Książkę “Kryptonim «Frankenstein»”, szokującą, prawdziwą historię seryjnego mordercy kobiet, Joachima Knychały, czyta się jednym tchem. Semczuk próbuje wniknąć w umysł zabójcy, drobiazgowo odtwarza pracę milicji oraz wiernie kreśli obraz Śląska lat 70. i 80.


Kryptonim «Frankenstein»Joachima Knychałę, „Frankensteina”, seryjnego mordercę kobiet, który terroryzował Śląsk w latach 1974–1982, poznajemy od najmłodszych lat. Dorasta on w poczuciu własnej inności, jako dziecko Polaka i Niemki, przez babkę nazywane „polskim bękartem”.

W wieku 18 lat zostaje posądzony o gwałt, jak twierdzi – niesprawiedliwie. Z więzienia, po trzyletnim wyroku, powraca już jako inny człowiek.

Jest przeświadczony o podstępnej i prowokatorskiej naturze kobiet. Zaczyna interesować się procesem „Wampira z Zagłębia”, Zdzisława Marchwickiego.

Choć w domu jest dobrym mężem i ojcem, a w pracy wzorowym górnikiem, nocami zmienia się w bezwzględnego mordercę, który krąży po okolicy, polując na bezbronne ofiary. Zabija ciosami w głowę, ciała bezcześci.

W tej sprawie nie pojawiły się jakiekolwiek okoliczności łagodzące. Zapadł wyrok kary śmierci, który wykonano w 1985 roku.

Zbeletryzowaną historię „Frankensteina” czyta się niczym trzymający w napięciu kryminał. Autor pokazuje, jak trudne dzieciństwo Joachima Knychały pchnęło go na drogę zbrodni. „Kryptonim «Frankenstein»” to także wierny obraz przesiąkniętego alkoholem i przemocą robotniczego Śląska lat 70. i 80. Książka Semczuka jest pozycją obowiązkową dla miłośników zarówno literatury faktu, jak i true crime.

***

Jako urodzony i wychowany na Śląsku, byłem pewny, że o Knychale wiem wszystko. Po lekturze „Kryptonimu «Frankenstein» wiem, że się myliłem.
Adam Szaja

Przemysław Semczuk
Kryptonim «Frankenstein»
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 września 2017
 
 

Kryptonim «Frankenstein»


Jest to fabularyzowana opowieść osnuta na faktach. Imiona i nazwiska znacznej części bohaterów książki zostały zmienione ze względu na ich prawo do prywatności.

Od autora

Po wydaniu książki o Zdzisławie Marchwickim długo zastanawiałem się, jak opisać postać Joachima Knychały. Już w pierwszym przypadku nie było to proste i bardzo często spotykałem się z opinią, że przecież w tej sprawie wszystko zostało już powiedziane. Sprawa „Wampira z Zagłębia” pokazała jednak, że to nieprawda. Czytelnicy oczywiście znali tę historię, ale głównie z artykułów prasowych i filmów dokumentalnych. Dziennikarze, pisząc tekst do gazety, nie są w stanie – co zrozumiałe – poświęcić kilku miesięcy na dokładne czytanie akt. I dlatego, przepisując od siebie nawzajem, przytaczają nierzadko identyczne argumenty, a często powielają te same błędy. Poza tym artykuł prasowy ma najczęściej siedem do dziesięciu stron maszynopisu, a moja książka o Marchwickim blisko czterysta. Już samo to wskazuje, że sporo tajemnic udało mi się odkryć.
W sprawie Knychały jest dokładnie tak samo i myślę, że Czytelnicy nie zawiodą się i tym razem, mimo że przystępując do lektury, będą wiedzieć, kto był mordercą. To trochę tak, jakby oglądali film od końca. Ja, zbierając materiały do książki, też wiedziałem, kto zabijał, a jednak wiele razy byłem zaskoczony tym, czego się dowiadywałem w trakcie tej pracy.
Zajmując się losami Knychały, miałem jeszcze jeden problem. Uznałem mianowicie, że muszę opowiedzieć tę historię inaczej niż poprzednią, w czym pomogły mi opinie Czytelników. Często słyszę głosy, że książka dokumentalna jest trudna i ludzie boją się tego gatunku, że wolą zmyślone historie kryminalne, opisane w łatwiejszej w czytaniu formie fabularnej. I dlatego właśnie zdecydowałem się na taką formę książki dokumentalnej, która bardziej jednak przypomina powieść. Oczywiście dialogi i część opisów to moja kreacja literacka, ale oparta na faktach. Starałem się je odtwarzać na podstawie relacji uczestników wydarzeń, zeznań świadków, protokołów z miejsc zdarzeń i ze źródeł historycznych. Dzięki temu Czytelnik może przenieść się do lat siedemdziesiątych oraz osiemdziesiątych i mam nadzieję, że będzie to dla niego emocjonująca podróż w czasie.
W kilku miejscach znalazły się krótkie fragmenty zaczerpnięte z ówczesnej prasy lub akt sprawy IV.K.171/83. Łatwo je odróżnić, bo są zapisane kursywą. Te, które pochodzą z milicyjnych notatek, protokołów przesłuchań oraz wspomnień napisanych przez Joachima Knychałę, przytoczyłem dosłownie. Nie ingerowałem w oryginalny styl, gramatykę i ortografię. W końcu jest to literatura faktu. Z uwagi na ochronę osób pokrzywdzonych, ich rodzin oraz świadków znaczna część personaliów została zmieniona, nowe nazwiska są zupełnie przypadkowe i nie należy ich łączyć z żyjącymi osobami. Prawdziwa jest natomiast tożsamość milicjantów, prokuratorów, adwokatów i dziennikarzy. Prawdziwe jest też imię i nazwisko głównego bohatera.

