Kilka miesięcy po premierze amerykańskiej do rąk polskich czytelników trafia powieść “To, co możliwe”, pisana przez Elizabeth Strout równolegle z docenioną w USA i Polsce powieścią “Mam na imię Lucy”.


To, co możliweMistrzyni subtelnych narracji pulsujących intensywną siłą emocjonalną powraca z nową prozą.

W powieści “To, co możliwe” Elizabeth Strout przedstawia dalsze losy bohaterów, którzy byli obecni w życiu powieściowej Lucy Barton.

Szykuje się prawdziwa uczta dla fanów „znakomitej prozy uważnych słów i wibrującej ciszy”, jak określił powieść “Mam na imię Lucy” New York Times Review of Books, umieszczając powieść amerykańskiej pisarki wśród najbardziej znaczących książek 2016 roku.

Elizabeth Strout jest autorką bestsellera „New York Times” Olive Kitteridge, powieści, za którą dostała nagrodę Pulitzera (2009). Napisała też Nie odstępuj ode mnie oraz Amy and Isabelle (nagroda „Los Angeles Times” Art Seidenbaum i „Chicago Tribune” Heartland Prize). Była finalistką nagrody PEN/Faulkner i londyńskiej Orange Prize, do której jest ponownie nominowana za swoją najnowszą powieść Mam na imię Lucy. Mieszka w Nowym Jorku.

Elizabeth Strout
To, co możliwe
Przekład: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 13 września 2017
 
 

To, co możliwe


ZNAK

Tommy Guptill miał kiedyś odziedziczoną po ojcu farmę mleczną, leżącą w odległości około trzech kilometrów od Amgash w stanie Illinois. To było wiele lat temu, ale do dziś Tommy budził się czasem w nocy, czując ten sam silny lęk, jaki ogarnął go tamtej nocy, kiedy farma doszczętnie spłonęła. Wiatr rzucił iskry na stojący nieopodal obór dom, który również spalił się do cna. Winę za pożar ponosił Tommy – przynajmniej zawsze tak uważał – ponieważ wieczorem nie sprawdził, czy dojarki zostały właściwie wyłączone, a właśnie tam zaczął się pożar. Stracili wszystko oprócz mosiężnej ramy lustra z salonu, którą Tommy nazajutrz znalazł w zgliszczach i tam też zostawił. Sąsiedzi zorganizowali zbiórkę. Przez kilka tygodni dzieci chodziły do szkoły w ubraniach kolegów. W końcu Tommy wziął się w garść, podsumował oszczędności, sprzedał ziemię sąsiadowi, ale nie dostał za nią wiele. Potem on i jego żona, drobna, ładna kobieta imieniem Shirley, kupili nowe ubrania, a także nowy dom. Przez cały ten czas Shirley zachowywała podziwu godną pogodę ducha. Nawet wtedy, gdy musieli kupić dom w podupadającym Amgash, gdzie dzieci poszły do szkoły, chociaż wcześniej mogły chodzić w Carlisle, bo farma leżała na linii łączącej oba miasteczka. Tommy zatrudnił się jako woźny szkolny w Amgash. Na szczęście regularność nowego zajęcia przypadła mu do gustu, bo nigdy nie zdobyłby się na pracę w czyimś gospodarstwie. Miał wtedy trzydzieści pięć lat.
Dzisiaj dzieci były już dorosłe, miały własne dzieci, też już duże, a Tommy i Shirley nadal mieszkali w domu, wokół którego ona sadziła kwiaty, niezwykły obyczaj w tej mieścinie. Pożar spowodował, że Tommy zaczął martwić się o dzieci. Wcześniej miały dom będący celem wycieczek szkolnych – każdego roku na wiosnę uczniowie piątej klasy z Carlisle przychodzili tu na cały dzień, jedli lunch przy drewnianych stołach obok obór, potem snuli się po oborach, przyglądali się dojeniu krów, patrzyli, jak biały, pienisty płyn wędruje w przezroczystych plastikowych rurkach. Po pożarze dzieci musiały oglądać ojca zamiatającego „magiczny pył” sypany na wymiociny jakiegoś dzieciaka na korytarzu; ojca w szarych spodniach i białej koszuli z naszytym czerwonym napisem TOMMY.
Cóż. Wszyscy jakoś to przeżyli.

