Jerzy Bralczyk potrafi snuć zaskakujące i błyskotliwe opowieści o języku. W swojej najnowszej książce “1000 słów” profesor opisał, między innymi, słowa stanowiące zwierciadło zmieniającej się obyczajowości, jak i wyrazy przez pewien czas zapomniane, które właśnie powróciły do łask.


1000 słówKsiążka „1000 słów” uzmysławia, czym jest skuteczna popularyzacja wiedzy z jakiejś dziedziny – w tym przypadku jest to wiedza o języku. To taka książka, którą chce się mieć pod ręką, zaglądać do niej często. Wystarczy tylko chwila lektury dziennie, by dowiedzieć się czegoś nowego i sprawić sobie tym przyjemność – a przecież mówimy o słowniku! Nietypowym, złożonym z błyskotliwych felietonów, ale jednak słowniku. Czy słownik może być, dla przeciętnej osoby nie zajmującej się studiami nad językiem, wciągający? Otóż może, o ile napisał go Jerzy Bralczyk.

Tym razem profesor oddał w ręce czytelników książkę podzieloną na dziewięć działów – „Słowa obiecujące”, „Słowa niepokojące”, „Słowa, którym na nas nie zależy”, „Słowa stwarzające”, „Słowa, które znaczą coraz więcej”, „Słowa milowe”, „Słowa podrzutki”, „Słowa swojskie” oraz „Jeszcze nie słowa”. Słowa zostały podzielone więc według tego, do czego służą, na co zwraca uwagę Michał Ogórek we wstępie do książki. Wspomina też, że „Słowa nieustannie nie tylko zmieniają swój sens, zakres znaczeniowy, temperaturę emocjonalną, ale bywa, że stają się nawet swoim przeciwieństwem”. Dodajmy, że czasem łatwo się w tym wszystkim pogubić, zatem dla części czytelników słownik ten może stać się sposobem na pozyskanie wiedzy sprawiającej wrażenie tajemnej. Wiecie, co to reket albo kliring? Jeśli nie, to Jerzy Bralczyk wie i z pasją wam to objaśni.

dla części czytelników słownik ten może stać się sposobem na pozyskanie wiedzy sprawiającej wrażenie tajemnej

Porządkowanie wiedzy o języku, którym na co dzień się posługujemy, a także dowiadywanie się w jaki sposób wynalazki naszych czasów, modne zajęcia i popularne rozrywki zmieniają zasób słów jakimi się porozumiewamy, pod przewodnictwem profesora Bralczyka ma w sobie coś z przygody. Każde słowo wybrane przez autora tego zbioru, to osobna historia, opowieść, od której trudno się oderwać. Robert Wiśniewski

Jerzy Bralczyk, 1000 słów, Wydawnictwo Prószyński Media / Agora, Premiera: 26 września 2017
 
 

1000 słów

Jerzy Bralczyk
1000 słów
Wydawnictwo Prószyński Media / Agora
Premiera: 26 września 2017
 

Po przeliczeniu okazało się, że słów jest 1001.
Każdy z czytelników, któremu jakieś słowo się nie spodoba i lubi liczby okrągłe, może to jedno wykreślić.