Prolog

Warszawa, poniedziałek, 21 maja 1985 roku

Wysoki mężczyzna w eleganckim czarnym garniturze przeciskał się pomiędzy podróżnymi stojącymi na korytarzu. W końcu dotarł do przedziału, w którym było jedno wolne miejsce. „To tu!” – upewnił się, sprawdzając numer na drzwiach. Skinął głową do pozostałych podróżnych, przepraszając za potrącanie nóg siedzących, po czym usiadł przy oknie. Przez chwilę szukał czegoś w czarnej skórzanej teczce, którą postawił na kolanach. Wreszcie wyjął z niej i położył na stoliku książkę, egzemplarz „Trybuny Ludu”, termos i zawiniętą w papier śniadaniowy kanapkę. Potem wstał i umieścił teczkę na półce na bagaż podręczny. Siedząca naprzeciwko dziewczynka nie odrywała od niego wzroku.
– Pan też do Krakowa? – zapytała, uśmiechając się i patrząc mu prosto w oczy.
– Alu, nie przeszkadzaj panu – skarciła ją pobłażliwie siedząca tuż obok matka.
– Ależ nie przeszkadza – uśmiechnął się mężczyzna. – Tak, jadę do Krakowa, bo tym pociągiem można dojechać tylko do Krakowa. Jak pociąg wyjedzie z Warszawy, to zatrzyma się dopiero w Krakowie.
– Jedzie pan zobaczyć smoka wawelskiego? – pytała dalej dziewczynka, zachęcona odpowiedzią.
Mężczyzna zaśmiał się głośno.
– Niestety, jadę do pracy, ale ze smokiem widziałem się niedawno i mówił mi, że czeka na ciebie.
– A co pan będzie robił?
– Alu, nie wolno tak przepytywać. – Tym razem głos matki był już bardziej stanowczy, jednak mężczyzna nie wydawał się zbity z tropu.
– Będę naprawiał świat, żeby takie małe dziewczynki jak ty mogły bezpiecznie spotykać smoki.
Teraz mała zaśmiała się głośno i klasnęła w dłonie. Rozmowę przerwał wchodzący do przedziału konduktor.
– Czy ktoś z państwa się dosiadał?
– Tak, ja – powiedział mężczyzna, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni jakiś blankiet i podał konduktorowi. Ten uważnie przeczytał kartkę.
– Legitymacja służbowa jeszcze.
Mężczyzna bez wahania podał mu książeczkę. Na jej okładce matka dziewczynki dostrzegła napis „Służba więzienna”. Konduktor sprawdził dokument i oddał właścicielowi.
– Miłej podróży życzę – powiedział służbowym tonem i zamknął drzwi przedziału. Mężczyzna uśmiechnął się do kobiety, która teraz wydawała się spięta. Podniósł książkę i odnalazł właściwą stronę. Matka dziewczynki odczytała tytuł: Wspomnienia Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego.

