka, publicystka i pierwsza sędzina w historii Iranu. Gdy islamiści usunęli kobiety ze wszystkich funkcji publicznych, Ebadi została adwokatem i walczyła o wolność dla ofiar ekstremistów.

Szirin Ebadi
Kiedy będziemy wolne. Moja walka o prawa człowieka
Przekład: Anna Maria Nowak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 października 2017
 
 

Kiedy będziemy wolne


A niebawem dowiedzą się ci,
którzy czynili niesprawiedliwość,
jakich przeciwności losu oni doznają!

Koran, XXVI, 2271

Toć wiadomo: nadziejami
karmi się wygnany człek.

Ajschylos, Agamemnon2

1 Koran, przeł. J. Bielawski, Warszawa 1986, s. 450.
2 Ajschylos, Agamemnon, przeł. S. Srebrny, w: Antologia tragedii ­greckiej, Kraków 1989, s. 139.

Prolog

LĘK O ŻYCIE

Nosiło mnie. Wieczór nie różnił się od innych – jedliśmy kolację u brata – ale odczuwałam dziwny, nieokreślony lęk. Przeszkadzała mi duchota, drażniło ostre światło, a dzieci wydawały się hałaśliwsze niż zwykle. Wyszłam na balkon odetchnąć. Niebo zasnuły chmury. Rozległ się grzmot i wreszcie na Teheran spadł upragniony deszcz, zmywając trujący smog. Oddychałam z trudem, choć przecież był kwiecień i wiatr powinien przepędzić już znad miasta zimowe, skażone powietrze. Niedawno jakiś urzędnik państwowy przyznał, że życie w tak zanieczyszczonym mieście należy porównać do „zbiorowego samobójstwa”.
Od tygodni ślęczałam nad raportem o wyrokach śmierci wykonywanych na dzieciach. Wszystkie inne państwa świata wycofały się z orzekania kary śmierci dla nieletnich, tymczasem Iran utrzymał ją za przestępstwa, takie jak morderstwo bądź nieumyślne zabójstwo w obronie własnej. W 2004 roku władze skazały 16-latkę na śmierć za seks przedmałżeński, czyli „zbrodnię przeciwko czystości”. Podobno sędzia wcielił się też w kata. Zaprowadził nastolatkę na szubienicę, przewiązał jej oczy i dał sygnał, by unieść ramię żurawia, na którym ją powieszono. Ciało dziewczyny wisiało jeszcze przez godzinę. Jej czarny czador powiewał na wietrze. Władze nie życzyły sobie, by sprawa nabrała rozgłosu – zwłaszcza w skali światowej – ale i ja, i moi koledzy usilnie zabiegaliśmy, by zwrócić uwagę na mechanizm tego zjawiska. Był to nasz bodaj najodważniejszy raport. Wkrótce mieliśmy go przedstawić Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie – nie było co do tego żadnych wątpliwości – Republika Islamska spotka się z potępieniem. Zapewne stąd ten niepokój, próbowałam sobie tłumaczyć. Wystarczy, że wrócę do domu i z herbatą w ręku siądę nad tekstem – przejrzę literówki, sprawdzę, czy nie wkradły się błędy rzeczowe – a natychmiast się uspokoję.
Postanowiłam wyjść wcześniej, więc pożegnałam się z bratem i jego rodziną. Na zewnątrz prawie nikogo nie było. Powietrze pachniało spalinami, gnijącymi liśćmi i deszczówką. Wsiadłam do samochodu. Ruszając, w świetle ulicznej latarni i strugach deszczu zauważyłam na budynku napis, który miał rozdrażnić Amerykę i Zachód: „Śmiało, nakładajcie sankcje. I tak sobie poradzimy”.
Jechałam przez opustoszałe miasto. Spokój zakłócał tylko plusk wody pod oponami. Skręciłam w swoją zaciszną, boczną uliczkę. Ludzie schronili się w domach przed ulewą, okolica wydawała się opuszczona bardziej niż zwykle. Mój mąż, Dżawad, jeszcze nie wrócił. Okna naszego domu były ciemne. Pomyślałam o raporcie czekającym na mnie na biurku, o koszmarnych obrazach dzieci wiszących na żurawiach. Niespokojnie obracałam w kieszeni klucze. Skupiona na omijaniu kałuż, co chwila z obawą zerkając przez ramię, kartkę zobaczyłam dopiero, kiedy wyrosła mi przed nosem. Wisiała przyczepiona do drzwi wejściowych. Biała kartka z wiadomością od kogoś, kto mnie obserwował:
Jeśli dalej będziesz postępować tak jak teraz, będziemy zmuszeni pozbawić cię życia. Jeśli więc je cenisz, przestań oczerniać Republikę Islamską. Natychmiast skończ z rabanem, który podnosisz poza krajem. Zabić cię – to dla nas naprawdę banalnie proste.

