“Drobinki nieśmiertelności” to świeży i odważny portret Ameryki i jej mieszkańców nakreślony przez rasowego gawędziarza.


Drobinki nieśmiertelnościOto sentymentalna podróż po USA – po miejscach kultowych, zwyczajnych i takich, o których zapomniał świat. Świeży i odważny portret Ameryki i jej mieszkańców nakreślony przez rasowego gawędziarza.

Drobinki nieśmiertelności to zbiór kilkunastu opowiadań, za pomocą których Jakub Ćwiek dotyka sedna amerykańskości.

Nie zdziwcie się, gdy przypadkiem na barze w przydrożnej restauracji znajdziecie wyryty autograf Johna Wayne’a, a kierowca osiemnastokołowca okaże się kimś zupełnie innym, niż sądziliście. Słyszeliście o miasteczku na Dzikim Zachodzie, do którego Śmierć nie ma wstępu?

Wiecie, co łączy Rocky’ego Balboę z pewnym tajemniczym starszym panem? Albo jaką historię kryją stare schody w Georgii? Komu nowoorleańscy muzycy naprawdę sprzedają duszę i jak zostać bogiem w Nowym Jorku?

Wszystkie te drobinki budują nieśmiertelność amerykańskiego mitu. Czas odkryć go na nowo!

***

Ćwiek, jak niegdyś Neil Gaiman, wyruszył na poszukiwanie ducha Ameryki. Osobisty, a jednocześnie mityczny sen ożywa w jego wspaniałych opowieściach, inspirowanych podróżami i spotkaniami.
Marcin Zwierzchowski, publicysta „Polityki”, redaktor magazynu „Nowa Fantastyka”

Jakub Ćwiek ma godną pozazdroszczenia łatwość literackiej obserwacji. Usłyszy jedno zdanie, utrwali mu się w głowie jakiś obrazek i już tłoki wyobraźni zaczynają pracować nad szkicami opowiadań. Znakomita lektura.
Dariusz Jaroń, Interia

Opowiadania, w których pobrzmiewają klasyki amerykańskiej popkultury, pełne wyrazistych postaci, z narracją prowadzoną wręcz brawurowo.
Ola Smoczyk, Radio Merkury

Jakub Ćwiek – autor ponad dwudziestu książek, a także licznych opowiadań, artykułów publicystycznych i scenariuszy. Najbardziej znany ze stworzenia uniwersum Kłamcy, rozwija też światy, w których prym wiodą Chłopcy i Dreszcz. Zapuszcza się również na zupełnie inne terytoria, czego efektem jest między innymi reportaż „Przez stany POPświadomości”.
„Popkultura, którą znam, uwielbiam i której jednocześnie się boję, to wielkie koło zamachowe ludzkości. Stworzyliśmy ją sobie, by była skondensowaną fajnością, opowieściami w stanie czystym, przygodami nieskażonymi nudą. Potem energia poszła w świat, a my widząc efekty, zapragnęliśmy, by nasze życie podążyło torem tych schematów i uproszczeń. To mnie fascynuje. O tym zatem piszę”.

Jakub Ćwiek
Drobinki nieśmiertelności
Wydawnictwo SQN
Premiera: 13 września 2017
 
 

