Chcecie dowiedzieć się jak się żyje w Kanadzie? Jeśli tak, to w reporterską podroż po tym kraju zabierze was Katarzyna Wężyk, autorka książki „Kanada. Ulubiony kraj świata”.


Kanada. Ulubiony kraj świataGdy w 2015 roku Justin Trudeau objął władzę w Kanadzie, media z całego świata zainteresowały się młodym, rzutkim politykiem i zmianami, jakie zaczął wprowadzać w swoim kraju. To zainteresowanie, przybierające globalny wymiar było nowością. Wcześniej, w okresie dziesięcioletnich rządów Stephena Harpera Kanada nie kojarzyła się z niczym ciekawym ani nowoczesnym, duża, lecz nie zajmująca kluczowego miejsca w międzynarodowej polityce kraina nie budziła zaciekawienia ani nie dawała żadnych inspirujących przykładów.

Odkąd Trudeau piastuje urząd premiera można odnieść wrażenie, że wszystko zmieniło się w niemal czarodziejski sposób, co od razu rodzi pytanie: ile w tym prawdy, a ile sprawnego marketingu i naturalnej zdolności głowy państwa do brylowania w internecie i tradycyjnych mediach? Trudeau jest wybitnym aktorem czy politykiem obdarzonym wizją i zdolnością poprowadzenia kraju w zupełnie nowym kierunku? Odpowiedzi na te pytania postanowiła znaleźć dziennikarka Katarzyna Wężyk, „A przy okazji zbadać, czy istnieje Kanada, której on jest żywą reklamą: otwarta, wielokulturowa, przyjazna kobietom i mniejszościom, od etnicznych po seksualne, przyjmująca uchodźców, integrująca imigrantów, świecka, ale nie antyreligijna, proekologiczna i, ogólnie, postępowa”.

Reporterska wyprawa Katarzyny Wężyk rozpoczęła się na Wyspie Księcia Edwarda, w miejscu gdzie „na początku września 1864 roku sześć brytyjskich kolonii dogadało się w sprawie połączenia w jeden państwowy organizm”. Lecz dzisiaj to nie fakt, że w tym właśnie miejscu narodziła się historia zjednoczonej Kanady, przyciąga tłumy odwiedzających, ale szereg atrakcji związanych z kanadyjską postacią powszechnie znaną pod każdą szerokością geograficzną – Anią z Zielonego Wzgórza. Zatem od miejsc poświęconych tej literackiej postaci zaczyna się opowieść Katarzyny Wężyk, by prędko przejść do szeroko dyskutowanej kwestii pomocy uchodźcom.

„Justin Trudeau obiecał przyjęcie 25 tysięcy syryjskich uchodźców jeszcze w kampanii wyborczej i tę akurat obietnicę wyborczą zaczął szybko spełniać”. Co to jednak oznacza dla mieszkańców dzisiejszej Kanady i dla samych uchodźców? Katarzyna Wężyk drąży temat, by się tego dowiedzieć, powraca do niego w wielu przeprowadzonych rozmowach, spogląda też w przeszłość, kiedy w Kanadzie imigranci spoza Europy nie mieli w tym kraju praw obywatelskich, a zasady ich przyjmowania dalekie były od ideału. Może to dziwić szczególnie w odniesieniu do najdawniejszej historii osadnictwa, gdy to biała ludność z Europy, będąc obcymi na cudzej ziemi, zagarniała obszary zamieszkiwane przez kanadyjskich Indian nie pytając ani o zgodę ani o zdanie.

I o tym pisze Katarzyna Wężyk nie omijając tematu obecnej sytuacji rdzennych mieszkańców nazywanych Pierwszymi Narodami, a także porusza kwestię narodowego wstydu, jaki wiąże się z krzywdami wyrządzonymi autochtonom przez przybyszów na przestrzeni lat. W sprawie niedawnych i bieżących krzywd wyrządzanych przyrodzie z kolei ekolodzy mają sporo do powiedzenia. „Greenpeace alarmował, że z samej Athabaski czerpane jest około 370 milionów metrów sześciennych wody rocznie. Po zużyciu niemal cała woda jest tak zanieczyszczona, że można ją już tylko składować w stawach osadowych. A raczej jeziorach, bo są tak wielkie, że widać je z kosmosu”. Nie brzmi dobrze? A to tylko ułamek problemów z zanieczyszczeniami produkcyjnymi, z jakimi Kanada się zmaga, szczególnie w zakresie dewastacji natury powodowanej przez firmy naftowe. Sporo jest rys na kreowanym w mediach wizerunku rajskiej Kanady.

