Gdzie ludziom żyje się lepiej – w Stanach Zjednoczonych czy w krajach skandynawskich? Odpowiedzi na to pytanie szukała fińska dziennikarka Anu Partanen mieszkająca na stałe w USA, a zgromadzone spostrzeżenia spisała w książce „Ameryka po nordycku”.


Ameryka po nordyckuKraj wolności i wielkich szans, gdzie każdy może osiągnąć co tylko zechce, o ile skłonny jest ciężko na to zapracować, naprzeciwko opiekuńczego raju, gdzie można wcale nie pracować, a i tak żyć dobrze i dostatnio – tak wyglądałoby zestawienie dwóch najbardziej typowych uogólnień na temat Stanów Zjednoczonych i krajów skandynawskich. Tylko czy na pewno USA oferują prawdziwą równość szans dla każdego i spełnienie wszystkich marzeń, a w krajach na północy Europy ludziom tak dobrze i wygodnie się żyje pod stałą opieką państwowych programów pomocowych? Czy może jest to wyłącznie zlepek wyobrażeń i bezrefleksyjnie powtarzanych haseł, nijak mający się do rzeczywistej sytuacji mieszkańców tych obszarów? Anu Partanen, podjąwszy decyzję o zamieszkaniu na stałe w Nowym Jorku, postanowiła to sprawdzić. Opuściła Finlandię akurat w okresie, kiedy kraje skandynawskie przeżywały swoje chwile chwały, przodowały we wszelkich rankingach i badaniach mierzących poziom dobrobytu, opisywane były też przez światowe media jako istny raj na ziemi. Anu nie zauważała jednak, pośród swoich fińskich rodaków, przejawów owego szczęścia, sławionego przez piewców mieszkających przeważnie… daleko od Skandynawii. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma?

„Ameryka po nordycku” jest książką, która, jak nie bez racji zauważyła Joanna Szymkowska-Bartyzel z Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych UJ, stanowi inspirującą analizę dwóch modeli i strategii rozwoju ponowoczesnych społeczeństw – amerykańskiego i skandynawskiego. Jest również jednocześnie publikacją ukazującą, w jaki sposób następuje adaptacja emigranta w nowym miejscu. Anu Partanen przeniosła się za ocean w atmosferze pełnego komfortu. Nie skłoniły jej do tego żadne dramatyczne przeżycia, bieda czy brak perspektyw. Wyjechała, bo miała na to ochotę, bo postanowiła stworzyć związek z amerykańskim pisarzem, bo było ją na to stać, bo biegle znała język angielski. Takich „bo” jest w jej przypadku jeszcze kilka, a i tak nie uchroniły one autorki książki, szczodrze dzielącej się z czytelnikiem swoimi doświadczeniami, od początkowego poczucia stanu permanentnej paniki, przerażenia, że nie da sobie rady w nowym miejscu. Czytelnik może zatem bardzo łatwo wyobrazić sobie, o ile bardziej przerażającym i przytłaczającym doświadczeniem jest emigracja dla kogoś, kto nie zmienia na stałe adresu zamieszkania w uprzywilejowanej atmosferze, a przymuszony przez życiowe okoliczności. „W ciągu zaledwie kilku miesięcy od wyjazdu z Finlandii, z odnoszącej sukcesy, szczęśliwej kobiety pracującej zmieniłam się w zalęknioną, podejrzliwą, pełną zwątpienia niedorajdę” – pisze Partanen bez skrępowania nazywając rzeczy po imieniu. Dzięki szczerości i nie unikaniu wątków osobistych, jej książka przybliżająca czytelnikom w eseistycznej formie wady i zalety Stanów Zjednoczonych i Skandynawii jest też, mimochodem, zapisem stawania się członkiem nowej społeczności.