Słowa wstępne,
czyli kawa na ławę

Każdy z nas – z wyjątkiem autora tego zbioru, prof. Jerzego Bralczyka – używa słów nieprzemyślanie, bezkarnie i niewdzięcznie; tymczasem marzyłoby się, abyśmy robili to choć lekko przemyślanie, karnie i wdzięcznie. Książka stawia sobie to zadanie, z akcentem na lekko.
Zaczyna się więc od tzw. słowa wstępnego, które – jak to zawsze bywa – składa się z bardzo wielu słów i w ogóle to nikogo nie dziwi. Dowodzi tylko, jak dalece słowa nie są materią logiczną, precyzyjną ani konsekwentną i sama nauka nie za wiele w ich uporządkowaniu może nam pomóc.
Klasyfikowanie słów jako rzeczowników, czasowników albo, nie daj Boże, jeszcze jako czegoś odrzeczownikowego nie przydaje im uroku, a nawet może wystraszyć. A przecież używanie słów, mówienie, pisanie (choćby SMS-ów) powinno być żywiołową przyjemnością, i to dostępną każdemu; choć czasem – aż chciałoby się powiedzieć – niestety.
Odwrotnie niż ornitolog, który nie musi, a nawet nie powinien umieć latać, naukowiec językoznawca w obracaniu słowami musi być słowotwórczym artystą. Takim jak autor „1000 słów”, prof. Jerzy Bralczyk, przy którym słowa dopiero dostają skrzydeł. Dość łatwo Autor zgodził się, aby jego 1000 słów (niewielka część z tych, które zna) posegregować nie zgodnie z językoznawczym kanonem, ale trochę nawet wbrew niemu: według tego, do czego nam służą. Najmniej ambitne to nazywające rzeczy, które istnieją niezależnie od tego, czy – i jak – je nazwiemy (rozdział „Słowa, którym na nas nie zależy”). Dotyczące zjawisk nic nierobiących sobie z tego, jak je określimy i mające to w nosie. Przykładem choćby właśnie nos.
Dużo poważniejszy kaliber to pojęcia, których bez tego, że je stworzyliśmy, w ogóle by nie było (rozdział „Słowa stwarzające”). Powołujemy coś do życia przez to, że wymyślamy na nie określenie. To wydaje się najdalej idąca funkcja słów, trochę kompetencja boska… Bowiem coś nazwanego uznajemy następnie automatycznie za istniejące. Nawet jeśli tego tak naprawdę nie ma. Choćby słowo „altruizm” – niebezpiecznie bliskie „truizmowi” – a właśnie w ogóle nie oczywiste, raczej całkowicie wątpliwe…
Najszlachetniejsza jest funkcja słów, które dodają nam otuchy i od nich zbiór się zaczyna. Powiedzmy od razu, że nie chodzi o taki doping jak z tytułu felietonów Stanisława Tyma nawiązującego do trenera motywującego zawodniczkę słowami: „Danka, idziesz, Danka, musisz!”. Jednak to, że czasem jednym słowem można człowieka natchnąć i podbudować, wydaje się czymś fantastycznym. Samo istnienie takich słów jest czasem wystarczające, nawet kiedy nazywane przez nie rzeczy wyobrazić sobie trudno.
Ich odwrotnością są słowa, które nas przed czymś ostrzegają. Klasyfikujemy je jako „niepokojące”, a co w nich jest najbardziej niepokojącego, to to, że zaczynają się od „nie”, czyli zaprzeczenia. Kto wie, czy np. nasze kłopoty z sąsiadami nie wiążą się po części z tym, że Niemiec po polsku też zaczyna się od „nie”, i to od razu dużą literą.
Dlaczego – zamiast wymyślić sobie nowe słowo – ludzie wolą wziąć istniejące i je poprzekręcać? (jak w rozdziale „Słowa, które znaczą coraz więcej”). Słowa nieustannie nie tylko zmieniają swój sens, zakres znaczeniowy, temperaturę emocjonalną, ale bywa, że stają się nawet swoim przeciwieństwem. Znaczą zwykle coraz więcej w miarę, jak rzeczy, którymi się je określa, zaczynają więcej znaczyć. Oznacza to, że słowo też musi mieć szczęście, żeby nazywać sobą akurat coś przyszłościowego. Ale wszystkie, nawet te największe bidule, mają jeszcze szanse; odnosi się do nich polskie powiedzenie: siedź w kącie, a znajdą cię.
A takie właśnie słowa, które trafiają do popularnych powiedzeń, przysłów, cytatów, mają szczęścia najwięcej. Nawet kiedy same przestają już coś znaczyć, ciągle je przywołujemy i zyskały życie pozagrobowe. W książce zostały opatrzone hasłem: „Kamienie milowe”. Nasze wyobrażenia o tym, co te słowa nazywają, są często fałszywe lub błędne, a na pewno sprowadzone do jakichś klisz i stereotypów. Ale w tej właśnie formie stanowią nasze wyposażenie kulturowe.
Wydaje się, że jako słowa i pojęcia, które przerosły swój czas, powinny być jakoś szczególnie trafne czy metaforycznie poręczne. Ale niekoniecznie – wszak niektóre są dość pokraczne. Dowody w rozdziale „Słowa milowe”. Do języka wpychają się ciągle nowe, nieproszone słowa. Szczególnie na początku są zwykle rażące, choć, przynajmniej niektóre, z czasem stają się dziećmi przysposobionymi. Z wielu podrzutków (rozdział „Słowa podrzutki”) dorosłe słowa nie wyrosną: z wiekiem wykoślawią się albo w ogóle stracimy je z oczu. Ale wiele założy u nas rodziny, czasem wielopokoleniowe.
Ich przeciwieństwem są słowa swojskie (rozdział „Słowa swojskie”). Ponieważ niby wszystkie słowa polskie są po polsku, ale czujemy, że jedne bardziej niż inne. Aby wejść do języka literackiego, muszą znaleźć odpowiedniego literata. Ale o to teraz nietrudno, kiedyś musiały na to czekać znacznie dłużej. Przyznam się, że mnie najbardziej kręcą słowa z zamykającego książkę rozdziału: „Jeszcze nie słowa”. Wyrazy składające się z dwóch liter są już niby pełnoprawnym słowem, ale właśnie: niby. Czy to jest już słowo czy jeszcze nie? Niektóre z nich nie mają nawet odmiany, żadnej liczby: mnogiej czy pojedynczej; nie mają odpowiedników w innych językach. Wydaje się, że są to zaledwie zaczyny słów, które dopiero się z nich rozwiną. Ale to one stanowią o całej barwie języka, który bez tego byłby tylko jakąś suchą tabelą.
Czytelnik łatwo zauważy, że słowa traktowane są w tej książce jak istoty żywe. Mają swój charakter, słabości i ułomności; imponują nam albo brzydzą nas czy drażnią. Nawet jeśli kogoś to śmieszy, to już został wciągnięty w ten krąg, w którym słowo potrafi być ważniejsze od jego desygnatu, jak nazywają się słowa owe gnaty nazywające.
Zainteresowanie słowami jest nie tylko zaraźliwe, ale i podstępne. Nawet kiedy chcemy się nimi tylko posłużyć, samymi się nie zajmując, to „samo wchodzi, nie pytając, bramą”. Te akurat „skrzydlate” czy „milowe” słowa wzięliśmy od Norwida.
Ale i tak wiemy to od Bralczyka.
Michał Ogórek