Książka Katarzyny Wężyk jest reportażem z prawdziwego zdarzenia. Autorka wyruszając w podróż staje się oczami i uszami czytelników.

Książka Katarzyny Wężyk jest reportażem z prawdziwego zdarzenia. Autorka wyruszając w podróż staje się oczami i uszami czytelników, pozwala im eksplorować nieznane obszary, doznawać poczucia osobistego uczestnictwa w tej wyprawie. Płynnie przechodzi od szczegółu do ogółu, kreśląc portrety miejsc i ludzi napotkanych po drodze i zestawiając je z szeroko zarysowanym tłem społecznym, obyczajowym, politycznym i historycznym wywołuje w umyśle odbiorcy obraz kraju, który przemierzyła.

„Kanada. Ulubiony kraj świata” będąc wartościowym, umiejętnie skonstruowanym w zakresie narracji i rzetelnie opracowanym od strony merytorycznej spojrzeniem na odległy kraj, przypomina o zanikającej roli mediów, które stanowiły niegdyś dla czytelników skuteczny sposób na zyskanie wiarygodnego obrazu tego co odległe i dla przeciętnej osoby niemożliwe do samodzielnego poznania. Agnieszka Kantaruk

Katarzyna Wężyk, Kanada. Ulubiony kraj świata, Wydawnictwo Agora, Premiera: 11 października 2017
 
 

Kanada. Ulubiony kraj świata

Katarzyna Wężyk
Kanada. Ulubiony kraj świata
Wydawnictwo Agora
Premiera: 11 października 2017
 

1. Justin

Na żywo premier Kanady jest jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach. Ale to nie dlatego – no dobrze, nie tylko dlatego – żeńska część sali patrzy w niego jak w obrazek.
– Bieda jest seksistowska – mówi z żarem w głosie Justin Trudeau. – Żyjącym w ubóstwie kobietom i dziewczynkom jest dużo trudniej pokonać przeszkody na drodze do edukacji. To one są ofiarami społecznej i politycznej dyskryminacji. Nasze narody nie odniosą sukcesu bez pełnego udziału kobiet i dziewcząt.
Dostaje brawa. Kobieta, która siedzi obok mnie, klaszcze tak entuzjastycznie, że jej konferencyjny folder spada na podłogę.
Trudeau zachęca światowych liderów, by otworzyli serca oraz portfele. W typowym dla siebie stylu: słuszne postulaty, bezwstydny sentymentalizm i szlachetne, ale dość mgliste intencje. A wygląda przy tym tak, jakby święcie wierzył w każde słowo. Cel? Zebranie środków na eliminację toczących ludzkość chorób. Malarii, AIDS, gruźlicy.
– Deklarujcie ze współczuciem, deklarujcie ambitnie i deklarujcie z nadzieją na lepszy świat – kończy, prezentuje uśmiech za milion dolarów, zstępuje z mównicy, a z konferencji Global Fund w montrealskim Hyatcie schodzi cała para. Ożywi ją dopiero następnego dnia Bono, inny naprawiacz świata i fan Justina.
– Świat potrzebuje więcej Kanad – zadeklarował frontman U2.