Drobinki nieśmiertelności


WSTĘP, KTÓRY WARTO PRZECZYTAĆ

We wrześniu 2015 roku wyruszyliśmy z ekipą w trasę śladami własnej POPświadomości. Taki termin ukuliśmy wraz z Agatą Krajewską aka kreską_, by należycie oddawał charakter i założenia akcji, którą sobie wydumaliśmy pewnego zimowego wieczoru, wracając do Warszawy ze szkolenia branżowego. Mieliśmy w planach pojechać w kultowe dla popkultury miejsca i z orężem w postaci wiedzy, wspomnień i wrażeń powiązanych z danymi punktami programu wycieczki (i dziełami, których w jakiś sposób były częścią) zmierzyć się z tym, co nas ukształtowało. Trochę jak Luke Skywalker, gdy po raz pierwszy miał stanąć naprzeciw Dartha Vadera, z tą jednak różnicą, że my wiedzieliśmy, że popkultura to nasz rodzic. Nieważne, krytycy, publicyści, blogerzy, muzycy, fotografowie, pisarze czy filmowcy – z niej jesteśmy i w niej tkwimy.
Nie będę się tutaj skupiał na przebiegu podróży, bo napisaliśmy o tym całą książkę zatytułowaną właśnie “Przez Stany POPświadomości”. Tam znajduje się pełna relacja (pisana na kilka głosów), trochę anegdot, przemyśleń, spostrzeżeń i sporo zdjęć. Muszę jednak wspomnieć o moim prywatnym celu związanym z tą wyprawą. Otóż zainspirowany świetnym serialem dokumentalnym HBO Sonic Highways: Autostrady dźwięku – opowiadającym odcinek po odcinku, jak powstaje nowa płyta zespołu Foo Fighters, będąca hołdem dla amerykańskiej muzyki i ważnych dla niej miast – uznałem, że fajnie byłoby napisać zbiorek opowiadań w oparciu o pomysły zaczerpnięte „u źródła”. Pomysł był taki, że jedziemy, doświadczamy filmowo-pocztówkowej Ameryki, a ja robię najbardziej popowy zbiorek w mojej twórczości. Przebieżka przez literaturę gatunkową, trochę śmiechu, horroru i żarty z kosmitów. Slasher i solidny kryminał noir. Kolejny epizod tanecznego Step up. Może coś superbohaterskiego?
A potem pojechałem, wróciłem i skleciłem zbiorek, który zaskoczył mnie najbardziej ze wszystkiego, co napisałem w życiu. Właśnie macie go przed sobą. Ja też. Gapię się na zadrukowane kartki i wciąż nie mogę się nadziwić.
Zacznijmy od tego, że to w zasadzie pierwszy mój zbiór pozbawiony fantastyki. Czy też raczej zawierający fantastykę w postaci, jaka jest nam dobrze znana: jako nośnik opowieści, a nie siła sprawcza. Długo nosiłem się z takim zamiarem, ale nie chciałem stawiać sobie ograniczeń, zmuszać się do czegokolwiek, w tym do pisania wyłącznie rzeczy osadzonych w naszym świecie. Tym razem wyszło samo. A właściwie wychodziło przy każdym tekście z osobna, bo do końca nie byłem pewien, zwłaszcza w przypadku dwóch opowiadań. Sądzę, że domyślicie się, o których mowa.
Po drugie – i to jest naprawdę zdumiewające! – choć podczas podróży zapełniłem pomysłami, czy nawet pełnymi szkicami fabularnymi, cały gruby notes, ostatecznie napisałem niemal wyłącznie teksty, których w tym notesie nie ma: inspirowane czy to jakimś jednym zasłyszanym zdaniem, czy obserwacją na pozór zupełnie niewpisującą się w naszą trasę i jej koncept. W dodatku wszystkie były nieomal gotowe, wszystkie powiedziały, gdzie chcą się zacząć i gdzie skończyć. Czasem wbrew mnie, choć a to bym coś jeszcze dopisał, a to uatrakcyjnił strzelaniną, seksem czy pościgiem. Albo humorem, bo tak się składa, że owocem bardzo radosnej, wesołej i szalonej podróży jest zbiorek nostalgiczny czy wręcz smutny.
Po każdym tekście, tak dla Waszej informacji, pozwoliłem sobie napisać, co mnie zainspirowało. Czasem to bardzo odległe skojarzenie, jedna luźna myśl.
Czasem tyle wystarczy…

