Przenikliwe spojrzenie na współczesne czasy ujęte w ramy krótkich felietonów – tak najprościej można scharakteryzować niedawno wydany w polskiej edycji zbiór tekstów Umberto Eco. Polecać ich nie trzeba, wystarczy wspomnieć, że są.


Pozbawiony konkretnego znaczenia cytat z „Piekła” Dantego wybrał Umberto Eco na tytuł swego zbioru felietonów. „Choć całe rzesze badaczy usiłowały odnaleźć sens tego wersu, większość z nich zgadza się, że nie da się go jednoznacznie wytłumaczyć” – napisał Eco we wstępie do tomu. Lektura zaledwie kilku pierwszych felietonów w nim zawartych wystarcza, by zorientować się, jak trafny wybór to był: autor pisze w nich o kondycji współczesnego świata, o jego chaotyczności i bezsensowności, o mnogości zjawisk, których rozwój przybiera pozbawione spójności kształty. I o absurdach, o całych górach absurdów.

Chociaż większość tekstów odnosi się do realiów włoskich, to mieszkańcy każdego europejskiego państwa znajdą w nich odrobinę siebie, choć nie jestem pewien czy ich to ucieszy. Mówiąc brutalnie: głupota jest transgraniczna, a w jej piętnowaniu Umberto Eco znajdował szczególne upodobanie. Niemało dostaje się od niego sieciowym ekshibicjonistom, ludziom skłonnym zrobić wszystko i skorzystać z każdej sposobności, byleby tylko o nich mówiono. Tematem komentarzy pisarza jest też świat reklamy, kraina iluzji kreowana przed naszymi oczami, mająca wpływać na nasze zachowania i kształtować nawyki, a obok niego także świat mediów masowych manipulujących odbiorcami, stwarzających rzeczywistość zamiast ją opisywać.

Jednak mnogości tematów ujętych w książce „Pape Satàn aleppe” nie da się opisać w kilku krótkich zdaniach. Powyżej wyszczególnione zagadnienia, odnosząc się do rzeczywistości, z którą styka się każdy czytelnik, niezależnie od miejsca zamieszkania, oceniam jako najistotniejsze, najciekawsze. Niemniej Umberto Eco pisząc ów tom w odcinkach, inspiracji szukał wszędzie: w poczynaniach polityków, podglądając bieżące mody i upodobania, zapamiętując scenki z ulicy i spisując słowa ważnych przemówień. Rozpiętość tematyczna jest więc ogromna.

Jest też w tomie pewien felieton, który dotyczy definiowanego przez Zygmunta Baumana kryzysu idei i tożsamości nękającego wszystkie zachodnie społeczeństwa, a przy tym w sposób szczególny, choć raczej niezamierzony, stanowi znakomity komentarz do bieżących rozterek Polaków. To napisany w 2015 roku tekst „Płynne społeczeństwo”, traktujący o czasach bez wyraźnej formy, swoistym interregnum, zdominowanym przez ruchy oburzonych, którzy „wiedzą czego nie chcą, ale nie wiedzą, czego chcą”. Chyba trudno byłoby znaleźć lepsze zdanie ilustrujące obecne społeczne i polityczne zamieszanie, występujące w całym naszym narodzie, niezależnie od partyjnych sympatii.

Eco jest błyskotliwy, przenikliwy i zabawny, choć paradoksalnie lektura jego felietonów nie pozostawia czytelnika w pogodnym nastroju.

Eco jest błyskotliwy, przenikliwy i zabawny, choć paradoksalnie lektura jego felietonów nie pozostawia czytelnika w pogodnym nastroju. Czy naprawdę w naszych czasach odbywa się jakiś postęp? Dokąd tak właściwie zmierzamy? Czy są w naszym życiu jeszcze jakieś głębsze wartości, czy ich miejsce już na dobre zajął wewnętrzny przymus publikowania zdjęć własnego obiadu na Facebooku? Miejmy nadzieję, że z tego chaosu pewnego dnia wyłoni się jednak jakiś określony ład. Robert Wiśniewski

Umberto Eco, Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa , Przekład: Alicja Bruś, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 26 września 2017
 
 

Umberto Eco
Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa
Przekład: Alicja Bruś
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 września 2017
 