Wnikliwość spojrzenia autorki, jej zdolności analityczne i mrówcza praca przy gromadzeniu danych niezbędnych do wyciągnięcia ostatecznych wniosków złożyły się na wyjątkowość „Ameryki po nordycku”. Książka ta, opublikowana pierwotnie w wydawnictwie HarperCollins została wyróżniona w 2016 roku przez prestiżowe amerykańskie czasopisma i najważniejsze dzienniki jako szczególnie warta uwagi, wnosząca istotne spostrzeżenia do ogólnonarodowej debaty o tym, w jakim kierunku powinno podążać społeczeństwo amerykańskie. Rzeczywiście, rozpiętość podjętej przez Finkę tematyki sprawia, że czytelnik ma do czynienia z kompleksowym spojrzeniem na najważniejsze obszary życia społecznego, gospodarkę, finanse i obyczajowość tytułowych społeczeństw.

Autorce, patrzącej na kraj rodzinny z perspektywy, a na nową ojczyznę ze świeżością, udaje się uzyskać maksymalną bezstronność, pokazać oba obszary w sposób możliwie jak najbardziej obiektywny.

Autorce, patrzącej na kraj rodzinny z perspektywy, a na nową ojczyznę ze świeżością, udaje się uzyskać maksymalną bezstronność, pokazać oba obszary w sposób możliwie jak najbardziej obiektywny. Narzuca się po tej lekturze refleksja, że zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach skandynawskich wszystko kręci się wokół finansów, od nich zależy i z nich wynika, tyle, że na dwa zupełnie różne sposoby: Amerykanie o pieniądze muszą martwić się bezustannie i każdego dnia zasypiają z myślą o potencjalnym bankructwie, jakie może ich spotkać, zaś Skandynawowie mają zapewniony przez państwo tak błogi spokój, że mogą oddawać się po prostu przeżywaniu życia, a nie zamartwianiu, skąd wezmą pieniądze na opiekę medyczną albo dobrą szkołę dla dzieci.

„Amerykańskie społeczeństwo, niezależnie od swej innowacyjności technologicznej i mobilności, zwyczajnie nie daje rodzinom podstawowych struktur wsparcia, struktur, które wszystkie kraje nordyckie zapewniają każdemu w sposób bezwarunkowy jako coś oczywistego, podobnie czyni też prawie każde nowoczesne zamożne państwo na świecie”- pisze Anu Partunen. To bodaj największa wada USA, jaką dziennikarka dostrzega. Objawia się ona bardzo mocno właśnie w obszarze wspomnianej już opieki medycznej i powszechnej edukacji. „Finlandia wpisała w konstytucję prawo każdego swojego obywatela do darmowego wykształcenia na wysokim poziomie i jako społeczeństwo przestrzega tego zapisu. (…) W rezultacie fińscy rodzice nie poświęcają czasu na rozglądanie się po możliwościach prywatnej edukacji ani nie zastanawiają się, jak za nią zapłacą, nie ma też potrzeby, aby rodziny wykosztowywały się na mieszkanie w jakimś wyjątkowo dobrym rejonie szkół publicznych”. W opozycji: „W Ameryce o tym, jak dziecku będzie się wiodło w szkole, nie decydują jego zdolności ani ciężka praca, lecz status jego rodziców, czyli ich własny poziom wykształcenia oraz zamożność”.