Drobinki nieśmiertelności

Ideał. Pierdolony ideał, pomyślał Bill, zjeżdżając na piaszczyste pobocze. Wyłączył radio, urywając w pół słowa spikerowi, zgasił silnik, wreszcie wyciągnął ze schowka paczkę marlboro. Puknął w dno, wsadził papierosa do ust i zerknął w stronę gniazda zapalniczki. Zamiast niej tkwiła w nim jednak wtyczka kabla od GPS-u, tego samego, za którego nie musiał płacić w Hertzie ekstra, bo akurat trafił na promocję. Oznajmiła mu to sterana życiem mulatka pod czterdziestkę, tonem, jakby wygrał na loterii, a on skorzystał, bo nie miał serca jej powiedzieć, że w sumie poradziłby sobie ze smartfonem i mapami Google’a.
I dobrze, pomyślał, bo byłaby to gówno prawda. W tym miejscu – a kto wie, może i w całym hrabstwie – zasięg sieci wariował tak, że pewnie jego samsung ze swym aktualizowaniem danych trasy na bieżąco wysypałby się z pięć razy, a poczciwy GPS z wypożyczalni doprowadził go prościutko tą wyboistą, opuszczoną drogą pod wskazane miejsce. Które, jak właśnie stwierdził, było pierdolonym ideałem.
Wziął marynarkę leżącą na siedzeniu pasażera i wysiadł z wozu. Lepkie, rozgrzane powietrze, bardziej pasujące do jego rodzimej Kalifornii niż do tego zadupia w stanie Georgia, było niczym foliowy worek. Bill czuł, jak się poci, jak drobne kropelki przeciskają się przez pory skóry i łączą w większe, by zaraz spłynąć po twarzy i tułowiu.
Zaklął i wrzucił marynarkę z powrotem do wozu. Palić też mu się odechciało, więc wsunął papierosa z powrotem do paczki. Dopiero wtedy powoli ruszył przed siebie, wciąż gapiąc się na to, po co tu przyjechał.
Schody. Kamienne, wysokie, strome. Wyciosane w zboczu skały; każdy stopień szeroki na niecałą stopę. Z dokumentacji Moniki wynikało, że jest ich trzysta sześćdziesiąt i pomijając trzy czy cztery, wszystkie w idealnym stanie.
„Solidna robota z dawnych czasów – chwaliła w zeszłą środę, siedząc na biurku Billa i machając mu przed nosem teczką z dokumentacją. – Poręcz też wygląda świetnie, choć sprawia wrażenie wymienianej całkiem niedawno. Na szczęście zachowano oryginalny styl, więc jakby co, wystarczy tylko troszkę patyny. Nie narobimy się, Bill. To miejsce jest dla nas stworzone”.
Był niemal pewien, że użyła tych właśnie słów i – trochę go zaskoczyło – że zdołał je tak dokładnie spamiętać. Zwykle gdy Monica siadała na jego biurku, pamiętał potem jedynie szelest jej nylonowych pończoch, zapach perfum i własne myśli, zdecydowanie nie na temat. Ech, gdyby tylko Monica nie była tak dobra w swojej robocie…
Na lewo od schodów wyrastał przyklejony do skały dwupiętrowy, ceglany dom z drewnianym gankiem i oknami na piętrze zasłoniętymi starymi kartonami. Nie był aż tak idealny, jak schody. Wrażenie psuły reklamy współczesnych produktów, pokraczny neon i góra śmieci usypana przy wejściu do piwnicy. Nie było to jednak nic, z czym ekipa nie mogłaby się uporać w parę godzin. Dzień więcej i nawet temu niechlujnie połatanemu dachowi przywróciliby świetność. No, przynajmniej prowizoryczną. Magia kina trwałe ślady zostawia tylko w sercach.
Na drewnianym ganku wsparty o filar stał mężczyzna. Na oko czterdziestoparoletni, ale Bill pomyślał, że z południowcami w zasadzie nigdy nic nie wiadomo. Równie dobrze mógł mieć pod osiemdziesiątkę i trzymać pod łóżkiem wielką pukawkę. Uśmiechnął się do tej myśli, ale na wszelki wypadek uniósł rękę i pomachał mężczyźnie, by ten widział, że nie ma wrogich zamiarów.
Gospodarz odmachał, po czym odbił się plecami od filara i zszedłszy po trzech drewnianych stopniach, skierował się w stronę Billa. Nieznacznie powłóczył lewą nogą, jakby mu ścierpła. Jeszcze nim się zrównali, wyciągnął rękę na powitanie.
