“Konające zwierzę” jest powieścią odważną intelektualnie, szczerą i donośną. To dzieło dojmujące w swojej bezpośredniości, zadające śmiałe pytania o przywiązanie i ludzką wolność.


Konające zwierzęDavid Kepesh jest powszechnie poważanym i zapraszanym do mediów krytykiem kultury. Gwiazdą w gronie wykładowców jednej z nowojorskich uczelni. Gdy przekroczył sześćdziesiątkę, spotkał na swojej drodze Consuelę Castillo, wytworną, ułożoną dwudziestoczteroletnią studentkę, córkę zamożnych kubańskich emigrantów, która szybko wprowadza w jego życie erotyczny zamęt.

Od rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych, gdy opuścił swoją żonę i dziecko, Kepesh oddawał się doznawaniu – jak ją określa – „wyemancypowanej męskości”, i odkładał na bok myśl o rodzinie lub związku. Wraz z upływem lat udało mu się ten radosny okres buntu i rozpasania przekształcić w uporządkowane życie, w którym bez krępacji zaznaje rozkoszy Erosa i jednocześnie z pieczołowitością realizuje swoje estetyczne pasje. Jednak młodość i piękno Consueli zawładną nim bez reszty, a pragnienie seksualnego posiadania strąci w otchłań odrażającej zazdrości. Nonszalancka erotyczna przygoda przekształci się, na przestrzeni ośmiu lat, w historię o ponurej stracie.

Zdumiewa, ile z erotycznego krajobrazu Ameryki po rewolucji seksualnej udało się zawrzeć w Konającym zwierzęciu. Raz jeszcze, z niezrównaną lekkością, Roth potrafi spleść los swoich postaci z siłami społecznymi, które kształtują naszą codzienną egzystencję. I trudno wyobrazić sobie postać, która lepiej ukazywałaby sposób, w jaki przeżywamy pożądanie, niż David Kepesh.

To dzieło dojmujące w swojej bezpośredniości, zadające śmiałe pytania o przywiązanie i ludzką wolność. “Konające zwierzę” jest powieścią odważną intelektualnie, szczerą i donośną. Na wskroś aktualną i bez precedensu – to historia erotycznego olśnienia opowiedziana przez samego jej bohatera, siedemdziesięcioletniego mężczyznę. Historia na temat siły Erosa i nieuchronności śmierci.

***

„Konające zwierzę” Philipa Rotha to jedna z tych małych wielkich książek amerykańskiego pisarza, pisanych przezeń w przerwach między opasłymi dziełami w rodzaju „Amerykańskiej sielanki”… Wszystko ocieka tu seksem, gdyż w innym razie bohaterowie musieliby wyć ze strachu. Największe wrażenie robi wisielczy humor, z jakim Roth opowiada tę przerażającą historię.
Aleksander Kaczorowski, „Polityka”

Trudno uciec od poczucia, że bohaterowie późnych powieści Rotha wykazują zadziwiające, rodzinne niemal powinowactwo z powieściopisarzem. Jego bohaterowie starzeją się wraz z autorem, a autor wiedzę o tym, czym jest ten ostatni etap życia, czerpie w sposób dla wszystkich czytelny z własnych przeżyć.
Z tego też powodu wszystkie powieści Rotha napisane w tym stuleciu, a więc przez siedemdziesięciolatka, dotykają tematu „Konającego zwierzęcia”.
Jerzy Jarniewicz, „Tygodnik Powszechny”

***

W 1997 roku Philip Roth otrzymał nagrodę Pulitzera za powieść “American Pastoral”. W 1998 został w Białym Domu uhonorowany odznaczeniem National Medal of Arts, a w 2002 najwyższym wyróżnieniem Amerykańskiej Akademii Sztuk Pięknych i Literatury – Gold Medal in Fiction, wcześniej przyznanego takim pisarzom jak m.in. John Dos Passos, William Faulkner i Saul Bellow.
Roth dwukrotnie otrzymał National Book Award, w 1960 za swą pierwszą książkę, “Goodbye, Columbus”, i w 1996 za “Sabbath’s Theater”. Również dwukrotnie przyznano mu National Book Critics Circle Award i aż trzy razy PEN/Faulkner Award. W 2005 roku książka “The Plot Against America” została wyróżniona nagrodą Amerykańskiego Stowarzyszenia Historyków jako „wybitna powieść historyczna o tematyce amerykańskiej wydana w sezonie 2003–2004” a także nagrodą imienia W.H. Smitha jako Najlepsza Książka Roku, już po raz drugi, jako pierwszemu pisarzowi w czterdziestosześcioletniej historii tej nagrody.

