Wszyscy wiedzą, że Bone Gap to dziura. Dziura, w którą można wpaść. Dziura, w której można przepaść…


Zapadła dziura Bone GapI dlatego, kiedy nagle znika piękna Róża, nikogo to właściwie nie dziwi.

Ale Finn wie, co się tak naprawdę stało. Wie, że dziewczyna została porwana przez niebezpiecznego mężczyznę, którego twarzy chłopak za nic nie może sobie przypomnieć.

W tajemniczych opowieściach Finna, Róży i mieszkańców Bone Gap tylko jedno jest jasne – twarz, którą pokazujemy światu, nie ma się nijak do tego, kim tak naprawdę jesteśmy.

***

Zapadła dziura Bone Gap to ostateczny dowód na to, że Laura jest autorką prawdziwie wyjątkową. Potrafi wywołać łzy wzruszenia, głęboki strach znany nam z najgorszych koszmarów i radość taką, że aż chce się śpiewać. To realizm magiczny w najbardziej magicznym wydaniu.
E. Lockhart, autorka Byliśmy łgarzami oraz The Disreputable History of Frankie Landau-Banks

Powieść o zmianach w tym, jak postrzegamy świat, mieszanka nauki, mitu, realizmu i magii, w której autorka szuka odpowiedzi na te najważniejsze pytania o empatię, różnice i o to, jak postrzegamy tych, których kochamy.
„New York Times”

Powieść Ruby warto przeczytać nie raz, ale wiele razy. Jest mocna, piękna i zupełnie wyjątkowa.
„School Library Journal”

Laura Ruby jest autorką książek dla dorosłych, nastolatków i dzieci, w tym nominowanej do Nagrody im. Edgara Allana Poe powieści “Lily’s Ghost”, wyróżnionej przez Book Sense książki Good Girls i przyjętych z entuzjazmem powieści “Play Me” oraz “Bad Apple”. Za “Zapadłą dziurę Bone Gap” otrzymała w 2016 roku nagrodę Michaela L. Printza, a w 2015 została finalistką National Book Award. Pracuje na uniwersytecie Hamline, gdzie zajmuje się książkami dla dzieci i młodzieży.

Laura Ruby
Zapadła dziura Bone Gap
Przekład: Maria Smulewska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 11 października 2017
 
 

Zapadła dziura Bone Gap


Mieszkanie w małym miasteczku ma tę zaletę, że nawet jeśli naprawdę nie wiesz, co robisz, z pewnością ktoś inny to wie.
Anonim

MIESZKAŃCY BONE GAP

Mieszkańcy Bone Gap wołali na Finna bardzo różnie, ale w każdym razie nigdy nie używali jego imienia. Kiedy był mały, mówili na niego Lunatyk. Gapa. Ten, co z Księżyca Spadł. Hej, ty. Kiedy podrósł, nazywali go Lalą. Odludkiem. Ewentualnie Chłopem albo Kolesiem.
Ale bez względu na to, jak na niego wołali, robili to z sympatią. Mimo tej jego nieprzytomnej miny, ciągłego zagubienia i irytującego zwyczaju pojawiania się nagle nie wiadomo skąd, znali go jak własną kieszeń. Znali go jak samych siebie. Wiedzieli o nim wszystko, tak jak wiedzieli, że Stary Charlie Valentine woli kury od prawnuków i że czasem pozwala im nawet łazić po domu (kurom, nie wnukom). Że rodzina Cordero ma w domu ducha, który nocami przetrząsa lodówkę. I że Priscilla Willis – niezbyt urodziwa córka pszczelarki – jest cięta jak osa. I wreszcie – że Bone Gap jest pełne dziur, i to na tyle dużych, by ludzie wymykali się przez nie nie wiadomo dokąd. Zostawały po nich tylko historie.
Jeśli zaś chodzi o Finna, to wiedzieli, że jest lekko stuknięty, ale to im nie przeszkadzało.
– No, ten chłopak to jest zakręcony jak słoiczek miodu – mawiali. – Ale ładny chłopak z niego. I niegłupi. I nasz.
Bo Finn może nie miał głowy na karku, ale serce w każdym razie miał tam, gdzie trzeba. Tak zresztą jak i oni.
Poniewczasie zrozumieli, że nie bez powodu Finn miał zawsze taką nieprzytomną minę, był jakiś dziwny i pojawiał się nie wiadomo skąd. Że nie bez powodu nigdy nie patrzył ludziom w oczy.
Wtedy jednak było już za późno. Dziewczyna, którą kochali nad wszystko – i o której wiedzieli najmniej – już przepadła.