1

Katowice, środa, 18 września 1974 roku

Wysłużona trzynastka, pamiętająca chyba jeszcze pierwsze lata po wojnie, zatrzymała się na przystanku obok Zakładów Metalurgicznych „Silesia” na katowickim Wełnowcu. Drzwi tramwaju otworzyły się powoli, ze zgrzytem, z wagonów wysypał się tłum ludzi i ruszył wprost na kordon milicji. Zwykle nikt nie miał ochoty na konfrontację z mundurowymi, ale tym razem było inaczej. Każdy chciał być pierwszy.
– Osoby z przepustkami do kolejki! – wykrzyknął plutonowy w mundurze wyjściowym. Na pierwszy rzut oka widać było, że włożył sporo pracy, by wyglądać nienagannie. Mundur był idealnie czysty i gładki, czarne spodnie zaprasowane w kant, a w wypucowanych trzewikach można się było przeglądać jak w lustrze. Na głowie milicjant miał czapkę z zapiętym pod brodą paskiem, do przewieszonej przez ramię raportówki przypiął krótką białą pałkę, a prawą dłoń trzymał opartą o kaburę pistoletu.
– Osoby bez przepustek na lewo! – dyrygował nadchodzącymi.
Ludzie bez protestów stanęli w ogonku. Była dopiero ósma rano i zwykle o tej porze Joachim kończył szychtę. Wolał nocne zmiany, bo były lepiej płatne, ale wiedział, że po pracy nie zdąży tak wcześnie dojechać do Katowic. Dlatego na dzisiejszą noc wziął wolne. Bał się tylko, że może zaspać. Niepotrzebnie, bo z emocji nie zmrużył oka ani na chwilę. Wstał przed czwartą nad ranem i pobiegł na tramwaj. Od szóstej czekał w kolejce przed budynkiem sądu wojewódzkiego przy ulicy Andrzeja. O siódmej zaczęli wydawać przepustki uprawniające do wejścia na salę sądową. Dzisiaj rozpoczynał się proces „Wampira z Zagłębia” – człowieka, który zamordował piętnaście kobiet, a kolejnych sześć próbował zabić.
Rozprawy miały się odbywać z udziałem publiczności. Na salę mogło wejść pięćset osób, ale chętnych było kilka razy więcej. Joachimowi się poszczęściło, zdobył mały biały kartonik. Prosto z sądu pobiegł na katowicki Rynek i wskoczył do tramwaju. W sądzie wojewódzkim nie było sali, która mogła pomieścić tylu chętnych i dlatego proces miał się toczyć w budynku domu kultury przy Zakładach Cynkowych „Silesia” w Katowicach.
Joachim stał spokojnie, czekając na sprawdzenie dokumentów. Spuścił głowę, unikając wzroku milicjantów, bacznie obserwujących tłum. Nie zwrócili na to uwagi, bo sporo osób postępowało podobnie – poranne słońce było już na tyle wysoko, że oślepiało stojących w kolejce. Ale Joachimowi nie przeszkadzało słońce, zawsze chodził ze spuszczoną głową, unikając wzroku innych ludzi. Taki po prostu był.
Gdy nadeszła jego kolej, podał przepustkę i dowód osobisty.
– Nazwisko i imię! – zdecydowanym głosem zażądał plutonowy.
– Tam jest napisane – bąknął Joachim, wciąż ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Ja was nie pytam, co tu pisze, tylko jak się nazywacie, obywatelu! – burknął wyraźnie rozdrażniony milicjant.
– Knychała, Joachim Knychała.
– Gdzie pracujecie?
– Na grubie, znaczy w kopalni Radzionków. Jestem cieślą – odpowiedział, podnosząc wreszcie głowę.
– W porządku, możecie iść. Po schodach na drugie piętro. – Milicjant wskazał gestem wejście i zajął się następnym w kolejce.