***

Historia Iranu jest zarazem historią mojego życia. Czasem zastanawiam się, skąd właściwie u mnie to przywiązanie do kraju. Dlaczego linia wzgórz Elburs widocznych z Teheranu budzi we mnie tę samą czułość co miękka linia policzka córki? Dlaczego poczucie obowiązku w stosunku do rodaków bierze górę nad ­wszystkim? Pamiętam, jak w latach 80. – w czasie wojny z Irakiem, kiedy z nieba spadał grad bomb, a policja moralna nowego jeszcze rządu islamskiego organizowała pierwsze patrole – u wielu moich przyjaciół i krewnych zniechęcenie wzięło górę i opuszczali kraj. Choć nie oceniałam ich decyzji, nie rozumiałam jej. Czyż można opuścić miasto, w którym przyszły na świat twoje dzieci? Czyż można porzucić ogród, w którym co roku sadziło się ­drzewa, nie czekając, aż urodzą pierwsze ­granaty, orzechy i wonne jabłka?
Mnie nie mieściło się to w głowie. Kiedy weszłam do Sądu Najwyższego i nowe władze rewolucyjne oświadczyły, że kobieta nie może być już sędzią, zostałam. Zostałam, kiedy władze zdegradowały mnie do funkcji zwykłej urzędniczki w tym samym sądzie, któremu jeszcze niedawno przewodniczyłam. Zatykałam uszy, kiedy rewolucjoniści, którzy przejęli władzę nad sądownictwem, w mojej obecności powtarzali, jak płytkie i niezdecydowane są kobiety; jak nie nadają się do wymierzania sprawiedliwości, więc misja ta zostanie powierzona mężczyznom. Zostałam, kiedy irackie myśliwce bombardowały domy przy naszej ulicy, obracając je w ruinę. Zostałam, kiedy nowe władze obwieściły, że islam wymaga brutalnej sprawiedliwości; że w imię tej religii można wykonywać na dachach egzekucje na młodych mężczyznach i kobietach; że można wieszać ich za poglądy polityczne, a ciała wrzucać potem do zbiorowych grobów.
Tak jak nie potrafiłam opuścić Iranu, tak samo nie porzuciłam islamu. Gdybyśmy wszyscy spakowali się i wsiedli do samolotów, co zostałoby z naszej ojczyzny? Gdybyśmy pokornie schylili głowy i siedzieli w domach, pozwalając, by władza mówiła, że islam dopuszcza zabijanie pisarzy i wyroki śmierci na nastolatkach – co zostałoby z naszej wiary?
Na cienkiej przebitce, z której wtedy korzystało się, wysyłając listy pocztą lotniczą, pisałam długie listy do przyjaciół-emigrantów. Uspokajałam, że jakoś daje się przeżyć. W połowie lat 80. zrezygnowałam z pracy i wybrałam emigrację wewnętrzną, odcinając się od brutalnej polityki nowej władzy. Mimo nalotów i patroli moralności mąż i ja wychowywaliśmy swoje dwie córki, które – uczesane w kucyki – maszerowały do szkoły, gdzie uczyły się czytać. Co wieczór jedliśmy razem posiłek. Mąż, Dżawad, dalej pracował jako inżynier, ja zaś zajęłam się dziewczynkami, zastanawiając się, jaki nowy pomysł znaleźć na siebie, skoro sądownictwo stało się ­monopolem mężczyzn.
Na początku lat 90., kiedy wojna się skończyła, dzieci podrosły i już tak mnie nie potrzebowały. Przez jakiś czas próbowałam pracować w sądach rodzinnych, ale szybko zorientowałam się, że pod rządami Republiki Islamskiej działały one zupełnie inaczej niż za szacha. Choć kobiety mogły być adwokatami, nowy system i procedury całkowicie uniemożliwiały prowadzenie sprawy. Wielokrotnie nie mogłam nawet przejrzeć dokumentacji związanej z danym procesem. Kiedy urzędnik orientował się, że nie zamierzam wręczyć mu „napiwku” za przyniesienie akt (w krajach, gdzie kwitnie korupcja, lista eufemizmów na łapówkę jest doprawdy imponująca), oświadczał: „Przykro mi, gdzieś się zawieruszyły. Proszę wrócić jutro”. Następnego dnia oznajmiał: „Niestety, nie miałem kiedy poszukać”. Dopiero trzeciego, czwartego dnia docierało do niego, że się nie poddam, i wreszcie dawał mi papiery. Tyle że ja, nie chcąc „posmarować”, traciłam dwie albo trzy dniówki.
W sądach było jeszcze gorzej. Tam wygrywał ten, kto więcej zapłacił. O sprawiedliwość się nie walczyło ani się nie spierało. Kupowało się ją. Na znak protestu w końcu wywiesiłam przed swoim gabinetem wielką tablicę: „W związku z obecnym wrogim nastawieniem sądów przestaję brać klientów. Mogę jedynie udzielać porad prawnych”. Nie uważałam tego wówczas za żaden śmiały gest ani manifestację. Po prostu szczerze przedstawiałam sytuację. Nie występowałam przeciwko państwu. Teraz już wiem – stopniowo zaczęłam to dostrzegać – jak potężną bronią może być pozbawiony agresji akt obywatelskiego nieposłuszeństwa. Z czasem zaczęły do mnie trafiać osoby, które nie było stać na adwokata. Często byli to ludzie oskarżeni o przestępstwa polityczne.
Po rewolucji 1979 roku sytuacja w prawie karnym wyglądała bardzo poważnie. Republika Islamska zlikwidowała cywilny kodeks prawny obowiązujący za rządów szacha i oparła wymiar sprawiedliwości na szariacie – zasadach prawnych ukształtowanych w VII wieku zgodnie z naukami islamu. Do dziś pamiętam sprawę, która w pełni uświadomiła mi, jak chory i okrutny jest to system.
Zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka, Szahla Szerkat, czołowa irańska feministka, pisarka i redaktor naczelna, prosząc, bym udzieliła porady rodzinie 11-letniej Leili. Pewnego dnia, kiedy dziewczynka zrywała kwiaty na wzgórzach w pobliżu wioski, z ukrycia wyskoczyło na nią trzech mężczyzn i zaatakowało ją. Napastnicy zgwałcili ofiarę, wielokrotnie też zadawali jej ciosy w głowę, a wreszcie zabili, zrzucając z pobliskiej skały. ­Zostali aresztowani przez miejscową policję. Jeden w tajemniczych okolicznościach powiesił się w celi. ­Pozostała dwójka stanęła przed sądem oskarżona o gwałt i morderstwo. Ponieważ obowiązujące wówczas prawo wyżej ceniło życie mężczyzny skazanego za zabójstwo niż dziewczynki zgwałconej i zrzuconej do przepaści, jej ­rodzina miała zapłacić rekompensatę za egzekucję. A kiedy okazało się, że jej na to nie stać, winnych wypuszczono. Republika Islamska tłumaczyła, że islamiczne prawo wymaga odszkodowania za przelaną krew; moim zdaniem jednak wypaczono tu myśl, która przyświecała twórcom szariatu.
Rodzina Leili straciła wszystkie pieniądze, szukając sprawiedliwości w sądzie. Zdesperowana matka co dzień siadała przed budynkiem ubrana na biało. W ręku trzymała tablicę, na której opisała historię córki. Dokładniej przedstawiłam ją w swojej książce Broniłam ofiar. ­Pamiętnik z Iranu: przyjęłam sprawę, a choć nie udało mi się wywalczyć nawet minimalnej sprawiedliwości, koszmar tej rodziny pomógł mi wypracować linię obrony, którą potem wykorzystywałam w innych procesach. Choć sędzia zarzucał, że wypaczam religię, kontrowałam jego argumenty, opierając się na islamskim prawie i zasadach wiary. Wtedy również uświadomiłam sobie, jak słabo znają założenia islamskiego prawodawstwa sędziowie Republiki Islamskiej. Dotarło też do mnie, że Iranki nie mają pojęcia, jak bezczelnie są dyskryminowane przez wymiar sprawiedliwości. Dopiero kiedy życie doprowadzało je na rozdroże i zderzało z mroczną rzeczywistością: rozwód, śmierć dziecka, walka o spadek – uświadamiały sobie, jak niewiele znaczą przed sądem.
Starałam się nagłośnić sprawę Leili: pisałam artykuły, przy każdej okazji mówiłam o tym publicznie. Historia nie schodziła z łamów irańskiej prasy, wywołując powszechne oburzenie. W jednym z tekstów przypomniałam, że w świetle obecnego kodeksu mężczyźnie, który doznał uszczerbku na zdrowiu obejmującego uszkodzenie jąder, przysługuje odszkodowanie identyczne jak za śmierć kobiety. A zatem, argumentowałam, jeśli ­kobietę z doktoratem przejedzie samochód, jej życie jest warte tyle samo, co jądra oprycha-analfabety, który wdał się w jakąś burdę. Czy naprawdę, pytałam, właśnie tak Republika Islamska postrzega kobiety?
Po raz pierwszy od rewolucji kwestia równości kobiet znalazła się w centrum uwagi. Zobaczyłam wtedy, jak bardzo irańskie społeczeństwo jest wyczulone na niesprawiedliwość i jaką moc ma powszechny wybuch niezadowolenia. Nic skuteczniej nie zmusza rządu, by zaczął się liczyć z głosem obywateli. Właśnie wtedy weszłam na ścieżkę, którą idę do dziś. Szukam sprawiedliwości, broniąc praw najsłabszych: kobiet, dzieci, dysydentów i mniejszości. W walce o zmianę prawodawstwa wykorzystuję siłę opinii publicznej.
Republika Islamska ma niezliczone słabości i wady. Sprawuje władzę absolutną za pośrednictwem przywódcy niewyłonionego w wyborach powszechnych. Prześladuje niezależnych duchownych, którzy ośmielają się podać w wątpliwość religijne korzenie jej surowych rządów; równocześnie prowadzi też politykę ideologicznego radykalizmu, sprzeczną z interesami narodu ­irańskiego. Jak każdemu reżimowi zależy jej przede wszystkim na utrzymaniu władzy, dlatego czasem reaguje na potępienie ze strony społeczności międzynarodowej i wrzenie własnych obywateli. System, który dziś obowiązuje, to owoc zmian dokonanych niechętnie w latach 90. i na początku XXI wieku. Uporczywa walka moja i moich kolegów o poszanowanie praw człowieka oraz aktywność środowisk kobiecych zmusiły ­Republikę Islamską do złagodzenia najokrutniejszych i najbardziej nieludzkich przepisów. Drążenie – innej drogi nie widzieliśmy. ­Alternatywą było spakowanie walizek i emigracja. W tamtym okresie kraj opuściło tysiące obywateli, ale zarówno ci, którzy wyjechali, jak i ci, którzy ­zostali, szczycili się, że noszą miano Irańczyków. Choć Iranem ­rządzili dyktatorzy, królowie, a teraz duchowni, nasza historia sięga korzeniami aż do Cyrusa II Starszego, twórcy imperium perskiego, który na glinianym cylindrze kazał zapisać pierwsze w dziejach naszej cywilizacji prawa obywatelskie. Z tym etapem naszej historii się identyfikowałam; czułam się dziedziczką wielkiej perskiej poezji epickiej, której fragmenty czytałam córkom na dobranoc. Jak większość rodaków byłam ogromnie rozczarowana dzisiejszym Iranem – właśnie dlatego, że taką miłością i podziwem darzyłam jego przeszłość.