Wstęp

Rubrykę „La Bustina di Minerva”* zacząłem prowadzić na łamach „L’Espresso” w 1985 roku; przez długi czas pojawiała się ona każdego tygodnia, później co dwa tygodnie. Jak już kiedyś wspomniałem, zapałki książeczkowe Minerva miały w środku dwa puste pola, na których można było coś zapisać. Wyobrażałem sobie moje felietony właśnie jako krótkie notatki i dywagacje na tematy, które akurat chodziły mi po głowie. Zazwyczaj były inspirowane bieżącymi wydarzeniami, ale nie tylko, gdyż dla mnie tak samo bieżące jest, gdy któregoś wieczoru najdzie mnie chętka, żeby wrócić na przykład do jakiegoś fragmentu z Herodota, baśni braci Grimm czy komiksu o Popeye’u.
Wiele z „Bustine” zamieściłem w Il secondo diario minimo z 1992 roku, sporo pojawiło się w zbiorze La Bustina di Minerva**, zawierającym felietony opublikowane do początku 2000 roku, a niektóre znalazły się w A passo di gambero*** z 2006 roku. W okresie 2000–2015, licząc dwadzieścia siedem „Bustine” rocznie, napisałem ich ponad czterysta – uznałem, że niektóre są nadal aktualne.
Uważam, że wszystkie (lub prawie wszystkie) felietony zebrane w tym tomie można odbierać jako refleksje nad zjawiskami zachodzącymi w naszym „płynnym społeczeństwie”, opisanym przeze mnie w jednej z najnowszych „Bustine”, którą postanowiłem zamieścić na początku książki.
Mimo że starałem się usunąć powtarzające się tematy, pewnie nie do końca mi się to udało, ponieważ niektóre zjawiska w ciągu ostatnich piętnastu lat powtarzały się z niepokojącą regularnością, skłaniając mnie do ponownego drążenia nadal alarmująco aktualnych tematów.
Słowo na temat tytułu. Jest to oczywiście cytat z Dantego („Pape Satàn, pape Satàn aleppe”, Piekło VII, 1), lecz powszechnie wiadomo, że choć całe rzesze badaczy usiłowały odnaleźć sens tego wersu, większość z nich zgadza się, że nie da się go jednoznacznie wytłumaczyć. W każdym razie wypowiadane przez Plutusa słowa zbijają z tropu i, jak się zdaje, pasują do wszelkiego rodzaju tematów. Dlatego też uznałem, że doskonale nadają się na tytuł tego zbioru, który nie tyle z winy mojej, ile z winy naszych czasów jest niejednorodny i – jak by to powiedzieli Francuzi – przeskakuje „z koguta na osła”, idealnie zarazem oddając płynny charakter tych piętnastu lat.

* Bustina di Minerva – zapałki książeczkowe firmy Minerva (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
** Obie książki wydane w Polsce w trzech tomach Zapisków na pudełku od zapałek (częściowo) w latach 1993, 1994, 1997.
*** Wyd. polskie Rakiem. Gorąca wojna i populizm mediów 2007.

