“Ofiara” to kolejna powieść francuskiego mistrza kryminału, autora, który nie lubi happy endów i pisze tylko takie książki, jakie chciałby sfilmować Alfred Hitchcock.


OfiaraMierzący zaledwie 145 cm wzrostu paryski komisarz Camille Verhoeven jest diabelnie inteligentny, odważny i bezkompromisowy. Polscy czytelnicy znają go już z powieści „Alex”.

Cztery lata po tragicznej śmierci żony w życiu komisarza Verhoevena niespodziewanie pojawia się nowa kobieta i nowa miłość.

Niestety, wkrótce zostaje brutalnie pobita, gdy przypadkowo staje się świadkiem napadu rabunkowego. By móc samodzielnie prowadzić śledztwo, Verhoeven używa podstępu, łamiąc przy tym wszelkie zasady, za co grozi mu komisja dyscyplinarna i usunięcie z policji.

Choć ofiara rozpoznaje sprawców, ich ujęcie wcale nie jest proste. Komisarz ze zdziwieniem odkrywa, że wskazani przestępcy nie są faktycznymi sprawcami, a sama ofiara nie jest osobą, za którą się podaje.

Dlaczego kobieta pojawiła się w życiu komisarza? Jaką rolę odegrała w całej sprawie?

Pierre Lemaitre
Ofiara
Przekład: Joanna Polachowska
Wydawnictwo Muza
Premiera: 27 września 2017
 
 

Ofiara


Przeczuwamy ledwie jedną setną tego, co nas spotyka.
Nie wiemy, jaka cząstka nieba płaci za całe to piekło.

William Gaddis, The Recognitions

DZIEŃ PIERWSZY

10.00

Za przełomowe uważa się takie wydarzenie, które wywraca do góry nogami twoje życie. Camille Verhoeven przeczytał to parę miesięcy temu w artykule „Przyspieszenie historii”. Takie zdarzenie – decydujące, wstrząsające, nieoczekiwane, zdolne postawić w stan najwyższej gotowości twój system nerwowy, rozpoznajesz natychmiast pośród innych życiowych zdarzeń, ponieważ ma ono w sobie specyficzną dynamikę i intensywność; gdy do niego dochodzi, od razu wiesz, że będzie miało ono dla ciebie olbrzymie konsekwencje, że to, co cię właśnie spotyka, jest nieodwracalne.
Na przykład trzy strzały z broni palnej oddane do kobiety, którą kochasz.
To właśnie spotka Camille’a.
I nieważne, że tego dnia uczestniczyłeś – tak jak on – w pogrzebie najbliższego przyjaciela i czujesz, że tego dnia swoje już odcierpiałeś. Dla przeznaczenia to żaden argument, z powodzeniem może przybrać postać zabójcy uzbrojonego w obrzyn mossberg 500, kaliber 12.
No i teraz pytanie, jak zareagujesz. W tym cały problem.
Bo jesteś do tego stopnia osłupiały, że twoja pierwsza reakcja najczęściej bywa czysto instynktowna. Jak na przykład wtedy, gdy, zanim padną te trzy strzały, kobieta, którą kochasz, zostaje dosłownie zmasakrowana, a potem wyraźnie widzisz, jak zabójca z suchym trzaskiem ładuje broń i składa się do strzału.
To pewnie w takich właśnie momentach ujawniają się ludzie niezwykli, tacy, którzy w złych okolicznościach potrafią podejmować dobre decyzje.
Ale jeśli jesteś zwykłym człowiekiem, bronisz się, jak możesz. I często w obliczu takiego wstrząsu skazany jesteś na zbyt pochopną lub błędną ocenę sytuacji, jeśli nie wręcz na całkowitą bezsilność.
Gdy masz już swoje lata lub gdy spotkało cię w życiu coś równie porażającego, sądzisz, że jesteś uodporniony. Tak było w przypadku Camille’a, którego pierwsza żona została zamordowana; potrzebował lat, żeby podnieść się po tym kataklizmie. Kiedy przeżyłeś podobny horror, myślisz, że nic gorszego nie może cię spotkać.
To pułapka.
Ponieważ przestałeś się mieć na baczności.
Dla przeznaczenia, które ma nieomylne oko, to najlepszy moment, żeby cię dopaść.
I przypomnieć ci o niezawodności przypadku.