Te dwa sektory zdają się definiować kształt wszystkich pozostałych dziedzin życia. W USA niezdolność do pracy i łączący się z nią brak ubezpieczenia skutkujący brakiem dostępu do możliwości leczenia, poważna choroba czy wypadek – nawet w przypadku posiadania ubezpieczenia, mogą w jednej chwili zrujnować życie całej rodziny. W Skandynawii nic podobnego się nie zdarzy – chory bądź poszkodowany będzie mógł się leczyć, jego dzieci nadal będą mogły uczęszczać do dobrej szkoły niezależnie od aktualnych dochodów rodziców, a organizacja wszelkich dziedzin życia społecznego jest taka, że łatwo jest być jednocześnie samodzielnym i bezpiecznym. To w sposób oczywisty wpływa na podejmowanie życiowych wyborów – na temat przyszłego zawodu, stopnia zdeterminowania w dążeniu do materialnych sukcesów, czasu poświęcanego rodzinie i dzieciom, a nawet… wyboru męża. Partanen pokazuje bowiem w jaki sposób niepewne i kosztowne życie w Stanach Zjednoczonych wpływa na oczekiwania wobec potencjalnego partnera. Niczym w XIX wieku przeciętne Amerykanki poszukują takiego męża, którego korporacyjny pracodawca zapewni najlepsze ubezpieczenie obojgu małżonków, a nieprzeciętne, pragnące pozostać samowystarczalnymi jednostkami, harują tak ciężko, jak pierwsze osadniczki, mające pełną jasność co do tego, że jakakolwiek słabość pociągnie je na dno. Takie problemy Finek nie dotyczą. Zresztą cytowani przez Partanen analitycy zwracają uwagę na to, że mieszkańcy Skandynawii już teraz żyją w wygodnym społeczeństwie przyszłości, a Amerykanie, na co zwraca uwagę sama autorka, cofają się do czasów Rockefellerów i Wielkiego Gatsby’ego, gdy dysproporcje pomiędzy bogatymi a resztą społeczeństwa sprawiały, że tylko garstka obywateli mogła spać w miarę spokojnie, a wszyscy pozostali zmuszeni byli wieść niepewną egzystencję.

To jednak, który z krajów jest lepszym miejscem do życia, zdaje się zależeć przede wszystkim od indywidualnych preferencji danej osoby.

To jednak, który z krajów jest lepszym miejscem do życia, zdaje się zależeć przede wszystkim od indywidualnych preferencji danej osoby. Anu Partanen potwierdza, że spełnianie wielkich marzeń i wielkie kariery wciąż możliwe są właśnie w Stanach. Dynamiczne, nastawione na ciągły rozwój osoby, pragnące mieć dookoła siebie innych entuzjastycznie nastawionych ludzi, widzących światełka w najczarniejszych nawet tunelach, mogą od razu pakować walizki w podróż do USA. W Finlandii odnajdzie się z kolei ten, kto chce żyć spokojnie, nie lubi się wyróżniać ani z nikim rywalizować, ceni bezpieczeństwo i prostotę. Nikodem Maraszkiewicz

Anu Partanen, Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia, Przekład Aleksandra Czwojdrak, Seria: Mundus, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Premiera: 17 października 2017
 
 

Anu Partanen
Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia
Przekład Aleksandra Czwojdrak
Seria: Mundus
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 17 października 2017
 

Jeśli można w ogóle mówić o poglądzie podzielanym dziś przez większość ekspertów w dziedzinie edukacji, to będzie to przekonanie, że kluczowe znaczenie dla późniejszych sukcesów dziecka ma pierwszych pięć lat jego życia. Natomiast co do tego, jak najlepiej zabezpieczyć ów fundament pod przyszłe sukcesy, opinie różnią się diametralnie. W USA oświata publiczna – czyli przymusowa, powszechna i darmowa edukacja – rozpoczyna się zwykle w wieku pięciu lat, od zerówki. Odkąd jednak z badań naukowych zaczęło wynikać, że oświata we wczesnym dzieciństwie zapewnia wyraźne korzyści, zwłaszcza dzieciom poszkodowanym przez los, Amerykanie doszli do wniosku, że dzieci trzeba wysłać do szkoły wcześniej. Jedną z najgoręcej roztrząsanych propozycji prezydenta Obamy było objęcie publicznym finansowaniem przedszkola dla wszystkich czterolatków. W 2014 roku nowo wybrany burmistrz Nowego Jorku Bill de Blasio zaoferował właśnie takie rozwiązanie dzieciom w swoim mieście.