Rakiem

Frywolni katolicy i laiccy bigoci

Mówiąc o wielkich duchowych przemianach, które naznaczyły koniec XX wieku, zazwyczaj natychmiast wspomina się o niekwestionowanym kryzysie ideologii, który zaburzył tradycyjny podział na prawicę i lewicę. Pozostaje nam jednak zastanowić się, czy upadek muru berlińskiego był przyczyną tych zmian, czy może tylko jedną z ich konsekwencji.
Rozważmy kwestię nauki: tam zawsze królowała neutralna ideologia, a idea postępu łączyła liberałów z socjalistami (różnica polegała na tym, w jaki sposób ten postęp miał się realizować i kto miał być jego beneficjentem, a oddaje to świetnie Manifest komunistyczny z 1848 roku, w którym zawarto całą serię pochwał dla osiągnięć kapitalizmu, konkludując mniej więcej tak: „A teraz my chcemy tego samego”). Postępowy był ten, kto wierzył w rozwój technologiczny, a reakcyjny ten, kto nawoływał do powrotu do Tradycji i nieskalanej pierwotnej Natury. Co prawda zdarzały się incydenty „odwrotnej rewolucji”, jak w przypadku luddystów, którzy chcieli zniszczyć maszyny, ale były to tylko epizody. Nie miały one większego wpływu na wyraźny podział na dwa stanowiska.
Podział ten natomiast zaczął się załamywać podczas protestów w 1968 roku, kiedy to miłujący stal staliniści mieszali się z dziećmi kwiatami, a gloryfikatorzy klasy robotniczej, pełni obaw, że automatyzacja zmniejszy liczbę miejsc pracy, z prorokami wyzwolenia przez narkotyki don Juana. Całkowity zanik tego podziału nastąpił wraz z pojawieniem się populistycznego zainteresowania Trzecim Światem, które połączyło skrajną lewicę ze skrajną prawicą, i tak oto na naszych oczach powstały takie ruchy, jak ten w Seattle, gdzie neoluddyści, radykalni ekolodzy, byli komuniści, lumpenproletariat i różne szychy razem protestują przeciwko klonowaniu, Big Macom, transgeniczności i energii jądrowej.
Nie mniejsze zmiany zaszły w tradycyjnym podziale na świat wierzący i świat laicki. Od tysiącleci duchowość religijna kojarzyła się z brakiem zaufania wobec postępu, odrzuceniem świata oraz nieugiętością doktrynalną. Świat laicki natomiast z optymizmem przyjmował wszelkie zmiany w naturze; zasady etyczne uznawał za elastyczne i przychylnie patrzył na odkrywanie innych, również prymitywnych form religijności.
Oczywiście nie oznacza to, że także wśród wierzących nie można znaleźć odniesień do rzeczywistości ziemskich albo historii jako drogi ku wyzwoleniu (wystarczy przypomnieć sobie Teilharda de Chardin). Podobnie nie brakowało też „apokaliptycznych” laików, antyutopii Orwella i Huxleya oraz fantastyki przepełnionej wizjami przyszłości zdominowanej przez okropny racjonalizm naukowy. Ale w końcu to jednak religijne kazania zajmowały się przypominaniem o rzeczach ostatecznych, a laicyzm – głoszeniem peanów na cześć lokomotyw.
Natomiast ostatni kongres papaboys1 pokazuje nam efekt przemian rozpoczętych przez Wojtyłę: oto mamy masę młodych wierzących ludzi, którym daleko do fundamentalistycznej zajadłości, a za to, sądząc po ich wypowiedziach w wywiadach z ostatnich dni, są gotowi na wiele kompromisów w kwestii stosunków przedmałżeńskich, antykoncepcji, niektórzy nawet w kwestii narkotyków, a wszyscy zgodnie w kwestii dyskotek. W tym samym czasie świat laicki płacze nad zanieczyszczeniem hałasem i nad duchem New Age, który zdaje się jednoczyć neorewolucjonistów, zwolenników wielebnego Milinga i sybarytów lubujących się w masażach orientalnych.
To jest dopiero początek, ale możemy się jeszcze spodziewać wszystkiego.
2000

Naprawdę aż tyle wynaleźliśmy?