*

Kanadyjski dziennikarz Jesse Brown nazwał Trudeau „politycznym ekwiwalentem filmiku ze szczeniakiem” – i trudno mu nie przyznać racji. Żaden z dzisiejszych światowych przywódców nie ma tak naturalnej, organicznej relacji z internetem. I tak genialnego opanowania mechanizmów mediów społecznościowych. Nawet Donald Trump mógłby się od premiera Kanady sporo nauczyć.
Buduje wizerunek globalnego rycerza na białym koniu, ale jednocześnie potrafi się od tego obrazka ironicznie zdystansować. Akurat na tyle, żeby przekaz stał się strawny dla pokolenia milenialsów. Jest boksującym – politycznego oponenta, nie żonę – feministą, którego męskości najwyraźniej nie zagraża ani równość płci, ani partnerstwo w związku, ani nawet różowa koszula na Paradzie Równości. Idealizm 2.0 w wersji Trudeau smakuje trochę plastikiem i, zdaniem krytyków, więcej w nim selfie niż czynów. Do tego wyznaje go polityk wyglądający jak hollywoodzka wersja samego siebie: metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, sylwetka jogina, włosy jak z reklamy szamponu i twarz księcia Eryka z „Małej syrenki”.
Uroda nie jest zazwyczaj tym, czego szukamy u polityków (przynajmniej u mężczyzn). Napoleon był niski, Churchill gruby, Lincoln z kolei był opisywany jako chudy jak tyczka i brzydki jak strach na wróble i żadnemu nie przeszkodziło to w zdobyciu władzy. Gdy jednak Trudeau został premierem, światowe media, zwłaszcza te mniej poważne – zazwyczaj niezbyt zainteresowane wynikami wyborów w Kanadzie – rozpisywały się o jego sukcesie. „Marie Claire” nazwała go „premierem na pełny etat, kochankiem na pół”, „New York Post” – kanadyjskim JFK. Australijski portal News.com pisał o „superseksownym nowym liderze”, amerykański „Slate” uraczył czytelników „przewodnikiem po fryzurach Justina Trudeau”. Nawet „New York Times” ze zdziwieniem zauważył, że dzięki niemu Kanada, kraj „superuprzejmości i wiecznego przepraszania, syropu klonowego, frytek z serem, curlingu i lasów”, stała się cool.
Ale Trudeau, zdeklarowany feminista, najwyraźniej wierzy w równość także w uprzedmiotowieniu i nie ma nic przeciwko temu, że internet uważa go za ciacho. Ba, sam się aktywnie przyczynia do szerzenia tej opinii. Zdarzało mu się „przypadkowo” – dwukrotnie – wchodzić w kadr z nagim torsem: raz rodzinie na wycieczce w lesie, raz parze młodej podczas wesela na plaży. Gdy w sieci pojawiły się fotografie dwudziestokilkuletniego wtedy premiera Kanady, portale opatrzyły je tytułami w rodzaju „Musisz to zobaczyć – podziękujesz nam”, i kilkuakapitowymi analizami, czy lepiej wyglądał we włosach półdługich, czy może jednak obcięty na krótko. Równie viralowe były jego zdjęcia ze słynnymi mężatkami: księżna Kate posyłała mu rozmarzone uśmiechy, Ivanka Trump patrzyła jak kot na miskę śmietanki – ba, nawet Angela Merkel wyglądała na zauroczoną.
Premier Kanady jest profesjonalnym generatorem memów, do tego większość z nich śmieje się do niego, nie z niego. Trudeau patrzy sceptycznie na wyciągniętą dłoń Donalda Trumpa („największy pokaz dominacji w historii Kanady”). Trudeau demonstruje indiański tatuaż na bicepsie. Tańczy bollywoodzki taniec i nie wygląda (bardzo) głupio. Pomaga znieść po schodach mężczyznę na wózku. Naturalnie tuli nie tylko niemowlęta – tymi balansuje na jednej dłoni – ale i pandy. Tłumaczy fizykę kwantową, całkiem zrozumiale – zresztą kto by tam zwracał większą uwagę na treść tego, co mówił. Pojawia się w komiksie Marvela jako superbohater w bokserskim stroju z klonowym liściem na klacie.
Trudeau genialnie kreuje swój wizerunek lidera nowej generacji także strojem: wie, na co może sobie pozwolić, nie traktuje się przesadnie poważnie i inteligentnie bawi się popkulturą. 4 maja, w święto fanów „Gwiezdnych wojen”, założył skarpetki z C3PO i R2D2, a na szczyt NATO – różowe z symbolem Paktu. Fotograf złapał moment, gdy kilku prezydentów i premierów, z kanclerz Angelą Merkel włącznie, wpatruje się w odsłoniętą kostkę premiera Kanady. Kolejny mem do kolekcji.
Fenomen Trudeau podsumowała laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, dziewiętnastoletnia Malala Yousafzai, dziękując w kanadyjskim parlamencie za przyznanie jej honorowego obywatelstwa: – Ludzie zawsze mówią, że premier jest taki młody, że ćwiczy jogę, ma tatuaże i w ogóle. Wszyscy mi zazdrościli, że uścisnę mu dłoń, i kazali potem opowiedzieć, jak wygląda na żywo. Byli tak podekscytowani, że spotykam Justina Trudeau, że nikt nie zwrócił uwagi na powód, dla którego się tu znalazłam – stwierdziła.
Każde zdanie punktowała salwa śmiechu.