Philip Roth
Konające zwierzę
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 1 czerwca 2016
 
 

Konające zwierzę


Znałem ją osiem lat temu. Była na moim kursie. Nie wykładam już na pełnym etacie; ściśle mówiąc, w ogóle nie wykładam już literatury — od lat prowadzę tylko ten jeden kurs: obszerne seminarium z krytyki literackiej dla studentów ostatniego roku, pod nazwą „Krytyka stosowana”. Przyciąga ono masę studentek. Z dwóch powodów. Po pierwsze, temat seminarium sugeruje kuszącą kombinację kariery intelektualnej i dziennikarskiej. Po drugie, panienki znają mnie z radia NPR, gdzie recenzuję książki, albo z telewizyjnej Trzynastki, gdzie wygłaszam pogadanki o kulturze. Przez piętnaście lat telewizyjnych występów w roli krytyka kulturalnego stałem się w okolicy postacią dość znaną, i tym właśnie tłumaczę popularność swojego kursu. Początkowo nie przypuszczałem, że dziesięć minut obecności na ekranie telewizyjnym raz w tygodniu może zrobić na kimkolwiek aż takie wrażenie, jakie obserwowałem u swoich studentek. Ale sława — nawet tak skromna jak moja — działa na nie jak potężny magnes.
Jak wiadomo, jestem niezmiernie wrażliwy na kobiecą urodę. Każdy z nas ma jakąś słabostkę, a moją jest właśnie ta. Widok piękna zaślepia mnie na wszystko dokoła. Studentki wchodzą na pierwsze zajęcia, a ja niemal natychmiast wiem, która dziewczyna jest dla mnie. Jest takie opowiadanie Marka Twaina, w którym bohater ucieka przed bykiem na drzewo, a byk zadziera łeb i myśli sobie: „Dopadnę cię, mój paniczu”. Zamieńmy „mój paniczu” na „moja panno” — i mamy sytuację mojego spotkania w sali wykładowej z nową grupą. Przenieśmy się osiem lat wstecz: ja mam już lat sześćdziesiąt dwa, a ona, dziewczyna, która nazywa się Consuela Castillo — dwadzieścia cztery. Jest niepodobna do reszty grupy. Nie wygląda na studentkę, przynajmniej nie na typową studentkę. To nie przerośnięta nastolatka, niechlujna i potargana, stale na kogoś pozująca. Consuela Castillo wysławia się kulturalnie, jest opanowana i ma nienaganną postawę — wydaje się wiedzieć coś o dorosłym życiu, włącznie z tym, jak należy siedzieć, wstawać i się poruszać. Wykładowca wchodzący do sali widzi z miejsca, że ta dziewczyna albo już wie, albo chce wiedzieć więcej niż inne. Jej styl ubierania się. Nie nazwałbym go szykownym, nie ma w nim cienia ekstrawagancji — ale zacznijmy od tego, że Consuela Castillo nigdy nie nosi dżinsów, nawet wyprasowanych. Ubiera się starannie, z dyskretną elegancją, w spódnice, sukienki i szyte na miarę spodnie. Nie po to, aby ująć sobie zmysłowości, ale raczej by dodać profesjonalizmu — nosi się jak atrakcyjna sekretarka prestiżowej firmy adwokackiej. Jak osobista sekretarka prezesa banku. Kremowa jedwabna bluzka pod szytym na zamówienie granatowym żakietem ze złotymi guzikami, płaska torebka z kosztownej skóry, dopasowane do torebki niskie sztyblety i szara spódniczka z lekko elastycznej dzianiny, podkreślająca kształty ciała tak subtelnie, jak na nobliwą spódniczkę przystało. Fryzura naturalna, ale zadbana. Jasna karnacja, usta pełne, o łukowatym zarysie, czoło wypukłe — lśniące, gładkie czoło o elegancji rzeźb Brâncușiego. Consuela Castillo jest Kubanką. Jej zamożna kubańska rodzina mieszka w Jersey, w okręgu Bergen, po drugiej stronie rzeki. Consuela ma kruczoczarne włosy, lśniące, ale leciutko szorstkawe. I jest dorodna. Jest dorodną kobietą. Trzy rozpięte guziki jedwabnej bluzki pozwalają domyślać się pod spodem jędrnego, pięknego biustu. Jej dekolt natychmiast rzuca się w oczy. I widać po niej, że o tym wie. Widać, że pomimo całej swojej nobliwości, skrupulatności i starannie pielęgnowanego stylu — a może dzięki nim — jest doskonale świadoma siebie. Na pierwsze zajęcia wchodzi w zapiętym żakiecie, ale już po pięciu minutach go zdejmuje. Gdy ponownie zerkam w jej stronę, widzę, że włożyła żakiet z powrotem. A więc jasne, że jest świadoma swojej siły, tylko jeszcze niepewna, jak jej używać, co z nią zrobić, jak dalece ją wykorzystać. Własne ciało wciąż jest dla niej nowością: wypróbowuje je, zastanawia się nad nim, trochę jak smarkacz, który paraduje po ulicy z nabitą bronią i sam dobrze nie wie, czy naładował ją dla samoobrony, czy po to, by rozpocząć życie przestępcze.
Ale ona jest świadoma jeszcze czegoś, czego nie byłem w stanie stwierdzić po pierwszych zajęciach: świadoma jest wagi kultury, którą traktuje ze staroświecką rewerencją. Nie żeby chciała żyć z kultury. Nie ma ani takiego zamiaru, ani możliwości — zbyt tradycyjnie została wychowana — ale nie zna nic ważniejszego ani wspanialszego na świecie. Jest typem osoby, którą zachwycają impresjoniści, ale która w kubistycznego Picassa musi wpatrywać się długo i uważnie — zawsze z poczuciem niepokojącej konsternacji — usiłując za wszelką cenę pojąć ideę dzieła. Stoi przed obrazem, oczekując zaskakującego, nowego doznania, nowej myśli, nowego uczucia, a gdy te nie przychodzą — wyrzuca sobie nieudolność i brak… czego właściwie? Wyrzuca sobie to, że nie wie nawet, czego jej nie dostaje. Sztuka o posmaku nowoczesności stanowi dla niej źródło nie tylko zagadki, ale i rozczarowania sobą. Ona przecież tak bardzo by chciała, żeby Picasso znaczył dla niej więcej, żeby przeistoczył ją wewnętrznie — ale cienka zasłona przeciągnięta przez proscenium geniuszu utrudnia jej percepcję i narzuca adoracji pewien dystans. Consuela Castillo daje sztuce, wszelkiej sztuce, znacznie więcej, niż otrzymuje w zamian — daje jej swoistą, żarliwą szczerość, niepozbawioną zniewalającego uroku. Uczciwe serce, śliczna buzia, spojrzenie zarazem zapraszające i zdystansowane, bajeczny biust, i ta świeżo wykluta kobiecość, tak młodziutka, że wcale bym się nie zdziwił na widok okruchów skorupki przywartych do owoidalnej wypukłości jej czoła. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to właśnie będzie moja dziewczyna.
Ale uwaga: od dobrych piętnastu lat przestrzegam jednej żelaznej zasady. Nie zadaję się już prywatnie ze studentkami, dopóki nie pozdają ostatnich egzaminów i nie uzyskają dyplomu, a ja nie przestanę występować wobec nich in loco parentis. Pomimo pokus — a nawet oczywistych sygnałów drugiej strony do rozpoczęcia flirtu — nie złamałem tej zasady ani razu, odkąd, jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych, przyklejono mi na drzwiach gabinetu numer telefonu zaufania dla ofiar molestowania seksualnego. Nie zadaję się więc ze studentkami przed dyplomem, aby nie przysłużyć się tym kolegom z uniwersytetu, którzy, gdyby tylko dać im pretekst, z największą radością zatruliby mi życie.
Co roku prowadzę zajęcia przez czternaście tygodni i w tym czasie nie wdaję się w romanse ze słuchaczkami. Stosuję za to pewien trick. Trick uczciwy, jawny i niewinny — ale jednak trick. Po końcowych egzaminach i wystawieniu ocen urządzam u siebie w domu imprezę dla całej grupy. Imprezy te zawsze są udane i zawsze przebiegają tak samo. Zapraszam na drinka około szóstej. Zapowiadam, że o ósmej kończymy, ale za każdym razem część gości siedzi do drugiej nad ranem. Najodważniejsi po dziesiątej ożywiają się i zaczynają opowiadać o tym, co ich rzeczywiście interesuje. W seminarium „Krytyki stosowanej” uczestniczy zwykle dwadzieścia parę osób, z czego piętnaście-szesnaście to dziewczęta, a pozostałe pięć-sześć — chłopcy, w tym dwóch, najwyżej trzech heteroseksualistów. Połowa