“Genialna przyjaciółka” to pierwsza część ‘cyklu neapolitańskiego’ włoskiej pisarki Eleny Ferrante, który przyniósł autorce wielką popularność wśród światowej publiczności.


Genialna przyjaciółkaSześćdziesięcioletnia Elena Greco dowiaduje się, że Lila, jej przyjaciółka z czasów dzieciństwa, zniknęła bez śladu. Elena przypuszcza, że przyjaciółka wprowadziła w życie swoje odwieczne pragnienie zniknięcia ze świata, w którym żyła, usunąwszy przedtem wszelkie ślady swego istnienia.

Chcąc znaleźć wytłumaczenie dla tego gestu, Elena postanawia opowiedzieć niezwykłą historię ich przyjaźni. I tu rozpoczyna się podróż w przeszłość, która przeniesie czytelnika w lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, na przedmieścia Neapolu.

Niezwykła opowieść o przyjaźni i dążeniu do wyrwania się z rzeczywistości zdominowanej przez biedę, ciemnotę i przemoc.

***

„Spośród wielu sposobów, do których uciekają się pisarze, by opowiedzieć świat, preferuję posługiwanie się narracją precyzyjną, jasną i uczciwą, która opisuje fakty z życia codziennego w sposób fascynujący.”
(z wywiadu z autorką)

„Ferrante udało się to, co poza Umbertowi Eco nie udało się we Włoszech po wojnie żadnemu z wielkich pisarzy mężczyzn – ani Primowi Leviemu, ani Italowi Calvinowi, ani włoskim noblistom poetom, Salvatoremu Quasimodo i Eugeniowi Montalemu, oraz dramaturgowi Dario Fo. Zyskała wielką popularność wśród światowej publiczności”.
Juliusz Kurkiewicz, Gazeta Wyborcza

Elena Ferrante to najlepsza współczesna włoska pisarka. Autorka zdecydowała się publikować pod przybranym nazwiskiem, ale dzięki jej powieściom możemy przypuszczać, że wychowała się w Neapolu, opuściła rodzinne miasto, aby zdobyć wyższe wykształcenie, założyła rodzinę. Elena Ferrante mówi, że nie wybrała anonimowości, ale nieobecność. Przed debiutem napisała do wydawcy: „Będę waszą najtańszą autorką. Oszczędzę wam nawet mojej obecności”. Woli, aby książki broniły się same, dlatego tożsamość pisarki jest jedną z największych tajemnic światowego rynku wydawniczego. W Polsce ukazał się jej cykl neapolitański obejmujący cztery książki: “Genialna przyjaciółka”, “Historia nowego nazwiska”, “Historia ucieczki” oraz ‘Historia zaginionej dziewczynki”, a także wcześniejsza powieść “Córka” i książka dla dzieci “Zagubiona lalka”.

Elena Ferrante
Genialna przyjaciółka
Przekład: Alina Pawłowska-Zampino
cykl neapolitański część 1
Wydawnictwo Sonia Draga
wydanie 2
Premiera w tej edycji: 18 października 2017
 
 

Genialna przyjaciółka


PAN: Przychylność moja ciebie zabezpiecza,
nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy;
z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza –
sowizdrzał ostatecznie jeszcze najznośniejszy.
Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje –
baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła,
przeto podsycam wolę, podżegam nadzieję
niepokojącym towarzystwem diabła.
J.W. Goethe, Faust, tłum. Emil Zegadłowicz

PROLOG
Zacieranie śladów

1.