Anne Forestier wchodzi do galerii Moniera chwilę po jej otwarciu. Główny pasaż jest prawie pusty, unosi się w nim jeszcze silna woń detergentów, sklepy powoli się otwierają, sprzedawcy wystawiają stoiska z książkami, z biżuterią, stelaże z towarami.
Wzniesiona w dziewiętnastym wieku w dolnym odcinku Champs-Elysées galeria mieści eleganckie butiki, sklepy z materiałami piśmiennymi, z galanterią skórzaną, antykwariaty. Pokrywa ją szklany dach; unosząc w górę oczy, uważny przechodzień wypatrzy mnóstwo detali art déco, fajansowych ozdób, gzymsów i małych witraży. Również Anne, gdyby chciała, mogłaby je podziwiać, ale, co sama chętnie przyznaje, nie należy do rannych ptaszków. I o tej porze cuda architektury, detale i plafony nie są jej głównym zmartwieniem.
Przede wszystkim musi się napić kawy. Bardzo mocnej.
Bo tego ranka Camille, który w przeciwieństwie do Anne należy do rannych ptaszków, jak na złość nie spieszył się ze wstaniem z łóżka. Anne natomiast nie bardzo była w nastroju. Odrzuciła więc z uśmiechem awanse Camille’a – a nie zawsze łatwo jest się oprzeć jego gorącym dłoniom – wymknęła się pod prysznic i zapomniała o wcześniej zaparzonej kawie, wycierając włosy, wróciła do kuchni, gdzie kawa zdążyła już ostygnąć, w ostatniej chwili złapała jedno ze swoich szkieł kontaktowych ledwie kilka milimetrów od otworu w umywalce…
A potem zrobiło się późno i trzeba było już wyjść. Na czczo.
Zjawiwszy się kilka minut po dziesiątej w pasażu Moniera, siada na tarasie kawiarni – nieopodal wejścia – w której jest pierwszą klientką. Ekspres do kawy dopiero się rozgrzewa, Anne musi cierpliwie czekać, aż zostanie obsłużona, a jeśli co chwila spogląda na zegarek, to nie dlatego, że jej się spieszy. To z powodu kelnera. Próbuje go zniechęcić. Bo kelner, czekając, aż ekspres się rozgrzeje, i nie mając nic innego do roboty, usiłuje nawiązać rozmowę. Przeciera sąsiednie stoliki, spogląda na nią spod oka i niby nic, okrążenie za okrążeniem, podchodzi coraz bliżej. Jest to wysoki, chudy, przemądrzały blondyn z tłustymi włosami; w miejscach turystycznych często się takich spotyka. Kiedy skończył ostatnie okrążenie, staje obok niej, z jedną ręką na biodrze i z pełnym zachwytu westchnieniem, wyglądając na zewnątrz, wygłasza swoją przygnębiająco banalną opinię na temat dzisiejszej pogody.
Kelner to kretyn, acz niepozbawiony gustu – czterdziestoletnia Anne jest nadal atrakcyjną kobietą. Delikatna brunetka o pięknych jasnozielonych oczach i urzekającym uśmiechu… Kobieta doprawdy olśniewająca. Z dołkami w policzkach. O powolnych miękkich ruchach, kobieta, do której ręce się same wyciągają, gdyż wszystko w niej – piersi, pośladki, mały brzuszek, uda – wydaje się krągłe i jędrne, i rzeczywiście jest krągłe i jędrne, można dla niej naprawdę stracić głowę.
Ilekroć Camille o tym pomyśli, zadaje sobie pytanie, co taka kobieta przy nim robi. On ma pięćdziesiąt lat, jest prawie całkiem łysy, ale przede wszystkim, przede wszystkim ma metr czterdzieści pięć wzrostu. Dla porównania: to wzrost mniej więcej trzynastoletniego chłopca. I, by uciąć dalsze spekulacje, powiedzmy od razu, że Anne nie jest wysoka, ale jednak o dwadzieścia dwa centymetry od niego wyższa. Prawie o głowę.
Anne reaguje na awanse kelnera czarującym uśmiechem, mówiącym wyraźnie: spadaj (kelner kiwa głową, że zrozumiał), i wypiwszy kawę, rusza pasażem Moniera w kierunku ulicy Georges-Flandrin. Kiedy jest już prawie na końcu pasażu, sięga ręką do torebki, prawdopodobnie po portfel, i czuje coś mokrego. Palce ma całe w atramencie. Cieknące pióro wieczne.