***

W październiku 2003 roku otrzymałam Pokojową Nagrodę Nobla za walkę na rzecz demokracji i w obronie praw człowieka. Mogłoby się wydawać, że to wsparło moje działania w Iranie i zapewniło niechętny szacunek władz, tymczasem naciski i kontrola tylko przybrały na sile. Irański rząd robił, co w jego mocy, by wieść o wyróżnieniu mnie się nie rozniosła. W rządowych mediach nie mogło pojawić się moje nazwisko ani wzmianka o nagrodzie. Kiedy dziennikarz spytał ajatollaha Mohammada Chatamiego, ówczesnego prezydenta i przedstawiciela skrzydła reformatorskiego, dlaczego mi nie pogratulował, ten odparł: „To nie jest ważna nagroda. Liczy się wyłącznie Nobel w literaturze”.
Iran jednak, jak to Iran, zawsze znajdzie sposób, by ominąć oficjalną cenzurę. Ważne wiadomości jakoś docierają do tych, do których powinny. Na uroczystość wręczenia Nagrody Nobla zaprosiłam kurdyjski zespół muzyczny, by uświetnił ceremonię. Irański reżim od lat dyskryminował kurdyjską mniejszość, nie pozwalając jej uczyć się we własnym języku ani podkreślać w życiu publicznym swojej tożsamości. Za pośrednictwem telewizji satelitarnej irańscy Kurdowie w całym kraju oglądali występ swoich ziomków i płakali z dumy. To był drobny, lecz symboliczny gest. Wśród irańskich Kurdów zaczęła nawet krążyć plotka, jakobym miała kurdyjskie korzenie. Owszem, rząd ostentacyjnie ignorował moją Nagrodę Nobla – wyraz uznania dla wszystkich, którzy bronią praw obywateli i próbują w pokojowy sposób zmienić Iran od środka – ale na szczęście dożyliśmy czasów, gdy dzięki telewizji satelitarnej i mediom cyfrowym nie można już utrzymywać narodu w niewiedzy.