Mieszkańcy krajów nordyckich również uważają pierwsze lata życia dziecka za kluczowe dla jego późniejszych sukcesów. W Danii i Szwecji zasadniczo wszystkie dzieci od trzeciego do piątego roku życia chodzą do przedszkoli finansowanych z publicznych środków, inne państwa nordyckie depczą im po piętach. W Finlandii trzy czwarte wszystkich dzieci w tym wieku chodzi do przedszkoli finansowanych z pieniędzy publicznych. Jednakże w krajach nordyckich różnica pomiędzy przedszkolem a szkołą jest bardzo wyraźna. Właściwa nauka zaczyna się nie wcześniej niż w szóstym bądź siódmym roku życia dziecka. W Finlandii większość dzieci rozpoczynała naukę od nieobowiązkowej rocznej zerówki w wieku sześciu lat, od 2015 roku zerówka stała się obowiązkowa. Lecz prawdziwa szkoła zaczyna się późno jak na amerykańskie standardy – dopiero po skończeniu przez dziecko siódmego roku życia. Gdyby zapytać Finów, powiedzą, że ich przedszkola to nie żadne szkoły i że nie mogą nimi być. W zasadzie dopiero parę lat temu fiński system opieki dziennej nad dziećmi przestał podlegać Ministerstwu Spraw Społecznych i Zdrowia, a przeszedł pod Ministerstwo Oświaty.

Dlaczego więc nordyccy rodzice wydają się tak niedbali, jeśli chodzi o zapewnienie ich pociechom przewagi już na starcie? Odpowiedź jest banalnie prosta: dzieciństwo powinno pozostać dzieciństwem. Fińskie żłobki i przedszkola nie mają żadnych określonych programów, jeśli chodzi o naukę alfabetu, liczb czy słówek. Szanują za to zainteresowania każdego dziecka i kładą fundament pod przyszłą samodzielność w nauce, dbając o rozwój jego umiejętności społecznych i ciekawości świata. Postępuje się z grubsza według znanego fińskiego przysłowia: „Zadaniem dziecka jest zabawa”. Typowy program dzienny w fińskim przedszkolu obejmuje nie tylko przerwę, ale i kilka godzin zabaw na świeżym powietrzu przez cały dzień, niezależnie od pogody, a do tego ciszę, gry i zabawy, drzemkę i prace ręczne. Chodzi się na wycieczki do lasu, do ośrodków sportowych, teatrów i ogrodów zoologicznych, do zajęć zalicza się pływanie i pieczenie ciast. Mieszkańcy krajów nordyckich mocno wierzą w zalety świeżego powietrza i ruchu, zaczynają więc od wystawiania niemowląt w wózkach na dwór, nawet zimą – oczywiście otulając je ciepło. Duńczycy i Norwegowie mają ośrodki zwane „leśnymi przedszkolami”, w których dzieci spędzają praktycznie całe dnie na łonie przyrody – nawet w miastach takich jak Kopenhaga bus zabiera dzieci rano i odwozi je po południu. W innych ośrodkach nawet trzylatki bywają zabierane na przyjemne, długie wyprawy. (….)

[. . .]