*

W słoneczny majowy sobotni ranek Tommy jechał powoli do Carlisle załatwić sprawunki. Do osiemdziesiątych drugich urodzin jego żony pozostało zaledwie kilka dni. Wszędzie wokół rozciągały się pola ze świeżo posianą kukurydzą i soją. Część pól wciąż była brązowa po orce, ale przede wszystkim błękitniało wysokie niebo z białymi obłokami na horyzoncie. Tommy minął drogowskaz prowadzący do domu Bartonów. Wciąż widniał na nim napis SZYCIE I PRZERÓBKI KRAWIECKIE, chociaż Lydia Barton, która zajmowała się szyciem i poprawkami, nie żyła od wielu lat. Z racji skrajnej nędzy i dziwactwa Bartonowie byli wyrzutkami nawet w miasteczku takim jak Amgash. Najstarszy syn imieniem Pete mieszkał tam teraz samotnie, środkowe dziecko wylądowało dwa miasteczka dalej, podczas gdy najmłodsza córka, Lucy Barton, uciekła dawno temu i w końcu zamieszkała w Nowym Jorku. Dawniej Tommy sporo myślał o Lucy. Od czwartej klasy do ostatniej licealnej zostawała sama w szkole po lekcjach, ale dopiero po kilku latach odważyła się spojrzeć mu w oczy.
Teraz jednak Tommy jechał przez okolicę, gdzie kiedyś znajdowała się jego farma – nie został po niej nawet ślad, wszędzie pola po horyzont – i myślał, jak często mu się to zdarzało, o dawnym życiu. To były dobre czasy, ale nie żałował tego, co się stało. Żal nie leżał w naturze Tommy’ego, a w noc pożaru – czując narastający lęk – pojął, że na tym świecie liczą się tylko żona i dzieci; pomyślał też, że ludzie przeżywają całe życie, nie rozumiejąc tego tak wyraźnie i trwale jak on. Skrycie wierzył, że pożar był znakiem danym przez Boga po to, by Tommy mocno chronił swój dar. Skrycie dlatego, że nie chciał uchodzić za człowieka szukającego usprawiedliwień dla tragedii; nie chciał, by ktokolwiek – nawet droga, ukochana żona – myślał, że mógłby to robić. Ale tamtej nocy, kiedy żona pilnowała dzieci przy drodze – wygonił ich z domu, gdy ujrzał, że obora płonie – patrzył na potężne płomienie buchające w nocne niebo, potem usłyszał straszne ryki ginących krów, czuł wtedy wiele rzeczy, ale w chwili, gdy dach runął prosto na sypialnię i salon ze zdjęciami dzieci i rodziców, kiedy widział to wszystko, poczuł niezbicie coś, co mógł nazwać jedynie obecnością Boga, i zrozumiał, dlaczego anioły zawsze przedstawiano jako istoty skrzydlate, czuło się bowiem poszum, nawet nie odgłos, i było tak jakby Bóg, który nie miał twarzy, niemniej był Bogiem, przywarł do niego i przekazał bez słów – ulotnie, pospiesznie – wiadomość, którą Tommy zrozumiał jako: „Wszystko będzie dobrze, Tommy”. I Tommy pojął, że naprawdę jest dobrze. Chociaż przekraczało to jego zdolność rozumienia, było w porządku. Często myślał, że jego dzieci stały się bardziej wyrozumiałe dzięki temu, że musiały pójść do szkoły z biednymi dziećmi, a nie pochodzącymi z domów, jakie znały wcześniej. Od tamtej pory kilkakrotnie czuł obecność Boga, jakby bliskość złotego koloru, ale Bóg już nigdy nie nawiedził go tak namacalnie, jak tamtej nocy. Tommy doskonale wiedział, co powiedzieliby ludzie, dlatego do końca życia postanowił zachować znak od Boga dla siebie.
Mimo to w taki wiosenny ranek woń ziemi przypominała mu zapachy krów, wilgoć ich chrap, ciepło brzuchów, widok obór – miał dwie obory – i Tommy pozwalał myślom błądzić po fragmentach napływających obrazów. Może dlatego, że właśnie minął farmę Bartonów, pomyślał o Kenie Bartonie, ojcu tych biednych, smutnych dzieci, który sporadycznie pracował dla Tommy’ego, wspominał też – co często mu się zdarzało – Lucy, która wyjechała na studia i wylądowała w Nowym Jorku. Została pisarką.
Lucy Barton.