Rano zadzwonił Rino. Myślałam, że znowu po prosi mnie o pieniądze i byłam przygotowana na to, żeby mu odmówić. Tymczasem Rino zadzwonił z innego powodu. Jego matka zniknęła.
– Kiedy?
– Przed dwoma tygodniami.
– I dopiero teraz do mnie dzwonisz?
Usłyszał pewnie w moim głosie wrogość, choć nie powiedziałam tego ze złością, a tylko z sarkazmem. Próbował się usprawiedliwić, ale robił to niezręcznie i niejasno, mieszając przy tym gwarę z literackim językiem. Jak powiedział, był przeświadczony, że matka jak zwykle szwenda się po Neapolu.
– Także nocą?
– Przecież ją znasz.
– Znam, ale chyba sam przyznasz, że dwa tygodnie nieobecności to trochę za długo.
– Ty już dawno się z nią nie widziałaś. Ostatnio jest z nią coraz gorzej. W nocy nie śpi, wychodzi z domu i wraca o najróżniejszych porach, robi co chce.
W końcu jednak zaczął się niepokoić o matkę. Rozpytywał o nią na mieście, obszedł wszystkie szpitale, zadzwonił nawet na policję. Bez skutku, po matce zaginął wszelki ślad. Myślałby kto – troskliwy syn! Ociężały czterdziestolatek, który nie przepracował uczciwie ani jednego dnia, zajmował się pokątnymi transakcjami, a zarobione pieniądze trwonił nie wiadomo na co. Mogę sobie wyobrazić, jak wyglądały te jego poszukiwania, jak bardzo się przejął. Wcale. To półgłówek, którego nie obchodzi nikt poza nim samym.
– Nie ma jej przypadkiem u ciebie? – zapytał nieoczekiwanie.
Jego matka u mnie? Tutaj? W Turynie?
Rino dobrze wiedział, że to niemożliwe, gadał byle gadać. To on był urodzonym podróżnikiem, już z dziesięć razy odwiedził mnie bez zaproszenia. Ale jego matka, którą zresztą chętnie bym u siebie gościła, nigdy w życiu nie wyjechała z Neapolu. Odpowiedziałam:
– Oczywiście, że nie ma jej u mnie.
– Jesteś pewna?
– Rino, na miłość boską… mówię ci, że u mnie jej nie ma.
– W takim razie, gdzie ona się podziewa?
Zaczął płakać. Nie przeszkadzałam mu w odgrywaniu tej sceny, nie przerywałam szlochów, które najpierw udawane, przerodziły się w prawdziwe. Kiedy się uspokoił, powiedziałam:
– Proszę cię, żebyś przynajmniej raz zrobił to, czego ona by sobie życzyła: nie szukaj jej.
– Co ty mówisz?!
– To, co słyszysz. Nie ma sensu jej szukać. Naucz się żyć samodzielnie. I nie dzwoń więcej do mnie.
Odłożyłam słuchawkę.

2.

Matka Rina nazywa się Raffaella Cerullo, ale dla wszystkich zawsze była Liną. Ja nie nazywałam jej tym zdrobnieniem ani pełnym imieniem. Dla mnie od sześćdziesięciu lat jest Lilą. Gdybym nagle zwróciła się do niej inaczej, pomyślałaby pewnie, że nasza przyjaźń się skończyła.
Przez co najmniej trzydzieści ostatnich lat słyszałam od niej, że pragnie zniknąć bez śladu, i nikt nie wie lepiej ode mnie, co chciała przez to powiedzieć. Nie miała na myśli zwykłej ucieczki czy zmiany tożsamości, nie zamierzała zaczynać życia od nowa w innym miejscu. Nie chciała też popełnić samobójstwa, bo nie wyobrażała sobie, żeby Rino miał dotykać jej ciała i zajmować się nim po jej śmierci. Pragnęła czegoś innego – żeby jej ciało, każda pojedyncza komórka, ulotniło się w powietrzu, żeby nie pozostał po niej żaden ślad. A jako że znam ją dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje, jestem pewna, że znalazła sposób, by nie zostawić na tym świecie nawet jednego swojego włosa.

3.

