“Maestro z Sankt Petersburga” to pierwszy tom trylogii „Mroczna Moskwa” prezentującej wstrząsający obraz Rosji za rządów Putina.


Maestro z Sankt PetersburgaKsiążka Camilli Grebe i Paula Leander-Engströma to znakomity thriller, w którym przedstawiono Rosję początku XXI wieku, kiedy w okamgnieniu powstały największe współczesne fortuny. Książka otwiera intrygujący cykl powieściowy „Mroczna Moskwa”.

Znajdziemy tu zarówno niewyobrażalne bogactwo, jak i skrajną biedę, a ludzie nie cofną się przed niczym w pogoni za władzą i pieniędzmi.

Jej bohaterem jest szwedzki finansista, Tom Blixen, dla którego lojalność i uczciwość to wciąż wartości cenniejsze od pieniędzy. Jednak Toma ścigają demony przeszłości…

***

„Camilla Grebe i Paul Leander-Engström wyłuskują odrobinę egzotyki z kraju bezprawia. Siłę powieści stanowi wiarygodność – jeden z autorów istotnie posiada wiedzę na temat rozgrywek za zamkniętymi drzwiami. W tym pełnym napięcia thrillerze udało się także przedstawić społeczną analizę nieposkromionego kapitalizmu, wdrażanego przy ogromnych ilościach wypitej wódki i wpompowanych sterydów”.
Arbetarbladet

Camilla Grebe, Paul Leander-Engström
Maestro z Sankt Petersburga
Przekład: Elżbieta Sadowska
cykl Mroczna Moskwa tom 1
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 13 września 2017
 
 

Maestro z Sankt Petersburga

Słowo wstępne

Teraz, z perspektywy czasu, często miewam wątpliwości, czy faktycznie byłem świadkiem wydarzeń, które zainspirowały mnie do napisania Maestra z Sankt Petersburga. Lata, które minęły, i moje nowe życie w bezpiecznej Szwecji sprawiły, że okres spędzony w Moskwie jawi mi się raczej jako film niż coś rzeczywistego.
Bardzo długo lansowałem Rosję jako jedną z najlepszych inwestycji współczesności. Od rozpadu Związku Sowieckiego przez wszystkie lata prowadziłem na bieżąco notatki na temat wydarzeń, w których uczestniczyłem. Opisywałem swoje spotkania z oligarchami i politykami. Pisałem o mężczyznach i kobietach poznanych w gabinetach zarządów, na daczach i w fabrykach. O takich, którzy zarabiali krocie, i o takich, którzy stracili wszystko.
Trzynaście lat później, w wigilijny wieczór 2004 roku, zacząłem pisać Maestra z Sankt Petersburga – thriller zainspirowany czasem spędzonym w Moskwie w roli korespondenta, a potem przedsiębiorcy i finansisty. Jednak po kilku latach pracy nad książką nie mogłem pozbyć się uczucia, że powstałej opowieści czegoś brakuje. Wprawdzie była w niej ciekawa fabuła, potrzebowałem jednak pomocy, by tchnąć życie w postacie i bardziej ożywić monotonny tekst. Postanowiłem zwrócić się z prośbą o wsparcie do Camilli…

Kiedy Paul przyszedł do mnie ze swoim manuskryptem, początkowo byłam sceptyczna. Miałam już na swoim koncie trzy powieści kryminalne, które napisałam ze swoją siostrą. Nasze książki o psycholog Siri cieszyły się dużym zainteresowaniem zarówno w Szwecji, jak i za granicą. Dlatego zastanawiałam się, czy to dobry pomysł, by zacząć pisać z kimś innym. Ale gdy tylko przystąpiłam do lektury maszynopisu Paula, coś się stało. Opis rzeczywistości i przedstawione środowiska były fascynujące, a postacie tak nietuzinkowe, że ta historia dosłownie mnie wciągnęła. Przeczytawszy zaledwie kilka rozdziałów, postanowiłam: tak, chcę napisać tę książkę razem z Paulem.
Paula znałam od dawna, od czasu studiów w Wyższej Szkole Handlowej w Sztokholmie, toteż nasza współpraca układała się dobrze od samego początku. Wspólnie przerobiliśmy obszerny maszynopis. Tom Blixen, szwedzki finansista uciekający przed własną traumatyczną przeszłością, wyrósł na głównego bohatera. Rosyjski prokurator Siergiej Skurow stał się jego antagonistą. Autentyczni oligarchowie, politycy, biznesmeni i przestępcy stanowili źródło inspiracji do stworzenia pozostałych postaci. Nie szczędziliśmy czerwonego ołówka. Zniknęły setki stron i powstał nowy manuskrypt.
Chcemy, aby każdy czytelnik Maestra z Sankt Petersburga poczuł się poruszony. Idealnie by było, gdyby odniósł wrażenie, że sam przebywa w Moskwie w tamtym czasie, gdy wszystko dało się kupić, a ludzkie życie nie było więcej warte niż drogi obiad w Café Puszkin.
Być może uzyska także odpowiedź na niektóre pytania dotyczące rzeczywistości naszego wielkiego sąsiada na Wschodzie.
Paul Leander-Engström
Camilla Grebe