Finn

PO TOBIE

Znów kukurydza do niego gadała.
Zima była tego roku ciepła, a wiosna łagodna, więc każdy, kto miał pole i chęć na kukurydzę, zaorał je już i zasiał ją wcześniej niż kiedykolwiek. Ostatniego dnia trzeciej klasy, dokładnie dwa miesiące po tym, jak jego życie zniszczył grom z jasnego nieba, Finn szedł do domu z przystanku autobusowego, a kukurydza sięgała mu już do pasa. Była to jego ulubiona część popołudnia, a raczej powinna być – na niebie jasne i gorące słońce, kukurydza poruszająca lekko swoimi zielonymi palcami. Potrafi rosnąć o kilka dobrych centymetrów dziennie. Jeśli człowiek wytęży uwagę, to dosłownie słychać, jak rośnie. Finn pochwycił znajomy szept:
– Tu, tu, tu.
Ale dziś dużo by dał, żeby rośliny wokół się po prostu zamknęły.
Jego przyjaciel Miguel by się z nim zgodził. Miguel nie znosił kukurydzy. Twierdził, że kukurydza żyje. A kiedy Finn mu tłumaczył, że no przecież kukurydza naprawdę żyje, no bo wszystkie rośliny żyją, to Miguel się upierał, że kukurydza zachowuje się tak, jakby o wiele bardziej żyła. Nie po prostu sobie rosła, tylko jakby w każdej chwili mogła wyrwać się z ziemi i popełznąć gdzieś na tych swoich chudych białych korzeniach. Strachy na wróble tak naprawdę nie mają odstraszać Bogu ducha winnych wróbli i wron, tylko kukurydzę. Wybijać jej z głowy głupie pomysły. Kukurydza to po prostu jakiś koszmar. I na pewno więcej ludzi tak uważa, bo inaczej skąd by się wzięło tyle horrorów z koszmarnymi scenami rozgrywającymi się właśnie na polach kukurydzy?
Finna też męczyły koszmary, owszem, ale nie o polach kukurydzy. Kiedyś jego sny pełne były typowych strachów – że jest goły przy jakiejś dziewczynie czy coś. Że ucieka przed jakimś psycholem na wrotkach z toporem. Że stoi w klasie w samej fajce do nurkowania i jednej skarpetce, tej w kratkę. Albo że leci tak wysoko, że nawet chmury nie mogą go już dogonić.
A teraz? Gdy tylko zamykał oczy, widział smukłe dłonie Rozy przyciśnięte do zaparowanej szyby, lśniący SUV znikający w mroku.
Starał się więc jak najmniej spać. I nie wsłuchiwać w kukurydzę. Bo i po co, skoro kłamała jak z nut?
Pot wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się, żeby przerzucić plecak z jednego ramienia na drugie. Pole ciągnęło się kilometrami, ale gdy tak się tu stało, na tej zamglonej polnej drodze w Illinois, nie było tego widać. Asfalt przed Finnem kończył się nagle ścianą nieba, jakby ktoś obciął go sprawnym machnięciem kosy.
Może stałby tam dłużej i zastanawiał się nad tą obciętą drogą przed nim i nad tym, jaką wspaniałą stanowi metaforę, gdyby nie pojawiło się stado wron. Wszystkie krakały jak głupie.
Na Finnie nie zrobiło to wrażenia.
– A wy czego znowu? Za dekoracje robicie czy jak?
„Wydłubią ci oczy, a potem zadziobią na śmierć – powiedział kiedyś Miguel. – Nie widziałeś Hitchcocka?” Ale Finn nie lubił oglądać filmów, a wrony miał za złodziejki i kłamczuchy, nic poza tym.
I tak właśnie na nie wołał:
– Kłamczuchy!
– Tchórz! – odkrakały mu wrony. Zachichotały i zatrzepotały skrzydłami. Słońce lśniło błękitnie na ich piórach, połyskiwało na ostrych jak haki dziobach.
Może Miguel miał trochę racji.
Finn szedł dalej. Powłóczył ciężkimi od upału nogami. Dudniło mu w uszach, piasek pod powiekami był nie do zniesienia. Kiedy mówił, jego głos skrzeczał jak stare drzwi – podobnie jak głos Charliego Valentine’a, kiedy staruszek nawijał o stadninie dziadka swego dziadka albo o tym, jak kiedyś stacja kolejowa była w samym środku miasteczka, albo o tym, jak to złapał bobra, co miał ze dwa i pół metra, jakby te olbrzymy nie wyginęły jeszcze w epoce lodowcowej. Tak jak stary człowiek, Finn też bardzo by chciał, żeby dało się cofnąć czas, odwrócić dni niczym strony w kalendarzu rolnika. Albo przynajmniej, żeby mieszkańcy Bone Gap potrafili wybaczać, a on potrafił zapomnieć.