***

Moja nagroda nie umknęła też uwadze innych, zwłaszcza Iranek, które od lat zabiegały o równouprawnienie. W decyzji Komitetu Noblowskiego dostrzegały znak poparcia dla swoich zmagań; potwierdzenie, że świat widzi i docenia ich wysiłki. Zahra Rahnaward, rektor żeńskiego uniwersytetu noszącego imię córki Mahometa, poprosiła, żebym wystąpiła z wykładem na temat statusu prawnego kobiet. Rahnaward – pierwsza od rewolucji islamskiej kobieta-rektor uczelni wyższej – była cenionym naukowcem i aktywistką. Świat usłyszał o niej w 2009 roku, kiedy pojawiła się na pierwszych stronach gazet jako żona Mira Hosejna Musawiego, przywódcy opozycyjnego Zielonego Ruchu. Tamtego dnia, w 2003 roku, Rahnaward przywitała mnie przed wejściem do wysokiego budynku z żółtej cegły, w którym mieściła się aula. Wokół rozciągał się duży trawnik. Pod sykomorami siedziały młode dziewczęta pogrążone w lekturze. Przed aulą wiła się kolejka. Setki studentek chciało dostać się do środka, choć w pomieszczeniu pełnym rozgadanych kobiet nie dałoby się już wcisnąć szpilki. Rozmawiałyśmy, gdzie ustawić mój pulpit, kiedy drzwi w głębi gwałtownie się otworzyły i do środka wdarła się grupa może trzydziestu rozjuszonych kobiet w czarnych czadorach.
– Jeśli dziś przychodzicie na wykład Ebadi, jutro będziecie się domagać George’a Busha! – krzyczały, przepychając się w kierunku sceny, przed którą stałam z Rahnaward. Od razu było widać, że to nie studentki, tylko bojowniczki nasłane przez władze. – Wykład jest odwołany!
Studentki z pierwszego rzędu wstały i otoczyły mnie, zasłaniając przed prowokatorkami. Rahnaward zaś ruszyła w ich stronę z wściekłością.
– Ten wykład odbywa się za wiedzą i zgodą władz uniwersytetu. Nie macie prawa go zakłócać – oświadczyła. – Natychmiast opuśćcie salę.
Z grupy wyskoczyła kobieta i chwyciła czador Rahnaward.
– Nie zasługujesz, żeby go nosić! – krzyczała, szarpiąc za chustę przyczepioną do abai.
Natychmiast przyłączyły się do niej pozostałe prowokatorki. Krąg moich obrończyń ze mną w środku zaczął dyskretnie przesuwać się w głąb auli.
– Chanom Ebadi – ponaglały. – Trzeba panią stąd wyciągnąć. Niech pani idzie z nami.
Odgrodziły mnie i Rahnaward od napastniczek i przesuwały się, popychając nas do wyjścia, a potem na długi korytarz. Stamtąd zaprowadziły nas do niedużej sali wykładowej i zamknęły drzwi, które zabarykadowały krzesłami i stolikami. Wkrótce usłyszałyśmy krzyki, tupot i wołanie:
– Tu są! Schowały się w tej sali!
Po chwili rozległ się łomot. Napastniczki waliły w drzwi, próbując je wyważyć. Rahnaward z komórki zadzwoniła po policję.
– Zmusiły mnie do czegoś, czego nigdy nie chciałam zrobić. Uważam, że nie wolno wpuszczać służb bezpieczeństwa na teren uniwersytetu, ale nie miałam wyjścia.
Zjawili się policjanci i siłą usunęli prowokatorki. My w tym czasie ustaliłyśmy, że najbezpieczniej będzie odwołać wykład. Podziękowałam pani rektor i jej współpracownicom za zaproszenie, a także za szybką reakcję dziewcząt na atak. Pożegnałyśmy się serdecznie, po czym dwóch policjantów odeskortowało mnie z uczelni. Na tym sprawa się zakończyła. Nie doszło do aresztowań; nigdy też nie dowiedziałyśmy się, kto właściwie przysłał wichrzycielki. Rahnaward groziła dymisją, ­jeśli władze nie ustalą odpowiedzialnych za całe zajście i ich nie ukarzą. Te jednak pozostały głuche na jej apele. Po wygranej Ahmadinedżada pani rektor sama ustąpiła ze stanowiska lub została do tego zmuszona – tego do dziś nie wiem. Choć dyskusja na temat równouprawnienia kobiet w Iranie nigdy nie przebiegała łatwo, tamten incydent stanowił zapowiedź nowych metod zastraszania i prześladowania.

 
Wesprzyj nas