Sankt Petersburg, 1993

Rosjanin, który siedział naprzeciwko przy niewielkim zniszczonym biurku, był jego klientem. Właśnie podpisał ostatni dokument i starannie umieścił go na wierzchu stosiku na blacie. Następnie odłożył ostrożnie długopis, jakby był zrobiony ze szkła, i poprawił sobie perfekcyjnie zawiązany węzeł krawata.
– Doskonale. Czyli skończyliśmy – powiedział Fredrik Kastrup.
– Doprawdy? Jest pan pewien, że nie ma już żadnych dokumentów wymagających podpisu?
Trudno było nie zauważyć sarkazmu kryjącego się w tych słowach. Fredrik poklepał dłonią górkę papierów i uśmiechnął się nieznacznie.
– Jeśli chce się zarejestrować firmę w tym kraju, papierologia jest niestety nieuchronna.
Deszcz bębnił o szybę, przez którą widać było nogi przechodniów idących w mroku jednym z mostów Sankt Petersburga. Biuro, jedyne, na jakie mógł sobie pozwolić, kiedy się tu przeprowadził, mieściło się w piwnicy domu mieszkalnego przy ulicy Italianskiej. Dzielił lokal z dentystą, który czasami stanowił pewien problem. Ów dentysta bowiem miał rygorystyczne podejście do środków znieczulających i nierzadko przez cienkie jak papier ściany dało się słyszeć jęki i krzyki. Właściwie to mu nie przeszkadzało, chyba że akurat przyjmował klientów.
Fredrik Kastrup pracował sam z wielu powodów. Nie uważał, by stać go było na zatrudnienie rosyjskiego prawnika, poza tym wątpił także, by udało mu się znaleźć kogoś dysponującego odpowiednimi kompetencjami – doświadczeni specjaliści od prawa spółek nie rodzili się w Sankt Petersburgu na kamieniu. Ale co najważniejsze, uważał swój pobyt tutaj za tymczasowy. Nie wiadomo ile już razy obiecywał sobie, że gdy tylko zakończy bieżący projekt, wyniesie się do Moskwy z miasta nazywanego rosyjską stolicą przestępczości, lecz potem zawsze coś stawało na przeszkodzie.
– Cieszę się, że mogłem panu pomóc w założeniu firmy. Czy mogę zaproponować panu kieliszek?
– Dziękuję, ale w domu czeka na mnie obiad.
Zawsze taki cholernie poprawny, pomyślał i uważnie zmierzył swojego klienta. Mężczyzna był po trzydziestce, miał ciemne, zaczesane na mokro włosy, które lekko kręciły się przy skroniach. Fredrik nie widział go nigdy w innym stroju niż ciemny garnitur z białą koszulą i już za pierwszym razem, kiedy się spotkali, stwierdził, że jak na jego gust facet jest zbyt uładzony. Wielokrotnie proponował mu drinka albo nawet małą rundkę w barze, on jednak zawsze odmawiał. Jak wielu młodych Rosjan, którzy odnieśli sukces, uważał się chyba za moralnie i intelektualnie lepszego od starszych rodaków, nie mówiąc już o tym, co sądził o swoim szwedzkim adwokacie.
Fredrik podniósł się z krzesła i otworzył małą szafkę na dokumenty w rogu. Nie zawierała żadnych papierów, tylko szeregi butelek różnych kolorów i kształtów prężących się na baczność na półkach. Już dawno przyswoił sobie naukę, że jeśli po dobrze wykonanej pracy nie zaproponuje toastu na szczęście, może to zostać odebrane jako arogancja.
– Na pewno nie ma pan ochoty na kieliszeczek? Skoro udało się nam powołać do życia naszą małą spółkę? Może whisky? Mam dobrą single malt, z importu.
Klient uniósł dłoń wyraźnie zakłopotany, że kolejny raz musi odmówić.
– To bardzo miłe z pana strony, ja rzadko piję…