Mijały dni. Bez większej nadziei sprawdzałam pocztę elektroniczną i zaglądałam do skrzynki na listy. Ja nie pisywałam do niej często, ona na moje rzadkie listy prawie nigdy nie odpowiadała. Tak się między nami ułożyło. Lila wolała telefon albo długie nocne rozmowy, gdy przyjeżdżałam do Neapolu.
Wyjęłam z szuflad metalowe skrzynki, w których przechowuję różne pamiątki. Nie jest ich dużo. Sporo wyrzuciłam, także z tych, które wiązały się z jej osobą, i ona o tym wie. Odkryłam, że nie ma wśród nich ani jednego jej zdjęcia, listu czy prezentu. Byłam zaskoczona. Czy to możliwe, że po tylu latach znajomości nie zostawiła mi nic swojego? Albo – co gorsza – że to ja nie chciałam zachować niczego, co pochodziło od niej? Możliwe.
Choć z ciężkim sercem, tym razem to ja zadzwoniłam do Rina. Nie odebrał telefonu, ani komórkowego, ani stacjonarnego. Oddzwonił wieczorem, bez pośpiechu. Miał taki sam głos jak zawsze, kiedy chciał wywołać we mnie współczucie.
– Widziałem, że dzwoniłaś. Dowiedziałaś się czegoś?
– Nie. A ty?
– Ja też nie.
I zaczął gadać bezładnie, że zamierza zgłosić się do programu telewizyjnego, w którym poszukują osób zaginionych. Zaapelować do matki, przeprosić ją za wszystko i błagać, żeby wróciła.
Wysłuchałam go cierpliwie, po czym zapytałam:
– Zajrzałeś do jej szafy?
– Po co?
Naturalnie, nie przyszło mu do głowy to, co powinno być pierwszym odruchem.
– Idź i zobacz.
Przekonał się na własne oczy, że szafa jest pusta. Nie było w niej ani jednego ubrania matki, letniego czy zimowego, wisiały tylko puste wieszaki. Poleciłam mu przejrzeć całe mieszkanie. Zniknęły buty i nieliczne książki, zniknęły wszystkie zdjęcia i filmy. Nie było komputera ani dyskietek, jakich używało się kiedyś, nie było niczego, co wiązałoby się z jej bogatym doświadczeniem miłośniczki nowinek technologicznych, którą stała się jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, w epoce kart perforowanych, kiedy nauczyła się posługiwać kalkulatorem. Rino był bezgranicznie zdumiony. Powiedziałam mu:
– Masz tyle czasu, ile będziesz potrzebował, ale potem daj mi znać, czy znalazłeś w domu choćby jedną szpilkę, która należałaby do niej.
Zadzwonił następnego dnia, nie krył wzburzenia.
– Nic nie znalazłem.
– Nic? Zupełnie?
– Nic. Wycięła się nawet ze zdjęć, na których byliśmy razem, tych z mojego dzieciństwa.
– Wszędzie szukałeś?
– Wszędzie.
– W piwnicy też?
– Mówię ci, że wszędzie. Zniknęło nawet pudełko ze starymi dokumentami, wiesz: akty urodzenia, umowy, rachunki. Co to może znaczyć? Okradli nas złodzieje? Ale czego szukali? Czego chcą od mamy i ode mnie?
Zapewniłam go, że może być spokojny. Od niego na pewno nikt niczego nie chce.
– Pomieszkam trochę u ciebie, dobrze?
– Nie.
– Proszę cię! Nie umiem w nocy zmrużyć oka.
– Poradzisz sobie, Rino. Nie mogę ci pomóc.
Odłożyłam słuchawkę, a kiedy po chwili znowu zadzwonił, nie odebrałam.
Usiadłam przy biurku. Pomyślałam, że Lila jak zwykle przesadza. W wieku sześćdziesięciu sześciu lat nie tylko postanowiła zniknąć, ale chce zatrzeć wszelkie ślady swojego istnienia.
Ogarnął mnie gniew.
Zobaczymy, kto tym razem wygra. Włączyłam komputer i zaczęłam spisywać naszą historię, wszystko, co mi zostało w pamięci.

DZIECIŃSTWO
Opowieść o don Achillem

1.