Ogłoszenie to prawdopodobnie pojawiło się w Internecie, niestety nie wiem gdzie, gdyż przesłano mi je za pośrednictwem poczty elektronicznej. Ma ono imitować reklamę nowego produktu: Built-in Orderly Organized Knowledge, w skrócie BOOK, czyli książka.
Żadnych kabli, żadnych baterii, żadnego obiegu elektrycznego ani przełączników czy guzików; jest kompaktowa i przenośna, można jej używać, nawet siedząc przy kominku. Składa się z serii ponumerowanych kartek (z papieru nadającego się do recyklingu), z których każda zawiera tysiące bitów informacji. Kartki te trzymają się razem w odpowiedniej kolejności dzięki eleganckiemu etui zwanemu oprawą.
Każda strona zostaje optycznie zeskanowana, a informacja jest zapisywana w mózgu. Dzięki poleceniu „browse” tylko jednym ruchem palca można przejść ze strony na stronę, zarówno w przód, jak i w tył. Narzędzie nazywane „spisem treści” ułatwia natychmiastowe odnalezienie szukanego tematu na odpowiedniej stronie. Można dokupić do niej dodatek „zakładka”, który umożliwia szybki powrót do miejsca, w którym się skończyło poprzednim razem, nawet jeśli BOOK została zamknięta.
Ponadto ogłoszenie zawiera różne inne uściślenia dotyczące tego niezwykle innowacyjnego urządzenia oraz zapowiada rychłe wprowadzenie na rynek Portable Erasable-Nib Cryptic Intercommunication Language Stylus, PENCIL (czyli ołówek). Nie jest to jedynie zabawny tekst humorystyczny, ale także odpowiedź na pełne niepokoju pytania odnośnie do potencjalnego końca książki w obliczu rozpowszechnienia komputerów.
Wiele przedmiotów, takich jak szklanka, łyżka albo młotek, nie zmieniło się od czasu, gdy zostały wynalezione, i nie da się ich już ulepszyć. Kiedy Philip Stark zmienił kształt wyciskarki do cytrusów, stworzył co prawda piękny przedmiot, ale taki, który pozwala, by pestki wpadały do szklanki z sokiem, podczas gdy w klasycznej wyciskarce były one oddzielane razem z miąższem. Ostatnio podczas wykładu bardzo zdenerwował mnie kosztowny projektor elektroniczny, ponieważ wyświetlał obrazy w słabej jakości, o wiele gorzej od starszych projektorów, a nie wspomnę nawet o zabytkowych epidiaskopach.
Gdy już XX wiek zbliża się ku końcowi, warto by zadać sobie pytanie, czy w ciągu tych stu lat naprawdę wynaleźliśmy aż tyle nowych rzeczy. Wszystko, czego używamy na co dzień, zostało wynalezione w XIX wieku. Wymienię tylko kilka przykładów: pociąg (choć maszyna parowa jest z poprzedzającego wieku), samochód (razem z przemysłem paliwowym), statki parowe z napędem śrubowym, budynki z żelbetu i drapacze chmur, łódź podwodna, podziemna kolej, dynamo, turbina, silnik Diesla na ropę, samolot (choć ostateczna próba braci Wright zostanie zorganizowana trzy lata po końcu wieku), maszyna do pisania, gramofon, dyktafon, maszyna do szycia, lodówka, konserwy, mleko pasteryzowane, zapalniczka (i papieros), kłódki Yale, winda, pralka, żelazko elektryczne, wieczne pióro, gumka do mazania, bibuła, znaczek, poczta pneumatyczna, toaleta, dzwonek elektryczny, wentylator, odkurzacz (1901), maszynka do golenia, składane łóżko, fotel fryzjerski i krzesło biurowe na kółkach, zapałka, płaszcz przeciwdeszczowy, zamek błyskawiczny, agrafka, napoje gazowane, rower z oponami, dętkami, kołami z metalowymi szprychami i przekładnią łańcuchową, omnibus, tramwaj elektryczny, kolej nadziemna, celofan, celuloid, sztuczne włókna, wielkie sklepy, w których sprzedaje się te wszystkie rzeczy, a do tego jeszcze oświetlenie elektryczne, telefon, telegraf, radio, fotografia i kino. Do tego Babbage wymyślił maszynę liczącą, która potrafiła wykonać sześćdziesiąt sześć działań na minutę, tym samym otwierając drogę do wynalezienia komputera.
Oczywiście XX wiek dał nam elektronikę, penicylinę i wiele innych leków, które przedłużają nam życie, tworzywa sztuczne, fuzję jądrową, telewizję i loty kosmiczne. Pewnie o czymś jeszcze zapomniałem, ale zwróćmy uwagę, że dzisiaj wieczne pióra i najdroższe zegarki stylizowane są na klasyczne modele sprzed stu lat, a jak już wspomniałem w którymś felietonie, ostatnie udoskonalenie w dziedzinie komunikacji, czyli Internet, nie jest niczym innym jak przejściem od bezprzewodowego telegrafu Marconiego do telegrafu z przewodami, stanowiąc powrót od radia do telefonu.
Przynajmniej dwóch wynalazków XX wieku: tworzyw sztucznych i fuzji jądrowej, już teraz próbujemy się pozbyć, ponieważ zdaliśmy sobie sprawę, że zagrażają one naszej planecie. Postęp niekoniecznie musi oznaczać posuwanie się naprzód za wszelką cenę. Ja poprosiłem, żeby oddali mi mój stary projektor.
2000

Cała wstecz!