Jezu drogi, można by pomyśleć, że facet jest mormonem, a nie Rosjaninem. Jak udaje mu się nawigować po tym zakonserwowanym alkoholem świecie interesów, pozostawało zagadką. Jego samokontrola w połączeniu ze starannym wyglądem kojarzyły się Fredrikowi z ogolonym na gładko ortodoksyjnym mnichem. Chociaż pracowali razem przez wiele miesięcy, jakoś się do siebie specjalnie nie zbliżyli.
– Przepraszam, jeśli jestem zbyt wścibski, ale czy pan pozwala sobie na cokolwiek innego poza pracą?
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i Fredrik po raz pierwszy odniósł wrażenie, że w jego spojrzeniu pojawił się cień jakiejś emocji – ciepła czy nawet pasji.
– Tak, zajmuję się rodziną. Mamy dwoje dzieci. Laura ma pięć lat, a Aleksja trzy. A w najbliższych dniach spodziewamy się trzeciego.
– Gratuluję.
– A pan?
– Ja? O, nie! W tym mieście jest za dużo pięknych kobiet, bym miał się związać z jedną. – Roześmiał się tak głośno, że aż się zakrztusił.
Klient uśmiechnął się powściągliwie i pokręcił głową w sposób, którego Fredrik nie potrafił zinterpretować; ten gest mógł być zarówno wyrazem przyjaznej pobłażliwości, jak i tłumionej pogardy.
– No cóż. Wobec tego sam wychylę kieliszeczek, skoro pan nie chce.
– Naturalnie. Czyli tak jak ustaliliśmy, zamiast honorarium otrzyma pan akcje, zgadza się?
Skinął głową. Honorarium, no właśnie. Przerażający dar przekonywania klienta sprawił, że tym razem odstąpił od swojej zasady, zgodnie z którą zawsze przyjmował zapłatę w gotówce i nie wchodził w żaden handel wymienny stanowiący wielkie przekleństwo Rosji. Wydawało się, że w tym kraju nikt nie ma pieniędzy, wszyscy odwlekali płatności, żeby hiperinflacja zdążyła pochłonąć długi, albo próbowali dokonywać wymiany na stal, ropę czy żywność – lub na kobiety. To prawda, że nigdy dotąd nie widział tak pięknych kobiet jak w Sankt Petersburgu. Była w nich pewna miękkość, której nie potrafił się oprzeć.
– Pańskie dwa procent któregoś pięknego dnia będą warte całkiem sporo, może mi pan wierzyć – powiedział jego klient, jakby się domyślał, co Fredrikowi chodzi po głowie.
– Wierzę.
Fredrik doskonale zdawał sobie sprawę, że dziewięćdziesiąt procent wszystkich firm w ciągu trzech pierwszych lat bankrutuje na tej pustyni. Ale jeśli tylko jego klient przetrwa próby szantażu i naciski, akurat ta firma będzie miała lepsze perspektywy dzięki wielkiej sile woli jej właściciela.
– Zakładam, że uszanuje pan nasze porozumienie i nie sprzeda akcji nikomu innemu, jeśli kiedyś, w przyszłości, będzie się pan chciał pozbyć swojej własności.
– Ma pan moje słowo.
– To dobrze. Na tym polegają interesy z nami. Zawartej z nami umowy się nie łamie.
– Oczywiście.
Fredrik zdławił beknięcie, na które mu się zbierało albo z powodu narastającego dyskomfortu wywołanego ostatnimi słowami klienta, albo nasilającego się głodu. Umówił się tego wieczoru na kolację z jednym z przyjaciół i już miał w ustach smak barszczu i zimnej wódki. Potem zamierzali wybrać się do klubu, zawsze chodzili we dwóch do klubu. Wlał w siebie ostatni łyk whisky w kolorze bursztynu i poczuł znajome pieczenie w przełyku.
– A więc… – Wstał i wyciągnął rękę.
Jego klient również się podniósł i potrząsnął jego dłonią.
– Chciałbym, aby jako świeżo upieczony właściciel akcji coś pan zobaczył. To nie zajmie więcej niż pół godziny. Mam nadzieję, że ma pan czas.