SŁOWA OBIECUJĄCE

„Dobre słowo” było kiedyś pewnym rodzajem daru, czasem ewangelicznie poważnego, czasem z obu stron traktowanego jak jałmużna („naści dobre słowo!”). Takie dobre słowa mogły świadczyć o życzliwej empatii, o rytualnej uprzejmości albo tylko o braku wrogości. Ale „dobrymi słowami” możemy nazwać i te, które nazywają coś naszym zdaniem dobrego (dla nas, rzecz jasna) i których sama obecność, nawet gdy brak tego, co określają, daje nam coś dobrego. Same te słowa, ich wypowiadanie i słyszenie, pisanie, czytanie, coś nam dają – bo słowa same z siebie bywają bodźcami. Niektórzy dodatkowo je smakują, z lubością obracają na języku i cieszą nimi siebie i innych. Takie słowa i otuchy potrafią dodać, i – jak to się dziś mówi – zmotywować. Pewnie lubię być zmotywowany, choć z drugiej strony, jak sobie uświadomię, że właśnie jestem zmotywowany, to czuję się trochę niepewnie. Ten w końcu przecież bierny imiesłów przymiotnikowy czyni ze mnie kogoś niezupełnie samosterownego. Ale nie muszę tego wiedzieć.
Jasne, mogą nami te słowa manipulować. Mogą się za nimi kryć rzeczy i sprawy całkiem niemiłe, można nimi zwieść. Wszelkie słowa bywają przecież bez pokrycia.
Ale co tam, dobrze, że są rzeczy przez nie nazywane, dobrze, że i one same są.