W jednym ze starszych felietonów pisałem o tym, jak staliśmy się świadkami interesującego regresu technologicznego. W pierwszej kolejności, dzięki wynalezieniu pilota, udało się zapanować nad niepokojącą dominacją telewizora, co pozwala każdemu widzowi na uprawianie zappingu i wkroczenie w pewien etap wolności twórczej, który możemy nazwać „fazą miszmaszu”. Ostateczne wyzwolenie spod władzy telewizji nastąpiło dzięki magnetowidowi, który stanowił kolejny krok w ewolucji w kierunku projekcji kinowej. Pilot umożliwił nam także wyeliminowanie dźwięku, przenosząc nas do epoki kina niemego. Z kolei oparty głównie na komunikacji słownej Internet uspokoił tych, którzy obawiali się nadejścia cywilizacji obrazu. Na tym etapie można było równie dobrze całkowicie pozbyć się obrazu, wymyślając rodzaj skrzynki, która tylko emituje dźwięki, a do tego nawet nie potrzebuje pilota. Wtedy myślałem, że żartuję, prorokując wynalezienie radia, ale okazało się, że (najwyraźniej natchniony przez bogów) wyczułem nadejście iPoda.
Ostatnie stadium osiągnięto, gdy zamiast tradycyjnej emisji sygnału telewizyjnego wprowadzono płatne kanały transmitowane przez kable telefoniczne, a tym samym przeszliśmy od bezprzewodowej telegrafii do przewodowej telefonii – fazy, którą dopełniło pojawienie się Internetu. Od Marconiego wróciliśmy do Meucciego.
O mojej teorii dotyczącej rozwoju ukierunkowanego wstecz pisałem w książce Rakiem, w której zastosowałem ją również, odnosząc się do świata polityki (a zresztą nawet w jednym z ostatnich felietonów zauważyłem, że przez wojskowe patrole na ulicach oraz dzieci i nauczycielki w mundurach można odnieść wrażenie, że wróciliśmy do roku 1944). Ale od tego czasu wydarzyło się o wiele więcej.
Jeśli ktoś w ostatnim czasie musiał kupić komputer (a po trzech latach stają się one przestarzałe), pewnie zauważył, że wszystkie mają już zainstalowany system Windows Vista. Wystarczy jednak przejrzeć blogi internetowe i poczytać opinie użytkowników o Viście (nie zaryzykuję przytaczania ich, by nie skończyć w sądzie) albo zapytać przyjaciół, którzy dali się złapać w tę pułapkę, by stracić ochotę na zakup tego systemu operacyjnego. Mimo to, jeśli chcecie mieć nowoczesny komputer o rozsądnych wymiarach, będziecie musieli jakoś wytrzymać z Vistą. Ewentualnie możecie zdecydować się na maszynę wielkości tira, którą złoży dla was jakiś uczynny sprzedawca, instalując na niej Windows XP albo jeszcze wcześniejsze wersje. W ten sposób wasze biurko będzie wyglądać jak laboratorium Camilla Olivettiego z maszyną liczącą Elea z 1959 roku.
Sądzę, że producenci komputerów zorientowali się, iż sprzedaż spada, ponieważ użytkownicy, by nie musieć przechodzić na Vistę, nie kupują nowszych komputerów. Jaki był tego efekt? Najłatwiej to zrozumieć, gdy się wpisze w wyszukiwarce takie hasła, jak: „Vista downgrading” itp. Dowiecie się w ten sposób, że jeśli kupiliście (za niemałą sumę) nowy komputer z Vistą, to za dodatkową opłatą i po serii różnych procedur (wystarczająco skomplikowanych, bym nawet nie próbował ich zrozumieć) możecie odzyskać możliwość korzystania z Windowsa XP albo starszych.
Każdy użytkownik komputera wie, że upgrading oznacza aktualizowanie oprogramowania w celu korzystania z jego najnowszej wersji. Analogicznie, downgrading pozwala na to, by twój najnowocześniejszy komputer wrócił do swojej starej radosnej wersji. I to za opłatą. Zanim w Internecie pojawił się ten neologizm, w tradycyjnych słownikach downgrade jako rzeczownik oznaczał: spadek, degradację albo okrojoną wersję, a jako czasownik: cofać się, degradować, redukować, zdeprecjonować. Czyli, jednym słowem, za niemałą kwotę i kosztem jakiegoś wysiłku możemy zdegradować i zdeprecjonować coś, za co sporo zapłaciliśmy. Wydaje się to niewyobrażalne, a jednak to prawda (pisał o tym humorystycznie także Giampaolo Proni w magazynie online „Golem-L’indispensabile”) i wcale nietrudno znaleźć w Internecie biedaków, którzy męczą się i płacą, by zdegradować swoje oprogramowanie. Ciekawe, kiedy dojdziemy do momentu, gdy za rozsądną cenę pozwolimy, by zamieniono nasz komputer na zeszyt, kałamarz i pióro ze stalówką marki Perry.
Ale wcale nie jest to aż takim paradoksem. Zdarzają się innowacje technologiczne, których nie można dalej rozwijać. Nie da się skonstruować mechanicznej łyżki, a ta, którą wynaleziono dwa tysiące lat temu, nadal się sprawdza. Porzuciliśmy samoloty Concorde, choć dzięki nim można było polecieć z Paryża do Nowego Jorku w trzy godziny. Nie wiem, czy to była dobra decyzja, ale wiem, że postęp czasem oznacza zrobienie dwóch kroków w tył, tak jak w przypadku powrotu energii wiatrowej na miejsce różnych paliw. Myślcie przyszłościowo! I cała wstecz!
2008

 
Wesprzyj nas