Poprawił sobie plecak i skupił się na tym zapominaniu. „Myśl o czymś innym, o czymkolwiek innym”. Na przykład o obowiązkach domowych, które mu wyznaczył brat. Trzeba by to wszystko zrobić przed kolacją. I o nauce, która jeszcze go czekała przed egzaminami na studia, a przecież musi zdać je naprawdę dobrze, jeśli chce mieć jakiekolwiek szanse wyjechać stąd, uciec, choć na samą myśl o wyjeździe ściskało go w żołądku. Albo o braciach Rude, a było ich aż pięciu i jeden wredniejszy od drugiego. Lubili robić krzywdę tym, którzy im wleźli w drogę. I tym, którzy nie wleźli, właściwie też.
I to oni właśnie pojawili się nagle na drodze przed nim.
Finn zamarł – idealny pomnik tchórza. Czy to na pewno oni? Jasne, że tak. Nigdy nie miał wątpliwości, nawet z daleka. Cała piątka była niska i miała krzywe nogi. Razem wyglądali jak rządek widełek. I zawsze szli tak, jakby dopiero co zeszli z koni i tyłki ich bolały.
Nie było ich dzisiaj w autobusie, nie raczyli stawić się na lekcjach. Finn pojęcia nie miał, skąd się tu teraz wzięli i jak mógł ich wcześniej nie zauważyć. Notorycznie zresztą czegoś nie zauważał. Na szczęście jednak bracia Rude szli w tym samym kierunku co on i na razie go nie widzieli. Mógł jeszcze zawrócić. Albo, gdyby tylko kukurydza była wyższa, mógł wejść w nią i sam zaginąć.
Ale takie uciekanie czy chowanie się nie miało właściwie sensu. Nie miał się już czego bać. Szedł więc dalej, kopiąc przed sobą kamyk.
Jeden z braci się obejrzał.
– Hej, patrzcie. Idzie Ten, co z Księżyca Spadł. Znów nas śledzi.
– Co tam, Księżycowy Ludku?
Każdy z braci był wredny jak osa i głupi jak but. Finn westchnął, a jego westchnienie zlało się z szeptem roślin wokół.
– Z kogo się śmiejesz?
I tacy nudni.
– Wcale się nie śmieję.
– Właśnie że się śmiejesz.
– Dobra, no to się śmieję.
– Ale nie z nas – rzucił jeden z braci.
– Tylko głupi by się z nas śmiał – dodał drugi.
– Nie wiecie, że ja, owszem, nie jestem zbyt mądry? – odburknął Finn.
Nudni, a do tego tak łatwo się zawsze gubili w rozmowie. Pięć par brwi uniosło się bezradnie niczym pełzające gąsienice. Bracia Rude najwyraźniej pojęcia nie mieli, o czym on mówi. Zresztą on też nie.
– Nieważne – mruknął. – Tak gadam sam do siebie.
– No to se gadaj dalej do siebie, bo my jesteśmy zajęci.
– Nara, Lunatyk.
„Na razie” – poprawił go w myślach Finn.
A potem jeszcze pomyślało mu się: Na razie jest tak, ale potem też nic się nie zmieni.
On się nie śmiał, ale wrony? Ptaszyska nadal chichotały. A kukurydza szeptała. Słońce było jak żółte oko wypalone w błękitnym kocu. Za długo się w nie wpatrywał, wyżarło mu dziury w głowie. Dziś rano zajrzał do kawalerki Rozy, ale wszystko zniknęło. W powietrzu unosił się sosnowy zapach płynu do mycia podłogi. Jakimś cudem jego brat zdołał wszystko w nocy wyrzucić i wyszorować pokój na błysk, jakby zwykłą ścierką można było wymazać z pamięci dziewczynę.
Kamyki same potoczyły mu się spod buta, słowa same wyskoczyły mu z ust.
– A wiecie, nawet gadałem przed chwilą z wronami i zastanawiały się, dlaczego wy zawsze chodzicie tak, jakbyście mieli pieluchy.
Otoczyli go, nim zdołał nawet pomyśleć o ucieczce. Nie żeby jakąś planował. Stali już wokół, obrzucali go wyzwiskami niczym jabłkami.