Prowadząc, Tommy nieznacznie potrząsnął głową. W ciągu ponadtrzydziestoletniej pracy woźnego dowiedział się o wielu sprawach. Słyszał o ciążach dziewcząt, pijanych matkach, niewiernych współmałżonkach, ponieważ uczniowie rozmawiali o tym w małych grupkach przy toaletach albo koło stołówki. Tommy rozumiał, że pod wieloma względami jest niewidzialny. Najbardziej jednak niepokoił się o Lucy Barton. Inni uczniowie, a także niektórzy nauczyciele okropnie pogardzali właśnie nią, jej siostrą Vicky i bratem Pete’em. Ponieważ Lucy całymi latami często zostawała w szkole po lekcjach – choć rzadko się odzywała – znał ją najlepiej. Pewnego razu, gdy chodziła do czwartej klasy, a dla Tommy’ego był to pierwszy rok pracy, otworzył drzwi i znalazł Lucy śpiącą na trzech zestawionych krzesłach przy kaloryferach, przykrytą płaszczem. Patrzył na unoszącą się i opadającą pierś dziewczyny, na ciemne kręgi pod oczami, rzęsy rozłożone jak maleńkie połyskujące gwiazdki, ponieważ na powiekach lśniła wilgoć, jakby płakała przed zaśnięciem. Tommy wycofał się powoli, najciszej, jak potrafił, bo takie podglądanie wydało się mu prawie nieprzyzwoite.
Pewnego razu – teraz sobie przypomniał, musiała wtedy chodzić już do gimnazjum – gdy wszedł do klasy, zastał Lucy na rysowaniu kredą po tablicy. Kiedy tylko się pojawił, dziewczyna znieruchomiała.
– Rysuj dalej – powiedział.
Na tablicy widniało pnącze z wieloma drobnymi listkami. Lucy odsunęła się od tablicy i nieoczekiwanie się odezwała.
– Złamałam kredę. – Tommy zapewnił ją, że nic się nie stało. – Zrobiłam to specjalnie – dodała z przelotnym uśmiechem i odwróciła wzrok.
– Specjalnie? – spytał, a ona przytaknęła, znów nieznacznie się uśmiechając. Tommy podszedł, wziął całą kredę, złamał na pół i mrugnął do Lucy. W jego wspomnieniu dziewczyna niemal zachichotała. – Ty to narysowałaś? – spytał, pokazując pnącze z drobnymi listkami. Lucy wzruszyła ramionami i odwróciła się.
Najczęściej jednak widywał ją, jak siedziała w ławce, czytała lub odrabiała lekcje.
Teraz zatrzymał się przed znakiem stopu i cicho powiedział do siebie:
– Lucy, Lucy, Lucy B. Dokąd i jak powiało cię?
Tommy wiedział dokąd. Na wiosnę, w ostatniej klasie liceum, spotkał ją po lekcjach na korytarzu. Z nagłą śmiałością, szeroko otwierając oczy, oznajmiła:
– Panie Guptill, jadę na studia!
– Och, Lucy, to cudownie – odparł.
Lucy objęła go i nie chciała puścić, więc Tommy też ją objął. Na zawsze zapamiętał ten uścisk, bo Lucy była taka szczupła; czuł jej kości i drobne piersi, a później zastanawiał się, jak często – lub raczej, jak rzadko – tę dziewczynę obejmowano.
Tommy minął znak stopu, wjechał do miasteczka i zaraz znalazł wolne miejsce. Zaparkował, wysiadł z samochodu i zmrużył oczy w słońcu.
– Tommy Guptill – zawołał ktoś. Odwróciwszy się, Tommy ujrzał Griffa Johnsona zbliżającego się swoim charakterystycznym krokiem, bo miał jedną nogę krótszą i nawet but ortopedyczny nie niwelował utykania.
Griff wyciągnął rękę na powitanie.
– Griffith – powiedział Tommy.
Długo ściskali sobie dłonie, a samochody sunęły wolno ulicą Main. Griff zajmował się w miasteczku ubezpieczeniami i w przeszłości był bardzo dobry dla Tommy’ego. Kiedy dowiedział się, że Tommy nie ubezpieczył należycie farmy, powiedział:
– Za późno cię poznałem. – Co było prawdą. Jednak Griff, ze swoją serdeczną twarzą i pokaźnym brzuchem, nadal był dobry dla Tommy’ego. W zasadzie Tommy nie znał nikogo, kto nie okazywał mu dobroci. Omiatani lekkim wiatrem, rozmawiali o dzieciach i wnukach. Wnuk Griffa brał narkotyki, co, zdaniem Tommy’ego, było bardzo smutne. Słuchał, potakiwał, zerkał na drzewa przy Main pokryte świeżą zielenią; w końcu usłyszał o drugim wnuku, który studiował medycynę.
– Hej, to świetnie.
Potem uścisnęli sobie ręce i każdy ruszył w swoją stronę.