Afirmacja,
Akceptacja,
Aprobata

Trzy piękne, przyjazne słowa. Podobne znaczeniowo tak bardzo, że słowniki wyjaśniają je jedno przez drugie. Ale nie byłoby powodu, żeby istniały, gdyby znaczyły to samo.
Afirmacja to uznanie czegoś za dobre w myśli lub w mowie, pochwała i przyjęcie czegoś. Nie wymaga wyrażania, zwłaszcza formalnego, wiąże się raczej ze stanem ducha. Prowadzi do wysławiania. Aprobata to nie tylko sam pozytywny stosunek do czegoś, lecz także jego wyrażenie, zwykle przez kogoś, kto decyduje lub zajmuje wyższą pozycję, choćby tylko w danym względzie. Spodziewamy się aprobaty dla naszych poczynań raczej od zwierzchników niż od podwładnych. Akceptacja może mieć (choć nie musi) także formalny charakter. Bywa na piśmie, żeby ślad został. Im bardziej formalna, tym mniej może być związana z wewnętrzną, prywatną oceną. Zdarza się nam akceptować nawet rzeczy, które się nam nie podobają – jeśli jakieś inne racje za tym stoją. Trudno.
Najłatwiej nam akceptować to, co aprobujemy. A zdarza nam się aprobować coś, czemu do naszej afirmacji jeszcze dużo brak.

Aktywność

W okresie słusznie minionym słowo aktywność odnosiło się najczęściej do działalności społecznej.
Aktywni obywatele, a zwłaszcza aktywni członkowie różnych organizacji i partii, przede wszystkim Partii, mogli nawet zasługiwać na miano aktywistów, aktywnie włączając się w różne nurty, a nawet przejawiając inicjatywy. Formuła mówiąca o aktywnej działalności, tak częsta w pozytywnych opiniach, miała pewien niezaprzeczalny walor pochwały, choć przecież łatwo można jej było zarzucić pleonastyczne masło maślane (wyobraźmy sobie działalność nieaktywną, a zwłaszcza działalność bierną lub pasywną!). Siłą rzeczy po jeszcze słuszniejszej przemianie byli już aktywiści traktowani co najmniej z pewną taką podejrzliwością, przez co zaangażowani w inne, nowe działania obywatele i członkowie już tak ochoczo się aktywistami nie nazywali.
Ale sama aktywność nie straciła na pozytywnym znaczeniu. Aktywność zawodowa jest wciąż traktowana nie tylko jako obiektywna charakterystyka osób gdzieś zatrudnionych, ale także jako nazwa pożądanego rodzaju społecznego funkcjonowania; aktywny wypoczynek jest zawsze wyżej stawiany niż zwykłe leniuchowanie, a aktywność fizyczna jest ukazywana jako niezbędny warunek długiego, zdrowego życia. A i aktywność kulturalna, i aktywność społeczna (dziś wykazują ją znów społecznicy, nie zaś aktywiści) są zawsze w cenie.
Przeciwieństwem aktywności w sensie dosłownym, niejako technicznym, powinna być pasywność. Nie jest to jednak słowo zbyt często używane, nie wydaje się też dobrze opisywać naszego nieaktywnego stanu czy funkcjonowania. Pasywność to raczej rodzaj reakcji czy też raczej braku reakcji (który przecież także jest rodzajem reakcji) na to, co nas spotyka. Nie możemy mówić o pasywnym wypoczynku czy nawet pasywnym stosunku do działalności społecznej.
Obywatele niewykazujący się aktywnością raczej mogliby być nazwani biernymi. Ten przymiotnik także nie jest szczególnie pozytywny, dość często spotykamy się z zarzutami bierności, a połączenie „bierny, mierny, ale wierny” jeszcze to podkreśla. Tylko w jednym przypadku bierność jest lepsza: bierne prawo wyborcze wyżej jest stawiane od czynnego.
Lepiej być czynnym niż biernym, choć to też niekoniecznie wyrazista opozycja, skoro można być czynnym członkiem, ale biernym członkiem już chyba nie.
Może najlepiej być aktywnie czynnym? W czasach emocjonalnego podkreślania zaangażowania wydaje się to całkiem możliwe. A w każdym razie aktywność ma w naszej świadomości wiele aktywów i do każdego aktu aktywności, zwłaszcza dodatkowo aktywizującej, powinniśmy mieć stosunek jak najbardziej aktywnie pozytywny.