W pewną słoneczną sobotę pod koniec kwietnia zrobiło się w Nowym Jorku nadzwyczaj ciepło, postanowiliśmy więc z Trevorem wybrać się do parku, by po mroźnej zimie rozkoszować się przedsmakiem lata. Przed wyjściem usiadłam na chwilę i zaczęłam przeglądać świeżą pocztę. Z Finlandii przyszła koperta wyglądająca na urzędowe pismo. Zapewne powinno było mnie to zaniepokoić, ale nie zaniepokoiło.
Mijał już czwarty miesiąc, odkąd zamieszkałam w Stanach Zjednoczonych. Nie byliśmy jeszcze z Trevorem zaręczeni, nie mogłam więc wiedzieć, że pewnego dnia otrzymam prawo stałego pobytu w USA. Nadal płaciłam podatki w Finlandii, wciąż figurowałam w fińskim systemie ubezpieczeń zdrowotnych. Na dodatek wykupiłam po rozsądnej cenie fińską polisę turystyczną, która miała mnie zabezpieczać na wypadek nagłych kłopotów w Stanach. Sprawy zdawały się układać dobrze.
Gdy jednak otworzyłam kopertę z Finlandii, wszystko się zmieniło. Jedna z fińskich agencji rządowych informowała mnie, że ponieważ mieszkam w tej chwili poza Finlandią, moje prawa jako obywatelki fińskiej zostają zawieszone. Nie mogłam oderwać wzroku od listu, ściskało mnie w żołądku. Moje nowe życie w Ameryce i tak przejmowało mnie niepokojem, dotąd jednak przyczyny tych obaw pozostawały mgliste nawet dla mnie. Teraz powód do zmartwienia stał się całkiem jasny. Odcięto mi dostęp do fińskiego państwowego systemu ochrony zdrowia, unieważniono też dodatkowe ubezpieczenie podróżne. Zostałam praktycznie bez ubezpieczenia zdrowotnego.
„Spokojnie” – mówili mi Amerykanie, kiedy napomykałam o braku ubezpieczenia medycznego. Niektórzy uspokajali, że sami od lat żyją bez niego – jedni dlatego, że ich nie stać, inni po prostu uważają je za zbędne. „Idź do najbliższej darmowej przychodni(1) i tyle” – radzili. „Tam się już tobą zajmą”.
Nie muszę dodawać, że sprawa nie do końca tak się przedstawiała. Jeśli nie masz w USA ubezpieczenia zdrowotnego, powinieneś sam płacić za wszelkie usługi medyczne: za lekarzy, karetki, szpitale, leki, badania. Przychodnie charytatywne bywają pomocne, ale nie zastąpią ubezpieczenia. Wskutek tego w praktyce nieubezpieczeni Amerykanie zwykle rezygnują z bardzo ważnych wizyt w przychodni, na przykład z badań przesiewowych mających wykryć takie choroby jak rak piersi czy prostaty(2). Gdy chorują, też zwlekają z wizytą u lekarza, chyba że ból staje się nie do zniesienia, lecz wówczas choroba może być w stadium tak zaawansowanym, że sprawa robi się poważna i konieczne staje się leczenie bardziej inwazyjne i kosztowniejsze. Na pewno nie chciałam znaleźć się w takiej sytuacji.
Zaczęły mnie trawić głębokie obawy, że zadłużę się po uszy, jeśli pójdę do lekarza, nie mając ubezpieczenia. Podczas porannej prasówki przy kuchennym stole w moim brooklyńskim mieszkaniu nieraz czytywałam historie takie jak reportaż o młodej kobiecie mniej więcej w moim wieku, która nieoczekiwanie nabawiła się niestrawności i wylądowała na kilka dni w szpitalu, po czym wręczono jej rachunek opiewający na ponad 17 tysięcy dolarów. Słyszałam też opowieści o ludziach, którzy woleli dać sobie wyrwać bolący ząb, niż go leczyć, z tej prostej przyczyny, że ekstrakcja była tańsza. Miliony nieubezpieczonych mieszkańców USA nie zażywają przepisanych medykamentów albo zażywają tylko część zaleconej dawki, a nieraz kurują się resztkami leków otrzymanymi od znajomych, wszystko po to, by zaoszczędzić pieniądze.
Mimo to wielu Amerykanów – w tym polityków, którzy powinni przecież orientować się w tej sprawie – poprawia sobie humor powtarzaniem mantry o tym, że żaden Amerykanin nie umrze przez brak ubezpieczenia zdrowotnego. Jak się jednak okazuje, wcale nie jest to prawda. Czytałam wyniki badań, według których ofiary wypadków samochodowych nieposiadające ubezpieczenia medycznego otrzymywały gorszą opiekę, a prawdopodobieństwo zgonu wskutek odniesionych ran było w ich przypadku wyższe niż u ofiar, które były ubezpieczone, i to nawet jeśli zabierano je na oddział ratunkowy. W innych badaniach oszacowano, że dla nieubezpieczonych dorosłych w Stanach Zjednoczonych ryzyko śmierci jest wyższe od 25 do nawet 40 procent w porównaniu z dorosłymi mającymi ubezpieczenie, i to już po uwzględnieniu takich czynników jak wiek, palenie papierosów czy otyłość.
Poza tym nasuwało się pytanie, ilu Amerykanów regularnie naraża się na śmierć, wiedząc, że skorzystanie z leczenia prawdopodobnie zrujnowałoby ich finansowo. Owszem, oddziały ratunkowe w amerykańskich szpitalach mają obowiązek zająć się każdym pacjentem z ostrym bólem bądź w stanie wymagającym pilnej interwencji medycznej, jednak na pewno nikt ich nie zmusza do robienia tego za darmo, nie wymaga się też od nich opieki nad pacjentami cierpiącymi na potencjalnie groźne schorzenia przewlekłe, jak choćby cukrzyca, które również bywają śmiertelne. Osławione rachunki za pobyt na oddziale ratunkowym, wystawiane przez szpitale nieubezpieczonym pacjentom, a opiewające na tysiące dolarów za założenie ledwie paru szwów, mogą skłaniać do pozostania w domu i zdania się na los, nawet jeśli ryzyko jest duże. Zdarza się poza tym, że szpitale żądają od pacjentów zapłaty z góry, wydając ich na pastwę firm windykacyjnych już na etapie poczekalni. A jeśli pacjent nie zapłaci rachunku, mogą pozwać go do sądu i zająć do jednej czwartej dochodu po opodatkowaniu.
Dowiedziałam się zresztą, że rachunki za usługi medyczne są najczęstszą przyczyną bankructw osobistych w Stanach Zjednoczonych, czyli corocznie setki tysięcy mieszkańców USA tracą majątek i zdolność kredytową przez brak należytego – bądź zgoła jakiegokolwiek – ubezpieczenia zdrowotnego. Z powodu astronomicznych rachunków za usługi medyczne nieubezpieczony Amerykanin jest zmuszony błagać szpitale o wyrozumiałość, a do znajomych i krewnych zwracać się z krępującą prośbą o pomoc finansową. Wielu wpędza w długi nawet członków własnej rodziny.
Siedziałam w swoim mieszkaniu na Brooklynie i dostawałam gęsiej skórki na myśl o tym, co też sobie pomyślą rodzice mojego nowego amerykańskiego chłopaka, jeśli nagle zajdzie konieczność operacji chirurgicznej, a ja, nie mając ubezpieczenia, będę na gwałt potrzebowała 50 tysięcy dolarów na opłacenie rachunku.