grupy opuszcza imprezę przed dziesiątą. Zostaje zazwyczaj jeden facet hetero, jeden homo, i, powiedzmy, dziewięć dziewczyn. Są to zawsze ci najkulturalniejsi, najinteligentniejsi i z największym polotem. Rozmawiają o tym, co czytają, czego słuchają, jakie oglądają wystawy — i to z entuzjazmem, jakiego nie zdradzają z reguły w dyskusjach ze starszymi i bardzo rzadko z kolegami. Nagle odkrywają siebie nawzajem. I odkrywają mnie. Podczas imprezy przekonują się znienacka, że jestem istotą ludzką. Nie wykładowcą, nie wcieleniem własnej reputacji, nie zastępcą rodziców. Widzą, że mam miłe, schludne, dwupoziomowe mieszkanie, widzą wielką, zajmującą prawie cały parter bibliotekę z rzędami regałów dwustronnie zastawionych lekturami całego mojego życia, widzą fortepian, widzą moje zaangażowanie w to, co robię — i zostają do późna.
Najzabawniejsza studentka tego roku wycięła mi numer jak ta kózka z bajki, która schowała się w zegarze. Ostatnich gości wyrzuciłem o drugiej, ale życząc im w drzwiach dobrej nocy, nie doliczyłem się jednej osoby.
— A gdzie się podziała nasza klasowa komediantka, córka Prospera? — spytałem.
— Miranda chyba już wyszła — odpowiedział ktoś z jej przyjaciół.
Zamknąłem więc za nimi drzwi i wziąłem się do sprzątania — aż tu nagle słyszę trzaśnięcie na górze. Drzwi od łazienki. Miranda zeszła na dół roześmiana, promieniejąca beztroskim poczuciem bezkarności — aż do tej chwili nie zauważyłem, jaka jest ładna — i oświadczyła:
— Sprytna jestem, prawda? Schowałam się w łazience na górze, a teraz pójdę z panem do łóżka.
Taki drobiazg, najwyżej metr sześćdziesiąt w butach, a jednym ruchem ściągnęła sweter, obnażając dziewczęcy biust nieśmiało perwersyjnej dziewicy z obrazu Balthusa. Oczywiście, że się z nią przespałem. W końcu przez cały wieczór Miranda zachowywała się tak, jakby zbiegła z ryzykownego melodramatu dzieła Balthusa w radosny żywioł studenckiej imprezy: łaziła na czworakach z wypiętą pupą, rozkładała się na mojej kanapie albo omdlewała na niby w bujanym fotelu, pozornie nieświadoma tego, że z podciągniętą wysoko spódniczką i nieprzystojnie rozwartymi nogami emanuje Balthusowską aurą kobiety na wpół gołej, chociaż całkowicie odzianej. Wszystko zakryte, a nic nie ukryte. Spora część tych panienek rozpoczyna życie seksualne w czternastym roku życia, gdy więc dochodzą do dwudziestki, znajdzie się zawsze kilka gotowych spróbować, jak to się robi z facetem w moim wieku — choćby tylko raz, żeby nazajutrz opowiedzieć koleżankom, które będą się krzywić i dopytywać: „A nie jest pomarszczony? A nie pachnie dziwnie? A ma długi siwy zarost na piersi? A nie przeszkadzało ci jego obwisłe podgardle? Ani brzuch? Nie zrobiło ci się niedobrze?”.
Już po wszystkim Miranda powiedziała mi:
— Na pewno spałeś z setkami kobiet. Chciałam sprawdzić, jak to jest.
— No i?
Na co padła odpowiedź, w którą nie całkiem uwierzyłem, ale to nieważne. Miranda okazała wielką śmiałość — i to od samego początku, chociaż pewnie najadła się strachu, ukryta dzielnie w łazience. Odkryła, że potrafi być odważna w konfrontacji z tak niecodzienną sytuacją, że potrafi pokonać wstępne lęki i domniemane wstępne obrzydzenie, natomiast ja — zważywszy specyfikę sytuacji — przeżyłem w sumie fantastyczne chwile. Rozpasana, błaznująca, wyuzdana Miranda, pozująca przede mną z bielizną u stóp. Sama przyjemność patrzenia na nią była rozkoszna. A na tym się bynajmniej nie skończyło. Tych parę dekad, które upłynęły od lat sześćdziesiątych, dokonało cudów w dziele dopełnienia rewolucji seksualnej. Nastało oto pokolenie zdumiewających rozpustnic. Takich jak one nie było jeszcze nigdy w kategorii młodych kobiet.

 
Wesprzyj nas