*

Ojciec Justina Pierre Trudeau, który rządził Kanadą przez szesnaście lat, nawet po śmierci „drażni, prześladuje, inspiruje i wkurza Kanadyjczyków właśnie dlatego, że był totalnie niekanadyjski. Ale jednocześnie sami Kanadyjczycy chcieliby, żeby świat patrzył na nich tak, jak na ich byłego premiera”, napisał Richard Gwyn.
Justin Trudeau, premier Kanady od 2015 roku, również jest uosobieniem kanadyjskich aspiracji: wysoki, przystojny, wysportowany, do tego proekologiczny feminista i fan multikulturalizmu osobiście przyjmujący uchodźców (w rozsądnej liczbie), z ambicjami „uczynienia Kanady ponownie globalnym liderem”. Nie z niskich imperialnych pobudek, oczywiście, ale „ponieważ Kanada może realnie przyczynić się do narodzin bardziej pokojowego i dostatniego świata”. Jednocześnie w przeciwieństwie do ojca jest w tym bardzo, ale to bardzo kanadyjski. Nie playboy, ale wierny mąż i oddany ojciec, tabloidy nie mają się czym pożywić. Dyplomata unikający kontrowersji, a zamiast arogancji wybierający autoironię. Elokwentny, ale bynajmniej nie jajogłowy z czterema dyplomami.
Kanadyjska politolożka zapytana przed wyborami, czy Justin jest wyrafinowanym intelektualistą jak jego ojciec, odparła, że nie – i że sam by to przyznał – ale ma „inteligencję emocjonalną”. Bo ma. Jego charyzma jest miękka, empatyczna; posiada ten bezcenny dla polityków dar sprawiania wrażenia, że naprawdę wierzy w to, co mówi, że czuje twój ból i chce naprawić niesprawiedliwość. Ma entuzjazm, błysk w oku i żarliwość, a publiczność je mu z ręki. „New York Timesowi” opowiadał, jak to „Kanada jest wspaniałym miejscem, ale nie stała się nim przypadkiem i nie da się tego stanu rzeczy zachować bez wysiłku”. Odpytująca premiera dziennikarka podsumowała: „A teraz wszyscy odśpiewamy kanadyjski hymn”. Jej współprowadzący panel kolega dodał: „Poczekaj na 4 lipca”.
I wcale aż tak bardzo nie żartowali.

*

Justin Trudeau urodził się 25 grudnia 1971 roku. Jego ojciec, Pierre, też liberał, był wówczas od trzech lat premierem Kanady i miał być nim przez następnych trzynaście. Karierę polityczną Trudeau juniorowi wywróżył sam Richard Nixon, który podczas wizyty w Ottawie wzniósł toast za syna swojego gospodarza, przyszłego szefa rządu Kanady. Pierre odpowiedział tyleż kurtuazyjnie, co ironiczne: „Jeśli tak się stanie, mam nadzieję, że będzie miał wdzięk i zdolności pana prezydenta”.
Nixon nie był jedynym światowym liderem, którego Justin miał okazję poznać, gdy jego ojciec rządził Kanadą. Miał sześć lat, gdy pojechał w pierwszą oficjalną podróż – w sumie jako dziecko odwiedził ponad pięćdziesiąt krajów – a spotkał m.in. Margaret Thatcher, Helmuta Schmidta i Ronalda Reagana. „Pierwsze zwłoki, które w życiu zobaczyłem, należały do Breżniewa”, wspominał. W szkole nie błyszczał, nie poszedł też w ślady ojca, który zaliczył Harvard, Sorbonę i London School of Economics. Nie chciał być z nim wiecznie porównywany. Studiował literaturę i pedagogikę, pierwsze w Montrealu, drugie w Vancouver. Po dyplomie został w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie pracował jako instruktor snowboardu („jak tylko ludzie poznali moje nazwisko, zaraz chcieli ze mną rozmawiać o problemach Kanady, poważnych kwestiach, a ja tylko uczyłem jeździć na desce!”, wspominał ze śmiechem), wykidajło w barze, aktor, wychowawca na letnich obozach, w końcu nauczyciel w prywatnej szkole.
„Ludzie mówili mi: Justin, mogłeś robić wszystko. Dlaczego zostałeś nauczycielem? Odpowiadałem, że to oczywiste: nie ma nic lepszego od uczenia” – deklarował. Dodając, że było to dobre przygotowanie do polityki. „Jak każdy, kto kiedykolwiek stanął przed klasą pełną nastolatków, wiem, że nie możesz udawać. Musisz być autentyczny, jeśli chcesz mieć u nich jakikolwiek szacunek”.