Dla Camille’a właściwa historia zaczyna się od tego pióra. Czy też od faktu, że akurat tego właśnie, a nie innego poranka Anne postanowiła wybrać się do tej właśnie, a nie innej galerii itd. Suma zbiegów okoliczności niezbędnych, by doszło do nieszczęścia, jest wręcz zdumiewająca. Ale nie narzekajmy – podobnej sumie zbiegów okoliczności Camille zawdzięcza również to, że pewnego dnia spotkał Anne.
Tak więc to pióro – Camille dobrze je pamięta. Na naboje z atramentem, zupełnie zwyczajne, lecz cieknące. Ciemnoniebieskie i bardzo małe. Anne jest leworęczna, pisząc, układa dłoń w bardzo specyficzny sposób, nie wiadomo, jak to robi, w dodatku stawia bardzo duże litery; wygląda to jak długi ciąg zamaszystych podpisów, a, co dziwne, Anne wybiera zawsze malutkie pióra, przez co widok jej piszącej jest jeszcze bardziej osobliwy.
Anne wyjmuje z torebki rękę ubrudzoną atramentem i od razu z niepokojem myśli o zniszczeniach. Zastanawia się, co robić, po prawej stronie zauważa drewnianą donicę z jakąś rośliną. Stawia torebkę na brzegu donicy i zaczyna wszystko wyjmować.
Jest trochę zdenerwowana, ale szczęśliwie na strachu się kończy. Zresztą znając ją, nie bardzo wiadomo, o co mogłaby się bać, gdyż nie posiada nic. Ani w torebce, ani w życiu. Ubiera się w rzeczy, na które stać każdego. Nie kupiła mieszkania ani samochodu, wszystko, co zarabia, wydaje, nigdy więcej, ale zawsze co do grosza. Nie oszczędza, gdyż jest to obce jej wychowaniu – ojciec Anne był sklepikarzem. Na krótko przed bankructwem ulotnił się z kasą blisko czterdziestu stowarzyszeń, których był świeżo wybranym skarbnikiem, i słuch o nim zaginął. To zapewne tłumaczy dość powściągliwy stosunek Anne do pieniędzy. Jedyne jej troski finansowe datują się z dziś odległych już czasów, kiedy samotnie wychowywała swoją córkę Agathe.
Pióro od razu wyrzuca do kosza na śmieci, komórkę wsuwa do kieszeni kurtki. Portfel jest poplamiony i też do wyrzucenia, ale dokumentom w środku nic się nie stało. Podszewka torebki jest mokra, ale atrament nie przesiąkł na zewnątrz. Możliwe, że Anne postanawia kupić tego ranka nową torebkę, galeria handlowa to idealne po temu miejsce, ale tego akurat nigdy się nie dowiemy, bo to, co zaraz nastąpi, przekreśli wszelkie jej plany. Na razie wykłada dno torebki chusteczkami higienicznymi. Teraz jedynym jej zmartwieniem są palce poplamione atramentem, i to już obu rąk.
Mogłaby wrócić do kawiarni, lecz perspektywa natknięcia się na kelnera trochę ją zniechęca. Niemniej jednak gotowa jest już to zrobić, kiedy nagle dostrzega przed sobą tabliczkę z napisem „toaleta”, co w tego typu miejscach nieczęsto się zdarza. Toaleta znajduje się tuż za cukiernią Cardona i sklepem jubilerskim Desfossés.
Od tej chwili akcja nabiera przyspieszenia.
Od toalety dzieli ją trzydzieści metrów, Anne podbiega, otwiera drzwi i staje twarzą w twarz z dwoma mężczyznami.
Mężczyźni dostali się do środka przez wyjście awaryjne od strony ulicy Damiani.
Wystarczyła sekunda… Tak, to głupie, ale taka jest prawda: gdyby Anne weszła pięć sekund później, zdążyliby już naciągnąć kominiarki i wszystko potoczyłoby się inaczej.
Tyle że potoczyło się właśnie tak, a nie inaczej: Anne wchodzi, wszyscy troje zamierają zaskoczeni.
Anne przenosi wzrok z jednego na drugiego, zdumiona ich obecnością, strojem, a zwłaszcza ich czarnymi kombinezonami.