Ambicja

Dobrze, gdy nasze zamierzenia, plany, cele są ambitne. Możemy stawiać wobec innych, gdy ich wysoko cenimy, ambitne wymagania, nawet żądania. Szanujemy, czasem podziwiamy ambitne przedsięwzięcia, ambitną twórczość. To, co ambitne, jest bowiem wartościowe – na różny sposób. Albo wymaga wiedzy, zdolności, wysiłku, albo artystycznie czy też intelektualnie jest na wysokim poziomie. Jest trudne do osiągnięcia, czasem wymaga „mierzenia sił na zamiary”, jak pisał wieszcz. Z kolei jeśli powiemy, że czyjeś dzieła czy zamiary są mało ambitne, może to być eufemistycznym określeniem czegoś już nadto bezpretensjonalnego, czegoś, czemu wartości odmawiamy. Ale o ile nazywanie spraw ambitnymi jest ich jednoznaczną pochwałą, o tyle z mówieniem w ten sposób o ludziach może być różnie.
Określanie ludzi jako ambitnych cechuje się pewną ambiwalencją. Mało ambitny to oczywiście wada, ale słowo ambitny używane bywa także, a może przede wszystkim, w stosunku do ludzi o ambicji wygórowanej, takiej, która nam przeszkadza lub zwyczajnie się nie podoba. Taka nadmierna czy właśnie wygórowana ambicja to ambicja ponad miarę, która nie przystoi. Mówi się tak o ludziach, których predyspozycje nisko oceniamy, a także o tych, po których możemy się spodziewać, że w dążeniu do spełnienia swoich ambicji nie cofną się przed niczym. U Szekspira Marek Antoniusz, wygłaszając pean na cześć zabitego Juliusza Cezara, ironicznie cytuje Brutusa, który Cezara nazwał ambitious, co niektórzy nasi tłumacze przełożyli na władzy chciwy – inni zaś na ambitny, w ten sposób sankcjonując te negatywne skojarzenia.
Taka ambicja ma coś wspólnego z pychą, a jednym z jej przeciwieństw zdaje się tak szanowana u ludzi skromność. Tu jest zresztą nieco inaczej niż z ambicją: skromny w odniesieniu do osiągnięć, oczekiwań czy zamiarów jest określeniem częściej negatywnym, człowiek skromny raczej zasługuje na szacunek (może z wyjątkiem tego politycznego przeciwnika Churchilla, o którym ten mówił, że jest skromny, ale ma powody taki być).
Już łacińskie ambitio było nazwą ‘żądzy sławy, czci, uznania’. Wysokie aspiracje właściwie powinniśmy cenić. Jeśli ambicje są szlachetne, to przyświecają i dobrze jest, gdy są zaspokajane. Ale chyba częściej przeszkadza nam cudza ambicja. Taka ambicja może zżerać, a potem nawet trawić – to z nami czynią niedobre uczucia. Taką ambicją można się unosić, jak gniewem. A inni mogą ją podsycać – albo ranić. I kiedy mówimy o młodych ambitnych – to w tej pozornej pochwale jest za dużo już niezbyt dobrodusznej ironii.

 
Wesprzyj nas