– Te, Ufoludek! Mówimy do ciebie!
– Co? – powiedział Finn.
– Co tam masz w plecaku? – Wyrwali mu go, przeszukali i plecak poleciał w kukurydzę.
Jeszcze mógł się z tego wyplątać.
– Te, dupek! Słuchasz ty nas w ogóle?
Mógł skoczyć w kukurydzę, wycofać się.
– Po co ci tyle książek, skoro nawet nie umiesz czytać?
– Zabawne, że mówią to tacy, co nie rozróżniają krów od dziewczyn – odparował Finn.
Już przy pierwszym ciosie zabrakło mu tchu w piersi. Zwinął się, przez chwilę nie mógł oddychać. Nie wiedział nawet, który go uderzył – Derek, Erik, Frank, Jake czy Spike. Między każdym kolejnym było mniej niż półtora roku różnicy i wszyscy byli piegowatymi opalonymi blondynami – kto by ich tam rozróżniał?
Dostał kilka razy po nerkach, a potem jeden z braci chwycił go za włosy i poderwał z ziemi. Finn zamrugał, usiłując skupić wzrok na wysuniętych dolnych zębach, z których słynęli zresztą wszyscy bracia Rude.
Za bardzo się nie wysilali.
– Słuchaj, Derek, jeśli ci się wydaje… – zaczął Finn.
– Kpisz sobie ze mnie?
– Nie, ja…
– On jest Derek – powiedział chłopak, wskazując brata. – Ja jestem Frank. I już po tobie.
Bracia Rude jakoś zupełnie zapomnieli, jacy są akurat strasznie zajęci, i całkowicie skupili się na okładaniu Finna pięściami i butami. I choć był wysoki, a jego ręce i nogi żylaste, pełne silnych farmerskich mięśni, bracia Rude byli jednak szersi i silniejsi, a poza tym było ich tak o czterech i pół za dużo.
Kiedy skończyli, stanęli nad leżącym na popękanym asfalcie Finnem.
– Wiesz – odezwał się jeden z nich. – Jak Sean będzie chciał mieć prawdziwego brata, zawsze może się do nas zgłosić.
Gdyby zęby nie wydawały się Finnowi takie luźne, może by się roześmiał. Wszyscy kochali Seana, nawet bracia Rude. Kiedy tylko ktoś potrzebował pomocy, pojawiał się Sean – z rykiem syreny, z tymi swoimi silnymi rękoma i czarną torbą w sprawnych dłoniach, bystrym wzrokiem ogarniając sytuację. I choć nawet on musiał czasem zadawać pytania, nigdy nie zadawał ich zbyt wiele i zawsze tylko te właściwe.
Lecz było w tym coś więcej. Mieszkańcy Bone Gap kochali Seana ze względu na Rozę. Dlatego że Sean kochał Rozę.
Gdzieś wysoko nad Finnem ktoś coś powiedział, chyba że jest głodny. Ktoś inny warknął:
– Zamknij się.
Zadzwoniła czyjaś komórka. Ktoś trącił Finna butem, jakby był zwierzęciem, które tylko udaje martwe.
Chciało mu się wyć, wrzeszczeć tak, żeby wszyscy usłyszeli: „Ja też ją kochałem!”. Bo taka była prawda. Ale to przecież wcale nie pomogło.
Splunął krwią.
– Przekażę bratu, że go pozdrawiacie.
Bracia Rude sobie poszli i Finn został sam. Po chwili uznał, że powinien jednak wstać, na wypadek gdyby Stary Charlie Valentine postanowił akurat teraz wybrać się na przejażdżkę swoim przedpotopowym cadillakiem. Zwlókł się z drogi i znalazł plecak. Nie zostawiłby przecież swoich podręczników w kukurydzy. Mimo że kupił używane, i tak kosztowały fortunę. Sean by go zabił.
Nie, to nieprawda. Brat zawiózłby go tylko z powrotem tam, gdzie Finn zgubił książki. Może nawet pomógłby mu kupić nowe i zapakował do nowiutkiego plecaka, na który nie było ich stać. I to by było jeszcze gorsze.
Pokuśtykał do domu. Nie mieli może z bratem tyle, co niektórzy, ale w każdym razie więcej niż inni – obłażący z farby biały dom i taki sam garaż, a do tego czerwoną stodołę, która przechylała się nieco na lewo.