Oraz ich bronią. Strzelbami powtarzalnymi. Nawet na kimś, kto kompletnie nie zna się na broni, robią wrażenie.
Jeden z mężczyzn, ten niższy, wydaje jakiś pomruk, może okrzyk. Anne patrzy, widzi, że faceta zatkało, potem przenosi wzrok na drugiego. Ten jest wyższy, ma bezwzględną, kanciastą twarz. Scena trwa ledwie kilka sekund, cała trójka stoi bez słowa, nieruchomo, wszyscy jednakowo zdziwieni, wzięci z zaskoczenia. Mężczyźni w pośpiechu naciągają kominiarki. Wyższy unosi broń, wykonuje półobrót i niczym człowiek z siekierą w ręku biorący zamach, żeby zrąbać dąb, kolbą strzelby wali Anne prosto w twarz.
Z całej siły.
Dosłownie miażdży jej głowę z gardłowym stęknięciem tenisisty odbijającego piłkę.
Anne leci do tyłu, próbuje się czegoś przytrzymać, ale nie ma czego. Cios był tak nagły i tak gwałtowny, że wydaje jej się, iż mężczyzna odrąbał jej głowę. Odrzuca ją ponad metr do tyłu, czaszką uderza o drzwi i z rozpostartymi ramionami osuwa się na ziemię.
Drewniana kolba rozpłatała jej twarz od szczęki aż po skroń, zmiażdżyła lewą kość policzkową, która pękła jak owoc, rozorała policzek na długości dziesięciu centymetrów, momentalnie trysnęła krew. Na zewnątrz odgłos tego ciosu zabrzmiał jak uderzenie rękawicy bokserskiej o worek treningowy. Ale dla Anne był jak walnięcie młotkiem, i to młotkiem dwudziestocentymetrowej szerokości, cios celnie wymierzony i zadany oburącz.
Drugi mężczyzna ze wściekłą miną podnosi wrzask. Anne słyszy go, ale jak przez mgłę, bo umysł ma w całkowitej rozsypce.
Wyższy, jakby nigdy nic, podchodzi do Anne, przytyka jej lufę do głowy, z suchym trzaskiem odwodzi kurek i już ma nacisnąć spust, kiedy jego wspólnik znowu zaczyna krzyczeć. Teraz jeszcze głośniej. Być może podbiegł, złapał tamtego za ramię. Ogłuszona Anne nie jest w stanie otworzyć oczu, poruszają się tylko jej dłonie, ruchem spazmatycznym i instynktownym otwierają się i zaciskają, jakby chciała schwytać w nie powietrze.
Trzymający broń mężczyzna przerywa w pół gestu, odwraca się, waha; fakt, że strzały z broni palnej to najpewniejszy sposób ściągnięcia glin jeszcze przed rozpoczęciem akcji, każdy profesjonalista to powie. Przez sekundę zdaje się zastanawiać, co teraz, po czym podejmuje decyzję, z powrotem odwraca się do Anne i zaczyna ją kopać. W twarz i w brzuch. Anne próbuje się uchylać, ale gdyby nawet wystarczyło jej siły, i tak nic by to nie dało, bo blokują ją drzwi. Sytuacja bez wyjścia. Z jednej strony drzwi, do których jest przyparta, z drugiej mężczyzna, który stojąc na lewej nodze, z całej siły kopie ją czubkiem buta. Między jedną a drugą serią kopniaków Anne próbuje złapać oddech; facet na moment przerywa i, zapewne rozczarowany brakiem spodziewanego efektu, postanawia uciec się do metody bardziej radykalnej: chwyta lufę strzelby, unosi ją i kolbą zaczyna okładać Anne po głowie. Z całej siły, z impetem.
Jakby usiłował wbić kołek w zamarzniętą ziemię.
Anne zwija się, próbuje się osłaniać, ślizga się w kałuży własnej krwi płynącej obficie, splata dłonie na karku. Pierwszy cios trafia w potylicę. Drugi, staranniej wymierzony, miażdży jej palce.
Brak jest jednomyślności co do zmiany metody, gdyż drugi mężczyzna, ten niższy, podbiega do wspólnika i uwiesiwszy się z krzykiem jego ramienia, uniemożliwia mu dalsze bicie. Skoro tak, facet rezygnuje i wraca do prostszej metody. I znów zaczyna kopać Anne swoim wielkim ciężkim buciorem, takim, jakie noszą wojskowi. Celuje w głowę. Anne wciąż próbuje zasłaniać się ramionami, kopniaki trafiają w jej głowę, w kark, w przedramiona, w plecy, nie wiadomo, ile ich było, lekarze orzekną, że co najmniej osiem, lekarz sądowy będzie raczej zdania, że dziewięć, trudno je zliczyć, padają zewsząd.