– Jasne – odpowiedział Fredrik, stwierdzając jednocześnie, że to bynajmniej nie było pytanie.
– Na zewnątrz czeka mój kierowca. Zawiezie nas na miejsce. Potem podrzucimy pana z powrotem.
Fredrik poczuł się trochę nieswojo. Jego klient to wprawdzie szanowany biznesmen, ale są przecież w Rosji. Tu nie jeździ się w nieznane miejsce z czyimś szoferem po zapadnięciu ciemności. Gdy każdego dnia otwierał gazetę, widział zdjęcia ludzi, którzy stracili życie w kryminalnych porachunkach.
– Chciałbym panu udowodnić, że zrobię wszystko, aby chronić naszą własność.
Znowu spojrzał na mężczyznę, usiłując ocenić jego słowa. Ponownie ogarnęło go uczucie pewnego dyskomfortu wynikającego z tego, że oto nagle stał się częścią niewielkiej, lecz rosnącej grupy biznesowej klienta. Zlecenie, które właśnie doprowadził do końca, umożliwi tamtemu zminimalizowanie zobowiązań podatkowych i utrzymanie swojej własności w tajemnicy przed postronnymi – co było niezwykle istotne, wręcz mogło decydować o życiu.
– Rozumiem – powiedział.
Gdy szybkim krokiem pokonywali krótki odcinek między drzwiami a czarnym mercedesem, nadal padało. Fredrik powiedział „Dzień dobry” kierowcy i usiadł na tylnym siedzeniu. Szyby były pokryte od wewnątrz parą, co uniemożliwiało wyglądanie przez okno. Ale na pewno oddalali się od centrum, co do tego nie miał wątpliwości. Szofer włączył stereo, dźwięki In the army now wypełniły auto. Klient stukał do taktu dłonią w szybę.
– Dokąd jedziemy? – spytał Fredrik.
Nie był pewien, czy ta wycieczka mu się podoba. Coś nie dawało mu spokoju, wwiercało się w świadomość, jednak nie do końca wiedział co. Zdawał sobie sprawę, że wszędzie czyha niebezpieczeństwo. W mieście wszystko prywatyzowano: domy, mieszkania, firmy. Każdy starał się utrzymać na powierzchni. Także biurokraci. Chcąc dostać swój kawałek tortu, często robili interesy z podejrzanymi typami, co prowadziło do tego, że ginęli jak muchy. Oprócz tego rozgorzała wojna między grupami rosyjskiej mafii a gangami napływowych Czeczenów. W Sankt Petersburgu w wyniku zabójstw traciło życie więcej ludzi niż gdziekolwiek indziej w Rosji.
On nie należał do strachliwych. Mieszkał tu już od dwóch lat, znał miasto, mówił płynnie po rosyjsku, wiedział, jak się zachowywać, żeby unikać problemów. Lecz jego okazała, wysoka na sto dziewięćdziesiąt centymetrów powłoka cielesna nie stanowiła żadnej ochrony w mieście, w którym nie znano żadnych zasad. A teraz wszystko zależało od dyskrecji jego klienta.
Mężczyzna obok niego był dosyć nędznej postury, wzrostu nawet nie średniego, i niestety nazbyt podobny do kierownika kościelnego chóru, by mógł wzbudzać jakikolwiek respekt choćby na ulicy.
– Odwiedzimy kilku partnerów biznesowych, którzy nas zawiedli.
Kierowca, siedzący przez cały czas w milczeniu, sięgnął do kieszeni dresowych spodni z białymi lampasami i wyciągnął papierosa, ale go nie zapalił. Fredrik przypomniał sobie, że jego klient prosił, aby nie palił podczas ich spotkań, domyślił się więc, że nie pozwala także palić w samochodzie.
Skręcili w uliczkę, której nie rozpoznawał. Nad miastem zaległa już ciemność; światła latarni i reklamowych neonów odbijały się w kroplach deszczu na szybie. Kształty zmieniały się i rozlewały jak w kalejdoskopie.
Auto zwolniło, zatrzymało się, silnik zamilkł.