W sklepie odzieżowym, gdzie dzwonek oznajmił jego wejście, Marilyn Macauley przymierzała beżową sukienkę w czerwone róże.
– Co cię tu sprowadza, Tommy?
Marilyn nosiła się z myślą o jej kupnie na chrzciny wnuczki, mające się odbyć w niedzielę za kilka tygodni, wyjaśniła Tommy’emu, wygładzając sukienkę. Zdjęła buty i stała w samych pończochach. Zdaniem Marilyn kupowanie nowej sukienki na taką okazję to ekstrawagancja, ale miała taką ogromną ochotę. Tommy, który znał Marilyn od lat – jeszcze z liceum w Amgash – dostrzegł jej zakłopotanie i zapewnił, że to wcale nie jest ekstrawagancja. Potem powiedział:
– Marilyn, czy przy okazji pomogłabyś mi znaleźć coś dla żony?
Natychmiast się zakrzątnęła, zapewniając, że oczywiście pomoże. Zniknęła w przebieralni, skąd wyszła w normalnym stroju, czyli w czarnej spódnicy i niebieskim swetrze, w czarnych butach na płaskiej podeszwie, po czym zaprowadziła Tommy’ego do działu z szalami.
– Proszę – powiedziała, wyciągając czerwony szal ze złotym wzorem. Tommy wziął go, ale drugą dłonią sięgnął po szal w kwiaty.
– Może ten? – spytał.
– Tak, to pasuje do Shirley – odparła Marilyn, a Tommy zrozumiał, że czerwony szal podobał się samej Marilyn, ale nigdy by sobie na niego nie pozwoliła. Pamiętał, kiedy zaczął pracę na posadzie woźnego, Marilyn była uroczą dziewczyną; ilekroć go widziała, wołała: „Dzień dobry, panie Guptill!”, teraz jednak postarzała się, była nerwowa, chuda, ze ściągniętą twarzą. Tommy, podobnie jak inni, uważał, że to dlatego, że jej mąż wrócił z Wietnamu odmieniony. Gdy Tommy widywał w miasteczku Charliego Macauleya, biedak zawsze sprawiał wrażenie nieobecnego, Marilyn podobnie. Tommy przez chwilę trzymał czerwony szal ze złotym wzorem, jakby się zastanawiał, wreszcie rzekł:
– Chyba masz rację, ten jest bardziej w typie Shirley. – Potem poszedł do kasy z szalem w kwiaty i podziękował Marilyn za pomoc.
– Myślę, że ona się w nim zakocha – powiedziała Marilyn, a Tommy zapewnił, że tak się stanie.
Po wyjściu ze sklepu ruszył do księgarni, gdzie chciał poszukać książki o ogrodnictwie, która mogłaby się spodobać jego żonie. Kiedy wszedł, na samym środku księgarni zobaczył wystawioną nową książkę Lucy Barton. Sięgnął po nią – na okładce widniał miejski budynek – i spojrzał na tylne skrzydełko z jej zdjęciem. Pomyślał, że gdyby ją dziś spotkał, pewnie by jej nie poznał. Tylko dlatego że kiedyś ją znał, dostrzegał dawne podobieństwo w tym samym nieśmiałym uśmiechu. Ponownie przypomniało mu się tamto popołudnie, kiedy celowo złamała kredę, ta jej zabawna mina. Teraz była starszą kobietą; na zdjęciu miała włosy ściągnięte do tyłu, a im dłużej się jej przyglądał, tym wyraźniej dostrzegał dawną dziewczynę. Tommy ustąpił z drogi matce z dwójką małych dzieci, mówiąc:
– Przepraszam bardzo.
– Ależ nic nie szkodzi – odparła kobieta, a on zaczął się zastanawiać, co czasem mu się zdarzało, jak też żyło się Lucy w odległym Nowym Jorku.
Odłożył książkę, odszukał sprzedawczynię i zapytał o książkę o ogrodnictwie.
– Chyba mamy dokładnie to, czego pan szuka. – Po tych słowach dziewczyna, która właściwie nie była dziewczyną, ale ostatnio Tommy tak właśnie postrzegał wszystkie kobiety, przyniosła książkę z hiacyntami na okładce.
– Och, doskonale – ucieszył się.
Dziewczyna spytała, czy życzy sobie, by zapakować książkę, na co odparł, że bardzo chętnie, i patrzył, jak owija ją w srebrzysty papier. Sprzedawczyni miała paznokcie pomalowane na niebiesko, koniuszek języka wysuwała nieznacznie, kiedy się koncentrowała. Przykleiła kawałek taśmy, posłała mu szeroki uśmiech i gotowe.
– Doskonale – powtórzył.