W tym momencie Anne traci przytomność.
Mężczyźni uznają sprawę za załatwioną. Ale ciało Anne blokuje dostęp do drzwi prowadzących do galerii handlowej. W niemym porozumieniu obaj się pochylają, niższy chwyta Anne za ramię i ciągnie do siebie, jej głowa uderza i obija się o posadzkę. Kiedy drzwi można wreszcie otworzyć, wypuszcza jej ramię, które opada na ziemię ciężko, acz w pozycji niepozbawionej wdzięku; takie zmysłowe i omdlałe ręce malowano niektórym madonnom. Gdyby Camille uczestniczył w tej końcowej scenie, z pewnością od razu dopatrzyłby się dziwnego podobieństwa opadłej ręki Anne do ręki Zaczadzonej ofiary z obrazu Fernanda Peleza, co fatalnie wpłynęłoby na jego samopoczucie.
I na tym mogłaby się zakończyć ta historia. Historia pechowego spotkania. Ale wyższy z mężczyzn ma inne zdanie. Najwyraźniej on jest szefem i szybko ocenia sytuację.
Co będzie teraz z tą dziewczyną?
Czy ocknie się z omdlenia i podniesie krzyk?
Albo pojawi się w galerii Moniera?
Albo jeszcze gorzej: niepostrzeżenie wydostanie się przez wyjście awaryjne i wezwie pomoc?
Ukryje się w którejś z kabin w toalecie, wyciągnie komórkę i zadzwoni na policję?
Wysuwa więc stopę, żeby przytrzymać otwarte drzwi, pochyla się, chwyta Anne za prawą nogę w kostce i wychodzi z toalety, wlokąc jej ciało po ziemi ze trzydzieści metrów, niczym dziecko ciągnące za sobą zabawkę, z równą łatwością, z równą obojętnością, nie oglądając się na nic.
Ciało Anne obija się, ramieniem zawadza o narożnik toalety, biodrem uderza w ścianę korytarza, głowa przetacza się na boki, trafia to w listwę przypodłogową, to w róg jednej z donic z roślinami ustawionych wzdłuż pasażu. Anne jest już tylko ludzkim łachmanem, workiem, kukłą bez życia, bezwładnym manekinem, który wykrwawia się, zostawiając za sobą szeroką, krzepnącą z minuty na minutę czerwoną smugę; krew szybko zastyga.
Jest jak martwa. Kiedy mężczyzna ją w końcu puszcza, na ziemię opada bezwładne ciało, na które nawet nie patrzy, to już nie jego sprawa. Pewnym, kategorycznym ruchem, wymownie zaświadczającym o determinacji, odwodzi kurek broni.
Mężczyźni wpadają do sklepu jubilerskiego Desfossés, wykrzykując rozkazy. Sklep dopiero co został otwarty. Obserwatora tej sceny – gdyby się taki znalazł – uderzyłaby zapewne dysproporcja pomiędzy brutalnością ich poczynań a niewielką liczbą osób znajdujących się w środku. Wyszczekują polecenia pod adresem personelu (to raptem dwie kobiety), natychmiast popierając je ciosami w brzuch, w twarz, wszystko dzieje się bardzo szybko. Słychać brzęk tłuczonego szkła, krzyki, jęki, przerażone dyszenie kobiet.
Nie wiadomo, czy to z powodu szorowania głową przez trzydzieści metrów po ziemi, czy związanych z tym wstrząsów, czy nagłego impulsu życia… ale w tym momencie Anne próbuje odzyskać kontakt z rzeczywistością. Jej umysł niczym oszalały radar rozpaczliwie szuka jakiegoś sensu w całej sytuacji, ale na próżno, wszystko jej się miesza, od ciosów, od tempa, w jakim się wszystko odbywa, jest jak w narkozie. Ogłuszona bólem, niezdolna poruszyć najmniejszym nawet mięśniem.
Ten spektakl z ciałem Anne ciągniętym po ziemi, leżącym w kałuży krwi przed wejściem do jubilera będzie miał jeden pozytywny skutek: spowoduje znaczne przyspieszenie wydarzeń.

 
Wesprzyj nas