– Bill Marsters jak mniemam? – zapytał. Miał chłopięcy uśmiech, szeroki, redfordowski. Idealnie pasujący do szerokiej szczęki i gęstych, pofalowanych, wypłowiałych od słońca włosów. Słowa wypowiadał z manierą typową dla południowców ze wschodu, jakby je żuł.
– Zgadza się. – Bill ujął wyciągniętą dłoń i mocno uścisnął. Chciał odwzajemnić grzeczność, zwracając się do gospodarza po nazwisku, ale nagle zdał sobie sprawę, że go nie pamięta. Zrobił więc pauzę, licząc, że mężczyzna…
– Thobias Ray.
„…no właśnie”, pomyślał Bill z ulgą.
– Ładnie tu u ciebie, Thobiasie – stwierdził, rozglądając się tak, jakby nie znał tej miejscówki z fotografii zamieszczonych w dokumentacji. Z drugiej strony takie zdjęcia często przekłamują rzeczywistość. Zrobione już pod kadry, pokazują pewne możliwości, sugerują potencjał, lecz rzadko kiedy oddają po prostu wygląd miejsca wraz z jego otoczeniem. No, chyba że w zasadzie wszystko pasuje do filmu. Jak tutaj.
– Ano, ładnie – zgodził się gospodarz. – Zresztą spodziewałem się, że to powiesz. To samo mówiła mi twoja asystentka. Bo to ona, nie?
Bill nie zrozumiał.
– No ona. – Ray znowu szeroko się uśmiechnął. Tym razem jego mina mówiła: „No, dajmy już spokój tym zabawom”. – Ta turystka dwa tygodnie temu. Zgrabna, wysoka brunetka, krótkie włosy, piersi jak jabłuszka. Mówiła, że się zgubiła, a potem zachwyciły ją schody i zrobiła parę zdjęć. Dwa tygodnie później dzwoni telefon, jakaś babka, chce tu ze mną gadać właśnie o schodach. Po głosie nie poznałem, ale umiem dodać dwa do dwóch, więc zapytałem, czy to ona tu była niedawno, a ona zamiast odpowiedzieć, zaczęła nawijać o tobie i że chciałbyś zobaczyć to miejsce…
Zrobił pauzę, odwrócił się, głośno charknął i splunął na ziemię. Obrzydliwy dźwięk, Billowi zrobiło się niedobrze. Na języku poczuł lekki posmak na wpół przetrawionego corndoga ze stacji Kwik Trip.
– Przepraszam – westchnął Ray, kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą. – Mam problem z zatokami i czasem mnie to kurewstwo dławi tak strasznie, że muszę. To nie tak, że wsiok z Południa…
– Mój dziadek pochodził z Georgii – skłamał Bill. Stara sztuczka, ale, zwłaszcza tu, w tej części kraju, jeszcze nigdy go nie zawiodła. Tym razem najwyraźniej też zadziałała, bo Ray wyraźnie się zainteresował.
– Tak? A skąd dokładnie?
Bill wzruszył ramionami. Był rzecz jasna przygotowany na to pytanie.
– Senoia. Może słyszałeś, ostatnio kręcą u nich Żywe trupy. Zresztą zawsze działo się tam coś filmowego, dziadek nawet był statystą w Wożąc panią Daisy. Miga tam przez moment w jednej scenie. W sumie… – Zrobił pauzę, by puenta historii wybrzmiała należycie. – W sumie to nawet, jak tak sobie myślę, to właśnie dziadek sprawił, że zająłem się filmem.
Ray zareagował na te słowa… dziwnie. Spoważniał raptownie i bacznie przyglądał się rozmówcy, jakby czegoś w nim szukał. W końcu pokiwał głową, a kąciki jego ust znowu się uniosły.
– No tak, Senoia teraz aż kipi od turystów – przyznał wesoło. – Byłem tam w zeszłym roku, akurat jak coś kręcili. Wszędzie tabliczki, żeby nie wchodzić, nie zaczepiać aktorów, pewnie gdzieś też była informacja, by ich nie dokarmiać. Istne zoo, Bill, mówię ci. Wejdziemy? – spytał, wskazując na ganek.
– Jasne.
– A swoją drogą czemu zaparkowałeś tak daleko? Przecież tu, pod domem, jest tyle miejsca.
Bill wzruszył ramionami.
– Chciałem się przyjrzeć schodom z odpowiedniej perspektywy.
– I co?

 
Wesprzyj nas