Do budynku prowadziły oszklone drzwi. Joachim wmieszał się w grupę ludzi i zaczął wchodzić po szerokich schodach z wypolerowanego lastrika. Na drugim piętrze ujrzał dwóch mundurowych i kilku cywili. „Tajniacy” – pomyślał i wszedł do sali. Widok go zaskoczył. W szkolnych czasach był tu kiedyś z klasą na jakimś spektaklu teatralnym. Teraz sala wyglądała zupełnie inaczej. Ogromne okna, wysokie na jakieś trzy metry, wypełniały obie długie ściany. Po lewej stronie rozpościerał się widok na teren huty cynku, a okna po prawej wychodziły na ulicę Armii Czerwonej i przystanek tramwajowy. Na końcu sali znajdowała się scena, na której ustawiono długi stół przykryty zielonym suknem. Po lewej stronie blat załamywał się w stronę widowni. Przed sceną, pod oknem od strony huty, na drewnianym podwyższeniu stała duża kamera telewizyjna, a obok znajdowała się druga, znacznie mniejsza, filmowa. Przy oknach z prawej ujrzał kilka rzędów drewnianych ławek przypominających kościelne. Pierwsze trzy rzędy miały niewielkie blaty, dalej, za barierką, stały kolejne trzy. Pomiędzy ławkami a oknem tkwiło trzech milicjantów w czapkach regulaminowo zapiętych pod brodą, z raportówkami i białymi pałkami. Uwagę Joachima zwróciły kabury z bronią, które mieli wszyscy milicjanci, i ci przed budynkiem, i ci przed drzwiami, i ci tutaj na sali. Część przeznaczoną dla widowni rozpoczynały dwa rzędy ławek ze stolikami, a resztę sali wypełniały proste drewniane krzesła.
– Nie stać w przejściu. Niech obywatel znajdzie sobie miejsce i siada – zakomenderował milicjant, który nie wiedzieć skąd pojawił się za jego plecami. Joachim przecisnął się do przodu, klucząc pomiędzy zajętymi krzesłami. Chciał podejść jak najbliżej, ale niestety kartki ułożone w pierwszych trzech rzędach informowały, że są to miejsca zarezerwowane dla osób ze stałymi przepustkami. Udało mu się jednak znaleźć wolne miejsce w czwartym rzędzie, na tyle blisko, by dobrze widzieć stół sędziowski, a co najważniejsze, oskarżonych. Usiadł. Rozejrzał się wokół. Mimo że ludzie rozmawiali przyciszonymi głosami, wokół panował spory gwar. Zewsząd było słychać rozmowy toczone tylko na jeden temat i wciąż padało to samo słowo: „Wampir”.
Joachim wyjął z kieszeni wymiętą „Trybunę Robotniczą” i otworzył ją na trzeciej stronie. Na środku bił po oczach wypisany wołami tytuł: PROCES WAMPIRA. Przebiegł wzrokiem po tekście, który znał prawie na pamięć:
W środę, osiemnastego września, o godzinie dziewiątej rano, padnie sakramentalna formuła: Proszę wstać. Sąd idzie! Rozpocznie się proces „wampira”. Proces wyjątkowy, bo wymierzający sprawiedliwość w sprawie bez precedensu. Przedtem eskorta wprowadzi oskarżonego i współoskarżonych. Zdzisław Marchwicki pokaże nam swą twarz. I najpewniej twarz nie jedną. Okrutną twarz człowieka, stojącego przed zarzutem pozbawienia życia czternastu kobiet i „nie z własnej winy” nieudanych zamachów na życie sześciu dalszych, zdegenerowanego alkoholika katującego żonę i dzieci, wyznającego prawo siły wszędzie tam, gdzie przewaga siły była po jego stronie – i twarz cieszącego się dobrą opinią pracowitego konwojenta kopalni „Siemianowice”, chodzącego w cierniowej koronie pokrzywdzonego przez los, porzuconego przez żonę, borykającego się z przeciwieństwami2.