Przypisy:

(1) Ang. free clinic – poradnia, gdzie pomocy udziela się za darmo bądź za niedużą opłatą, przeznaczona dla osób uboższych, których nie stać na wykupienie ubezpieczenia medycznego bądź których ubezpieczenie obejmuje tylko wąski zakres usług medycznych, na przykład w przypadku katastrof (przyp. tłum.).

(2) Paradoksalnie część z nich mimochodem oszczędzi sobie zbędnej, nieraz inwazyjnej ingerencji medycznej – coraz doskonalsze techniki badań przesiewowych pozwalają wykryć zmiany bardzo niewielkie, jednak nie dają pewności co do dalszego rozwoju nowotworu. Część zmian nowotworowych zanika samoistnie, inne nie są agresywne bądź powiększają się bardzo powoli. Na przykład występowanie raka prostaty wzrasta w kolejnych grupach wiekowych (osiągając w grupie mężczyzn 70–79 lat aż 82%), często jednak nie rozwija się on na tyle szybko, by stanowić zagrożenie dla życia. Por. W.A. Sakr, D.J. Grignon, G.P. Hass et al., Age and Racial Distribution of Prostatic Intraepithelial Neoplasia, „European Urology” 30 (1996), s. 138–144; W.J. Mooi, D.S. Peeper, Oncogene-induced Cell Senescence – Hal­ting on the Road to Cancer, „New England Journal of Medicine” 355 (2006), s. 1037–1046;
J. Folkman, R. Kalluri, Cancer without Disease, „Nature” 427 (2004), s. 787; M. Serrano, Cancer Regression by Senescence, „New England Journal of Medicine” 10 V 2007, s. 1996–1997 (przyp. tłum.).

 
Wesprzyj nas