– Życzę miłego dnia – powiedziała dziewczyna, a Tommy odpowiedział tym samym. Wyszedł z księgarni na zalaną słońcem ulicę i postanowił, że opowie Shirley o książce Lucy. Shirley kochała Lucy, ponieważ on ją kochał. Włączył silnik, wyjechał z miejsca parkingowego i ruszył w drogę powrotną do domu.
Tommy’emu przyszedł na myśl wnuk Johnsona, który nie mógł zerwać z nałogiem, potem pomyślał o Marilyn Macauley i jej mężu Charliem, następnie przyszedł mu do głowy starszy brat, zmarły kilka lat wcześniej. Tommy myślał o tym, jak brat – który walczył podczas drugiej wojny światowej i uczestniczył w wyzwalaniu obozów – wrócił z wojny odmieniony; małżeństwo się rozpadło, dzieci go nie lubiły. Niedługo przed śmiercią brat opowiedział Tommy’emu o tym, co widział w obozach; mówił też o tym, jak razem z innymi oprowadzał po obozach zwiedzających. Podczas oprowadzania grupy kobiet niektóre płakały, ale inne zadzierały głowy wysoko, gniewnie, jakby chciały pokazać, że nikomu nie uda się wzbudzić w nich złego samopoczucia. Ten obraz na zawsze pozostał z Tommym, który zastanawiał się, czemu przypomniał sobie o nim właśnie teraz. Im był starszy – a bardzo się postarzał – tym dobitniej pojmował, że nie rozumie tej niejasnej walki dobra ze złem i może zrozumienie tego nie jest pisane ludziom na ziemi.
Zbliżając się do znaku z napisem SZYCIE I PRZERÓBKI KRAWIECKIE, zwolnił i skręcił w długą drogę wiodącą do domu Bartonów. Od śmierci Kena, ojca Pete’a, Tommy miał zwyczaj odwiedzać Pete’a, który oczywiście nie był już chłopcem, ale dorosłym mężczyzną. Mieszkał w domu samotnie, a Tommy nie widział go od paru miesięcy.
Jechał długą drogą przez pustkowie. Przez lata Tommy i Shirley rozmawiali o tym, że odludzie nie jest dobre dla dzieci. Po jednej stronie drogi rozciągały się pola kukurydzy, po drugiej rosła soja. Olbrzymie samotne drzewo na polu kukurydzianym kilka lat wcześniej trafił piorun i teraz leżało, wyciągając ku niebu nagie potrzaskane konary.
Ciężarówka stała obok małego domu, którego nie odmalowywano już tyle lat, że całkiem wyblakł; zbielały gont na dachu miejscami się wyszczerbił. Żaluzje jak zwykle były opuszczone. Tommy wysiadł z samochodu, podszedł do drzwi i zapukał. Ponownie pomyślał o Lucy Barton, o tym, jak straszliwie chudym była dzieckiem; miała długie jasne włosy i prawie nigdy nie patrzyła mu w oczy. Pewnego razu, gdy Lucy była jeszcze mała, wszedł po lekcjach do klasy, gdzie czytała, i dziewczynka dosłownie podskoczyła ze strachu.
– Spokojnie, wszystko w porządku – powiedział Tommy pospiesznie.
Tego dnia, gdy podskoczyła i ujrzał na jej twarzy przerażenie, domyślił się, że muszą ją bić w domu. Na pewno tak było, skoro otwierane drzwi budziły w niej taką grozę. Kiedy to sobie uzmysłowił, zaczął uważniej jej się przyglądać i niekiedy na szyi lub rękach dziewczynki dostrzegał sińce, żółte lub niebieskawe. Opowiedział o tym żonie.
– Co mamy zrobić, Tommy? – zapytała Shirley.
Po zastanowieniu uznali, że nie zrobią nic. Jednak tego dnia, gdy o tym rozmawiali, Tommy opowiedział żonie, co kiedyś widział. Działo się to w czasach, kiedy Tommy miał jeszcze farmę, a Ken Barton, ojciec Lucy, niekiedy pracował u niego jako mechanik. Tommy wszedł za oborę i ujrzał Kena, ze spodniami spuszczonymi do kostek, jak szarpał własne przyrodzenie i przeklinał. Co za widok!
– Nie życzę sobie tu takich rzeczy, Ken – powiedział Tommy, na co tamten odwrócił się, wsiadł do ciężarówki, odjechał i przez tydzień nie pojawiał się w pracy.
– Tommy, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – spytała przerażona Shirley, otwierając szeroko niebieskie oczy.
Tommy odparł, że wydało mu się to zbyt okropne, by o tym mówić.
– Musimy coś zrobić, Tommy – powiedziała wtedy jego żona. Rozmawiali jeszcze przez pewien czas, ale ponownie doszli do wniosku, że nic nie można zrobić.

 
Wesprzyj nas