Nasza przyjaźń zaczęła się, gdy wspinałyśmy się z Lilą po ciemnych schodach, stopień po stopniu, piętro za piętrem, aż do mieszkania don Achillego.
Pamiętam niebieskawą poświatę na podwórku i zapach ciepłego wiosennego wieczoru. Matki przygotowywały kolację, o tej porze powinnyśmy wrócić do domu, ale zamiast tego po raz kolejny wystawiłyśmy na próbę naszą odwagę, nie porozumiawszy się przedtem ani słowem. Od jakiegoś czasu stało się to naszym zwyczajem, w szkole i poza nią. Lila wkładała rękę aż do łokcia, a nawet wyżej, do czarnej dziury ściekowej i zaraz za nią ja robiłam to samo. Biło mi przy tym serce i starałam się nie myśleć o tym, że pewnie za chwilę karaluchy oblezą mi ramię, a szczury odgryzą palce. Lila wspinała się do okna na parterze, łapała rękami żelazny drąg, na którym pani Spagnuolo rozpięła sznury do suszenia bielizny, i huśtała się na nim przez chwilę, po czym zwalniała uchwyt i spadała na chodnik. Wtedy ja natychmiast robiłam to samo, choć strasznie się bałam, że źle zeskoczę i zrobię sobie krzywdę. Lila wkłuwała sobie pod skórę na ręce zardzewiałą agrafkę, którą znalazła kiedyś na ulicy i nosiła zawsze w kieszeni jak talizman. Patrzyłam, jak ostrze igły drąży biały tunel pod skórą, a potem, kiedy już ją stamtąd wyciągała, robiłam to samo.
Tak samo było tego dnia – w pewnej chwili spojrzała na mnie, jak to ona, nieruchomymi oczami, przez zwężone powieki i poszła w kierunku domu, w którym mieszkał don Achille. Zmartwiałam z przerażenia. Don Achille był dla mnie jak najstraszniejszy potwór z bajek. Rodzice zabronili mi zbliżać się do niego, rozmawiać z nim, a nawet tylko patrzeć w jego stronę. Kazali mi zachowywać się tak, jakby nie istniał ani on, ani jego rodzina.
Nie miałam pojęcia, dlaczego ten człowiek budził w moich najbliższych, i nie tylko w nich, tak wielki strach i nienawiść.
Ojciec mówił o don Achillem w taki sposób, że wyobrażałam go sobie jako olbrzyma o skórze pokrytej fioletowymi pęcherzami, ziejącego złością, pomimo słowa „don”, jakim wszyscy poprzedzali jego imię, kojarzącego się raczej ze spokojem i autorytetem. Mógł być potworem – nie wiem – z żelaza czy szkła albo porosłym parzącą pokrzywą, ale na pewno był żywy, bo z jego ust i nozdrzy buchał gorący oddech. Wierzyłam, że gdybym spojrzała na niego choćby z daleka, sypnąłby mi w oczy jakąś żrącą substancją, a gdybym przypadkiem zupełnie oszalała i podeszła pod drzwi jego mieszkania, na pewno uśmierciłby mnie na miejscu.