*

Zbitka „autentyczny polityk” to oksymoron: jak człowiek, który, by zdobyć władzę, musi przypodobać się maksymalnie dużej liczbie wyborców – wiedzieć, co, kiedy, jak i komu powiedzieć – może aspirować do autentyczności? Z drugiej jednak strony niektórym zdecydowanie lepiej idzie bratanie się z ludem, całowanie niemowląt i jedzenie ze smakiem tłustych, niezdrowych i brudzących koszulę lokalnych przysmaków w typowym przydrożnym barze. Bill Clinton takim autentyzmem mógł obdzielić ze trzech polityków, Hillary Clinton cierpiała na jego deficyt; w przypadku polityka zawsze jednak pozostają wątpliwości, co jest prawdziwym odruchem serca, a co robione jest pod publiczkę. To właśnie pytanie – autentyk czy zagrywka – pojawiły się już podczas pierwszego znaczącego publicznego wystąpienia Justina, na pogrzebie ojca. Dwudziestoośmioletni wtedy Trudeau wygłosił bardzo osobistą mowę, w której wspominał byłego premiera. Opowiedział, jak ojciec zabrał go w oficjalną podróż za koło podbiegunowe, gdy Justin miał sześć lat. Trochę się nudził, bo oprócz niego nie było innych dzieci, a tata był, jak zwykle, bardzo zajęty pracą. „Pamiętam zimne, wietrzne arktyczne popołudnie. Wsadzono mnie do dżipa i zabrano na specjalną tajną misję. Uznałem, że wreszcie mi zdradzą, dlaczego w ogóle mamy tę arktyczną bazę. Miałem rację. Dojechaliśmy do czerwonego budynku. Zatrzymaliśmy się. Wysiadłem z dżipa i ruszyłem do drzwi, ale powiedziano mi: nie, idź do okna. Więc wdrapałem się na zaspę, przetarłem rękawem zamrożoną szybę i gdy tylko oczy przyzwyczaiły mi się do półmroku, zauważyłem postać pochyloną nad jednym ze stołów. Miała na sobie czerwoną kurtkę z białą futrzaną podszewką. I wtedy zrozumiałem, jak potężny i cudowny był mój ojciec”.
Żałobnicy roześmiali się, i to bynajmniej nie z grzeczności. Justin Trudeau przemawiał perfekcyjnie, z wprawą aktora – żadnego mamrotania, czytania z kartki, tremy związanej z tym, że ogląda go cały kraj – każde zdanie wypowiadał z odpowiednią intonacją, płynnie przechodząc od autoironii, przez wzruszenie, do patosu. „Kochał nas z pasją i oddaniem, które kierowały jego życiem. Nauczył nas wierzyć w siebie. Bronić swoich wartości. Wiedzieliśmy, że jesteśmy najszczęśliwszymi dzieciakami na świecie i że nie zrobiliśmy właściwie nic, żeby na to zasłużyć”.
I „zachęcał nas, byśmy sprawdzali własne granice. Kwestionowali wszystko i wszystkich – ale też uczył, że są pewne podstawowe zasady, którym nie można się nigdy sprzeniewierzyć”. Zakończył słowami: Je t’aime, papa, kocham cię, tato, podszedł do trumny, oparł na niej czoło i zapłakał. Dla części widzów był to poruszający dowód uczucia, dla innych – ekshibicjonistyczny sentymentalizm pod publiczkę. Większość jednak uwierzyła w jego autentyczność.
To wtedy po raz pierwszy pojawiły się głosy o „dynastii Trudeau”.

 
Wesprzyj nas