Finn otworzył drzwi i cisnął plecak na łóżko. Potem opłukał twarz i rzucił okiem na obrażenia (rozcięta brew i warga, pokiereszowany nos). Z łazienkowej półki zdjął małe puzderko i zaczął w nim szperać w poszukiwaniu bandaża. Puzderko należało do jego matki. Było pozłacane, zdobione klejnotami i w ogóle zdecydowanie zbyt wypasione, żeby trzymać w nim bandaże i waciki, ale Sean powiedział, że klejnoty są sztuczne, a całe pudełko funta kłaków warte, równie dobrze może się więc chociaż do czegoś przydać. Finn wcisnął puzderko z powrotem na półkę, opatrzył sobie jako tako brew, która wciąż uparcie krwawiła, i wyszedł do ogrodu.
Pręgowana kotka Finna, która nazywała się Jane Katastrofa, prześlizgnęła się pod płotem i zaczęła mu się łasić do nóg. Brzuch miała ciężki od kociaków, które powinny się już lada dzień urodzić.
– Nie oglądaj się – szepnął do niej Finn. – Ale za tobą przykucnęła mysz i ma w łapkach prawdziwą kuszę.
Katastrofa miauknęła i znów zaczęła mu się ocierać o kostki. Z nawiązką zasłużyła sobie na swój przydomek. Jeśli chodzi o łapanie myszy, była prawdziwą katastrofą. Sean powiedział, że pozwolą jej na jeden miot i zobaczą, czy chociaż jej kocięta będą się do czegokolwiek nadawały.
Katastrofa nie odstępowała Finna na krok, gdy pielił i podlewał ich nędzne grządki – szparagi, jarmuż, cebula, fasola, marchew, szpinak, buraki, brokuły, pomidory. Sean i Finn wychowali się przecież na wsi, znali się więc na uprawie warzyw. Ale Roza… ta to była prawdziwą czarodziejką. Dzięki temu, czego ich nauczyła, Finn z bratem mogli się jeszcze do niedawna spokojnie najadać warzywami prosto z ogródka i jeszcze im zostawało, żeby sprzedawać resztę na targu. Teraz, przy takiej ładnej pogodzie, rośliny powinny właściwie same rosnąć. Tymczasem wszystkie dziwnie powiędły. Może ze smutku. Finn obrywał oklapnięte liście i wypełniał dołki wykopane przez wiewiórki i króliki.
– Naprawdę mogłabyś coś zrobić z tymi wiewiórkami i królikami – powiedział przy tym do Katastrofy.
Na co kotka tryknęła go łebkiem, miauknęła i pokazała na dom.
– Co? – spytał, otrzepując ziemię z dłoni.
Znów go trąciła łebkiem, po czym przepchała się pod bramką, co nie powinno być takie znowu proste, biorąc pod uwagę jej obecny ciężar. Obejrzała się, żeby sprawdzić, czy Finn za nią idzie.
– Idę, już idę.
Wstał, chwycił się za obolałe żebra i poczłapał za kocicą za dom. Minęła kuchenne drzwi i siadła przed następnymi. Przed drzwiami do kawalerki. Do pokoju Rozy.
– Nie ma jej tu – powiedział Finn. – Kawalerka jest pusta.
Katastrofa znów miauknęła, kręcąc się nerwowo w kółko tuż przed drzwiami. Kiedy brat był na dyżurze, Finn brał czasami z kuchni zapasowy klucz, otwierał drzwi i siedział sobie chwilę w czystym mieszkanku Rozy. Wdychał coraz słabszy zapach mięty i wanilii, przeglądał książki, podziwiał szkic trzymających się dłoni stojący w ramce na stoliku nocnym, podnosił małe doniczki na parapecie – wszystkie te rzeczy, które zostawiła. Wyobrażał sobie, że Roza zaraz wróci, że będzie zaskoczona, może nawet lekko wkurzona, że Finn siedzi tak sobie przy oknie w jej starym fotelu w kwiaty. Wtedy powiedziałby do niej:
– Gdzie byłaś?
– A jakie to mieć znaczenie? – odparłaby tym swoim niskim głosem z mocnym akcentem.
– Skoro wróciłaś, to właściwie nie ma żadnego – odpowiedziałby Finn za siebie i za Seana.
Przekręcił klucz. Choć wiedział dobrze, co zobaczy i czego nie zobaczy, gdy pchnie drzwi, i tak to zrobił. Katastrofa natychmiast wparowała do środka, zaczęła wszystko obwąchiwać. A potem wydała dźwięk, który chyba najbardziej przypominał wycie kojota. I to był cios, który Finn odczuł o wiele dotkliwiej niż jakikolwiek zadany przez braci Rude.

 
Wesprzyj nas