Zatrzymałam się na chwilę z nadzieją, że Lila zrezygnuje i wróci z powrotem. Od dawna wiedziałam, co chce zrobić, ale miałam nadzieję, że o tym zapomni. Stało się inaczej.
Lampy uliczne jeszcze się nie zapaliły, żarówki na schodach też były ciemne. Zza drzwi mieszkań dochodziły podniesione głosy. Żeby nie stracić Lili z oczu, musiałam zanurzyć się w czerń bramy, zostawić za sobą niebieskawą poświatę podwórka. Kiedy wreszcie zebrałam się na odwagę i weszłam do budynku, z początku nic nie widziałam, czułam tylko zapach stęchlizny i azotoksu. Dopiero po chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyłam Lilę siedzącą na pierwszym stopniu schodów. Na mój widok wstała i zaczęłyśmy razem wchodzić do góry. Trzymałyśmy się blisko ściany. Podążałam za nią dwa stopnie niżej, nie mogąc się zdecydować, czy zmniejszyć czy też zwiększyć tę odległość. W pamięci pozostał mi dotyk chropowatego tynku, po którym przesuwałam ręką, i wrażenie, że stopnie w tym budynku są o wiele wyższe niż w moim domu.
Drżałam. Każdy dźwięk kroków, każdy głos za zamkniętymi drzwiami mógł zapowiadać don Achillego zbliżającego się do nas za plecami albo podchodzącego od przodu z długim nożem jak te, którymi ćwiartuje się kury. W powietrzu unosił się zapach smażonego czosnku. Byłam pewna, że Maria, żona don Achillego, tylko czeka, żeby wrzucić mnie do garnka z wrzącym olejem, jego dzieci zjedzą mnie potem na kolację, a on wyssie wszystkie moje kosteczki tak samo jak ojciec wysysał rybie głowy.
Zatrzymywałyśmy się co chwila, za każdym razem miałam nadzieję, że Lila zdecyduje się wrócić. Pociłam się ze strachu. Nie wiem, czy Lila czuła to samo. Co jakiś czas spoglądała w górę, ale nie mogłam odgadnąć na co, widać było tylko szare prostokąty okien między kondygnacjami. Niespodziewanie zapaliło się światło, ale było słabe, pozostawiało rozległe plamy ciemności pełne grozy. Zatrzymałyśmy się na chwilę, by się upewnić, że to nie don Achille nacisnął włącznik. Nie usłyszałyśmy kroków ani odgłosu zamykanych drzwi. Lila ruszyła dalej, a ja za nią.
Lila uważała, że to, co robi, jest słuszne i konieczne, ja zaś zapomniałam o rozsądku i poszłam tam dlatego, że ona tam była. Zbliżałyśmy się krok za krokiem do naszego największego lęku, wspinałyśmy się po schodach, żeby go poznać i żeby się z nim zmierzyć.
Na czwartym podeście Lila znienacka się zatrzymała, a kiedy do niej dołączyłam, podała mi rękę. Ten gest zmienił między nami wszystko i na zawsze.