Obaj mężczyźni wysiedli. On został w środku, nie wiedząc, czego się od niego oczekuje. Klient krzyknął:
– Poszli!
Zrobił więc, co mu kazano, i też wysiadł. Zaparkowali w ślepym zaułku. Wyglądało na to, że w domach naokoło kiedyś mieściły się biura, ale teraz prawie wszystkie okna były zabite deskami i płytami ze sklejki. Najbliższa latarnia się nie paliła, więc widział przed sobą jedynie zarysy mężczyzn zmierzających ku ciemnej bramie. Klient trzymał nad głową gazetę, aby osłonić się przed deszczem, który padał wciąż równie intensywnie.
Po ulicy płynęły potoki. Fredrik poczuł, jak zimna woda dostaje mu się do butów powyżej kostek. Nie był przygotowany na coś takiego. Znowu dał o sobie znać głód. Powinien był podziękować za tę wycieczkę i zamiast tego pójść prosto na obiad. Siedziałby sobie teraz w ciepełku przy piwie i wódce w riumoczce – kieliszku, który niekoniecznie był mały.
– To tutaj – rzucił kierowca i przytrzymał im otwarte drzwi.
Przepuścił ich przed sobą, po czym sam wszedł w ciemność. Fredrika uderzył smród uryny zmieszany z papierosowym dymem. Niewiele brakowało, by się przewrócił, kiedy potknął się o góry jakichś papierów i puste plastikowe opakowania. Szofer zaklął głośno, nadepnąwszy na metalową puszkę.
Nagle zrobiło się jasno. Klient zapalił niewielką, ale mocną latarkę. Snop światła podskakiwał po ziemi, która zdawała się ruszać. Szczury, stwierdził Fredrik. Czasami poważnie się zastanawiał, czy właśnie nie szczury przejmą miasto we władanie, bo wydawało się, że są dosłownie wszędzie: na ulicach, w komunałkach, czyli w dawnych dużych mieszkaniach, w których każdy pokój zajmowała inna rodzina, a kuchnia i łazienka były wspólne. Nawet szkoły i szpitale miały problem z gryzoniami.
Kierowca przystanął, zapalił papierosa i mocno się zaciągnął. Snop światła latarki przesuwał się po murze pokrytym plamami wilgoci i w końcu zatrzymał się na czerwonych drzwiach. Sądząc po wypisanych odręcznie szyldach, w lokalu miało siedzibę wiele firm działających w branży importowo-eksportowej. Szofer wyjął pęk kluczy tak ciężki, że można by go chyba użyć jako kotwicy dla niewielkiej łodzi w porcie. Do każdego klucza była przyklejona karteczka. Zręcznymi ruchami szybko wyszukał stary mosiężny klucz i otworzył zamek.
Za drzwiami było kolejne pomieszczenie. Ktoś przycisnął włącznik światła i po chwili z lekkim trzaskiem rozbłysły jarzeniówki. Stali w wąskim korytarzu, długim może na dziesięć metrów. Po obu jego stronach znajdowały się drzwi z tabliczkami. Fredrik się domyślał, że firmy, które zajmują te lokale, po prostu je sobie zarekwirowały. Na betonowej podłodze nie walały się żadne śmieci poza kupkami niedopałków tu i ówdzie.
– Na samym końcu – powiedział szofer, dorzucając swojego peta.
Od ścian poodpadały całe płaty tynku, skądś dochodził odgłos kapiącej wody. Pod samym sufitem biegły wzdłuż korytarza rury i przewody, przeplatały się ze sobą, tworząc niemal organiczne formy. Fredrikowi nasunęło się porównanie z wielkim drzewem, pod którym stoi i patrzy na konary.
Zatrzymali się przed drzwiami na końcu, klient spojrzał na niego, następnie wyciągnął rękę do kierowcy. Ten zaś, nie mówiąc ani słowa, wyjął z kieszeni jakiś czarny metalowy przedmiot i wręczył go klientowi.
To był pistolet.

 
Wesprzyj nas