Autor artykułu nie pozostawiał wątpliwości, kim był Zdzisław Marchwicki. Już nie podejrzanym ani nie oskarżonym, lecz winnym. Podobnie zresztą jak pozostali członkowie jego rodziny: bracia Henryk i Jan, siostra Halina, jej syn Zdzisław i kochanek Jana – Józef Klimczak. Cała zdegenerowana rodzina. Ostatnie zabójstwo miał zlecić Jan.

[…] osobnik, który czegokolwiek się dotknął, poczynało gnić. Człowiek, który zgodnie z sumieniem dzielił swój czas na zabiegi wokół druku świątobliwych tekstów, wyuzdane orgie z innymi homoseksualistami, deprawowanie czternastoletniego chłopca, zresztą swego krewnego i branie sumujących się w kwotę miliona złotych łapówek za protekcję, a równocześnie przygotowujący z pedanterią zabójstwo kobiety, która śmiała zagrażać praktykom „wszechwładnego” Jana. Potem zaś, zwalający całą winę za zabójstwo na współoskarżonych.

Trzeci z braci, Henryk Marchwicki, był zdaniem redaktora drobnym pijaczkiem, damskim bokserem, kieszonkowcem i współuczestnikiem ostatniego mordu. Dziennikarz nie oszczędził także Haliny Flak, siostry Marchwickich, która miała z całą świadomością przyjmować przedmioty zrabowane ofiarom: kolczyk (próbowała zrobić sobie zeń złoty ząb), obrączkę, a nawet kilogram mięsa wyciągnięty z torby konającej kobiety. Z tego mięsa Halina ponoć usmażyła kotlety dla brata „Wampira”.
Sala powoli się wypełniła, ludzie rozmawiali, rozglądali się, komentowali, niektórzy wyciągali kanapki i jedli je, kryjąc się za plecami innych. Unosił się przyjemny zapach kiełbasy, pomidorów i kawy zbożowej nalewanej z kanek do blaszanych kubków, ale nie mógł zagłuszyć smrodu bijącego z oddechów przesiąkniętych dymem papierosowym i oparami wypitej poprzedniego dnia wódki, odoru spoconych ciał i brudnych ubrań. Nagle ktoś otworzył drzwi po prawej stronie sceny i weszło kilku milicjantów, a między nimi dało się dostrzec postaci w szarych więziennych drelichach. Przez tłum przebiegł szmer i zanim oskarżeni oraz konwojenci zdążyli zająć miejsca, ciszę rozdarł krzyk kobiety. Stała w połowie sali, ubrana na czarno, w opuszczonej na twarz woalce.
– Moje dziecko! Moje dziecko! Morderca! Ludzie, pomóżcie! Moje dziecko!
Dwaj tajniacy podbiegli do kobiety, chwycili ją pod ręce i próbując uciszyć jej lamenty, wyprowadzili na zewnątrz. Poruszeni ludzie obserwowali tę scenę, ale kiedy kobieta zniknęła, jak na komendę odwrócili głowy w stronę ławy oskarżonych. Mężczyzna siedzący najbliżej publiczności, z dziwnym, skrzywionym nosem i falującymi włosami, jako jedyny nawet nie drgnął, jakby nie dostrzegł incydentu z rozhisteryzowaną kobietą. Patrzył przed siebie i można było odnieść wrażenie, że z uwagą wpatruje się w coś ważnego za oknem. Drugi, wyraźnie wyższy od pierwszego, nerwowo rozglądał się na boki. Trzeci, niewysoki, korpulentny, z okrągłą twarzą i łysiną, niecierpliwie kiwał się w tył i w przód. Kobieta i dwaj młodsi mężczyźni w drugim rzędzie mieli spuszczone głowy. Joachim zastanawiał się, który to Zdzisław Marchwicki.
Nagle jeden z oskarżonych, ten korpulentny, poderwał się z miejsca i zaczął krzyczeć:
– Tu są przedstawiciele prasy! Zamordował ją Wiktor Graczyk ze Służby Bezpieczeństwa, bo nie chciała szpiclować i donosić na biskupa katowickiego! I na nikogo nie zwalam sprawy! Bo wiem, kto jest mordercą! Szukają kozła ofiarnego! Bandyci ukraińscy, których Benedykt Cader3 przywiózł z Warszawy. Chcąc ratować swoją kochankę, Kamińską z uniwersytetu, musiał mordować niewinną kobietę. A dzisiaj szukają… – zawiesił głos – …głupich! Smyki! Nikt z Marchwickich nie strzelał na Wybrzeżu do ludzi. Nikt! Niech policzą te sieroty! Niech Wielgolawski policzy sieroty, które zostały po zamordowanych na Wybrzeżu. Jeszcze z tamtego się nie rozgrzeszyli, a już szukają nowych ofiar. A kochance Strużyńskiej, która zawoziła go samochodem swoim do miejsca morderstwa, zorganizował ucieczkę do NRF-u! – Mężczyzna znów zawiesił głos, wyraźnie stawiając opór milicjantom próbującym zmusić go, by usiadł. I zaczął ponownie: – Zaraz parę miesięcy po jej morderstwie. Jest do dzisiejszego dnia w NRF-ie z mężem i z dzieckiem. Ten sam smyk Wiktor Graczyk ze Służby Bezpieczeństwa! Tego w prasie nie napiszą.
Dowódca konwojentów dał znak, milicjanci chwycili oskarżonego pod ręce i z trudem wywlekli z ławki. Mężczyzna szamotał się, nogami próbował zaprzeć się o barierkę, ale milicjanci okazali się silniejsi. Wlekli oskarżonego w stronę drzwi, a ten nie dawał za wygraną i dalej krzyczał:
– Całą prawdę mówię! Nie martw się, Zdzichu! Nie martw się! Proszę, za prawdę to się wyprowadza z sali. To jest Polska i praworządność! – Ostatnie, ledwo słyszalne słowa, dobiegły już z korytarza.
Na sali zapanowała kompletna cisza, ludzie siedzieli jak sparaliżowani. Dopiero po chwili zaczęli szeptać między sobą. Joachim wyłowił czyjeś słowa:
– To Jan Marchwicki, ten z uniwersytetu. Profesor!

 
Wesprzyj nas