2.

To była jej wina. Krótko przedtem – może dziesięć dni, może miesiąc, trudno mi powiedzieć, czas wtedy dla nas nie istniał – wrzuciła moją lalkę do piwnicy. Podobnie jak teraz wspinałyśmy się w górę do naszego lęku, wtedy musiałyśmy zejść w dół, i to szybko, ku nieznanemu. Czy to w górę, czy w dół, zawsze pociągało nas to, co nas przerażało, co wprawdzie istniało przed nami, ale zdawało się czekać od zawsze właśnie na nas. Kiedy jest się na świecie od niedawna, nie można wiedzieć, jakie nieszczęścia leżą u źródeł lęków. Zresztą wtedy nie czuje się nawet takiej potrzeby. Dorośli, w oczekiwaniu na przyszłość, poruszają się w teraźniejszości, przed którą było jakieś wczoraj lub przedwczoraj czy zeszły tydzień. O tym, co było jeszcze wcześniej, często wolą nie myśleć. Dzieci nie wiedzą, czym jest dzień wczorajszy czy przedwczorajszy albo jutrzejszy. Wszystko jest teraz: ulica, brama i schody; matka jest teraz i ojciec; teraz jest dzień i teraz jest noc.
Ja byłam dzieckiem i bardzo możliwe, że moja lalka wiedziała więcej niż ja. Mówiłam do niej i ona do mnie zdawała się mówić. Miała buzię z celuloidu, celuloidowe włosy i oczy. Ubrana w niebieską sukienkę uszytą przez moją mamę w którejś z rzadkich chwil szczęścia, była po prostu piękna. Tymczasem szmaciana lalka Lili, uścibolona z żółtawego kretonu i wypchana trocinami, wydawała mi się brzydka i nędzna. Obydwie obserwowały się podejrzliwie, zawsze gotowe schronić się w naszych ramionach, gdyby rozszalała się burza z piorunami albo gdyby chciał je porwać jakiś olbrzym z ostrymi zębami.
Bawiłyśmy się na podwórku, niby razem ale właściwie osobno. Siadałyśmy zwykle na ziemi po dwóch stronach zakratowanego piwnicznego okienka. Lubiłyśmy to miejsce, bo na cementowym parapecie przed kratą mogłyśmy układać rzeczy naszych lalek, Tiny i Nu. Były wśród nich kamyki, kapsle z butelek po oranżadzie, kwiatki, gwoździe i szkiełka. Podsłuchiwałam, co Lila mówiła do Nu, i szeptem powtarzałam jej słowa Tinie, trochę je tylko zmieniając. Jeżeli Lila kładła swojej lalce kapsel na główce, udając, że to kapelusz, ja mówiłam do Tiny: załóż królewską koronę, będzie ci cieplej. Kiedy Lila grała w klasy, trzymając Nu w objęciach, za chwilę i ja, stojąc na jednej nodze i tuląc do siebie Tinę, podnosiłam kamyk z kwadratów narysowanych na chodniku. Nie zdarzało się jednak, żebyśmy wspólnie decydowały o tym, w co i jak będziemy się bawić. Miejsce zabaw też wybierałyśmy osobno, nie umawiając się wcześniej. Lila siadała przy okienku, a ja krążyłam przez jakiś czas w pobliżu, udawałam, że idę gdzie indziej, ale potem, jakby nigdy nic, też się przy nim rozkładałam, tyle tylko że po drugiej stronie.
Największą atrakcją tego miejsca był powiew piwnicznego powietrza, które przyjemnie nas chłodziło wiosną i latem. Fascynowała nas krata z pajęczynami, nieprzenikniona ciemność za nią i gęsta siatka czerwonawa od rdzy, niedokładnie przytwierdzona do okienka, przez co zwijała się po bokach, zostawiając równoległe szpary. Mogłyśmy wrzucać przez nie kamyki i słuchać głuchego stukotu, gdy uderzały o podłogę. Wszystko to było jednocześnie piękne i przerażające. Ciemność za kratą mogła w każdej chwili wessać nasze lalki, które tylko czasem chroniłyśmy w ramionach, częściej kładłyśmy je specjalnie przy kracie, w zasięgu groźnego oddechu piwnicy, w sąsiedztwie dobiegających z niej tajemniczych odgłosów: skrobania, pisków i szelestów.
Nu i Tina nie były szczęśliwe. Lęki, jakich my doświadczałyśmy każdego dnia, były też ich lękami. Nawet w najjaśniejszym świetle dnia domy, kamienie, puste pola, ludzie w mieszkaniach i na ulicy wzbudzali w nas nieufność. Podejrzewałyśmy ich o ciemne sprawki, ukryte tajemnice, tłumione uczucia, które mogły w każdej chwili eksplodować.
Na przykład don Achille mógł siedzieć sobie w mieszkaniu na najwyższym piętrze i jednocześnie przebywać pod ziemią, w piwnicy, wśród pająków i szczurów; mógł przyjąć jakąkolwiek postać. Wyobrażałam go sobie z kłami jak u dzikiej bestii, przez które nie mógł zamknąć ust, z kamiennym ciałem pokrytym glazurą i porośniętym parzącą pokrzywą, jak wkłada do swojej ogromnej czarnej teczki wszystkie nasze rzeczy, które spadały do piwnicy przez szpary w siatce. Ta teczka była nieodstępnym atrybutem don Achillego, miałam pewność, że nigdy się z nią nie rozstaje, że nawet w domu trzyma ją przy sobie i wkłada do środka przedmioty i żywe stworzenia.
Lila dobrze znała moje lęki, Tina często o nich mówiła w jej obecności. Właśnie dlatego, w dniu, gdy po raz pierwszy, porozumiawszy się jedynie spojrzeniem i gestami, wymieniłyśmy się lalkami, przepchnęła ją przez kratę i zrzuciła w ciemność.

 
Wesprzyj nas