Zbiór opowiadań “Ostatni autobus” to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, jak Capote stał się legendą amerykańskiej literatury.


Ostatni autobusZebrane w tym zbiorze opowiadania zostały niedawno odnalezione w archiwum Nowojorskiej Biblioteki Publicznej.

Dają one wgląd w pisarstwo Trumana Capote’a z okresu, gdy miał około dwudziestu lat, zanim jeszcze stworzył swoje największe dzieła – już tutaj są jednak widoczne zalążki jego geniuszu w konstruowaniu niezapomnianych, utkanych z tęsknot i pragnień postaci.

Znajdziemy tu historie o zbrodni i przemocy, o uprzedzeniach rasowych i niesprawiedliwości, o biedzie i rozpaczy, ale też o szlachetności, współczuciu i zrozumieniu, o mądrości i fantazji.

Przede wszystkim zaś usłyszymy głos przyszłego wielkiego pisarza, który był literacką osobowością zgoła niepodobną do innych.

Truman Capote (właśc. Truman Streckfus Persons, 1924-1984) wybitny prozaik amerykański. Debiutował zbiorem Zatrzaśnij otwarte drzwi, po którym opublikował jeszcze kilka tomów opowiadań. Uznanie zdobył dzięki dwóm powieściom: Inne głosy, inne ściany (1948) i Harfa traw (1951). W 1958 roku ukazało się słynne Śniadanie u Tiffany’ego. Wydana w 1966 roku dokumentalna Z zimną krwią odniosła międzynarodowy sukces, podobnie jak jej ekranizacja z 1967 roku, w reżyserii Richarda Brooksa, która doczekała się czterech nominacji do Oscara.

Truman Capote
Ostatni autobus i inne opowiadania
Przekład: Waldemar Łyś
Seria: Mistrzowie literatury
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 września 2017
 
 

Ostatni autobus


Przedmowa

Hilton Als

Truman Capote stoi pośrodku swego pokoju w motelu i ogląda telewizję. Motel usytuowany jest pośrodku kraju, w stanie Kansas. Jest rok 1963. Lichy dywan, jaki ma pod stopami, jest sztywny, lecz właśnie owa sztywność pomaga mu stać prosto; zwłaszcza jeśli wypił za dużo. Na zewnątrz wieje zachodni wiatr, a Truman Capote ze szklaneczką whisky w dłoni ogląda telewizję. To jeden ze sposobów, w jaki relaksuje się po pracowitym dniu spędzonym w Garden City lub okolicach, gdzie zbiera materiały i tworzy Z zimną krwią, powieść z gatunku literatury faktu o wielokrotnym morderstwie i jego pokłosiu.
Capote zaczął ją pisać w 1959 roku, choć początkowo nie była to książka, a artykuł do „New Yorkera”. Zgodnie z pierwotnym zamysłem miał to być opis małej społeczności i jej reakcji na zabójstwo. Zanim wszakże autor dotarł do Garden City – morderstwa popełniono w niedalekim Holcomb – Perry Smith i Richard Hickock zostali już aresztowani i oskarżeni o zabójstwo farmera Herberta Cluttera, jego żony oraz ich nastoletnich dzieci, Nancy i Kenyona. Aresztowanie sprawców spowodowało, że Capote bardziej zaangażował się w tę sprawę; przesunięciu uległ również punkt ciężkości całego przedsięwzięcia. Tego konkretnego popołudnia do ukończenia Z zimną krwią pozostało jeszcze jednak około dwóch lat.
Mamy rok 1963 i Truman Capote stoi przed telewizorem. Dobiega czterdziestki i jest pisarzem niemal równie długo, jak żyje. Słowa, historie, opowiadania – siedzi w tym od dzieciństwa, od czasu gdy dorastał najpierw w Luizjanie i wiejskiej Alabamie, a potem w Connecticut i Nowym Jorku. Jest ukształtowany przez podzielony świat i przeciwstawne kultury: na rodzimym Południu istniała segregacja rasowa; na Północy przynajmniej mówiło się o asymilacji. W obu miejscach zaznaczył się nierozwiązywalny problem jego gejostwa. A także odrębności bycia pisarzem. „Zacząłem pisać w wieku ośmiu lat”, powiedział kiedyś. „Ni stąd, ni zowąd, nieinspirowany żadnym przykładem. Nigdy wcześniej nie znałem nikogo, kto by pisał; jeśli chodzi o ścisłość, niewielu z tych, których znałem, umiało czytać”. Jego pisarstwo zatem, podobnie jak jego homoseksualizm – czy, bardziej precyzyjnie, jego spostrzegawcza, krytyczna i zabawna homoseksualna wrażliwość – były „własnego chowu”. Jedno służyło drugiemu. „Najciekawsze rzeczy, jakie napisałem w tych czasach – wspominał lata, gdy nosił miano cudownego dziecka – to były zwyczajne codzienne obserwacje, które odnotowywałem w dzienniku. Opisy sąsiadów. […]Lokalne plotki. Swego rodzaju reporterka, pewien styl «widzenia» i «słyszenia», jaki później miał na mnie wywrzeć poważny wpływ, choć wówczas byłem tego nieświadomy, gdyż całe moje «formalne» pisarstwo, te rzeczy, które publikowałem i starannie przepisywałem na maszynie, było mniej lub bardziej fikcyjne”. A jednak to ów reporterski głos jego wczesnych opowiadań, tutaj zebranych po raz pierwszy, pozostaje jednym z ich bardziej dojmujących wyróżników, podobnie jak uważny opis odrębności. Począwszy od Panny Belle Rankin – dziejącego się w miasteczku na Południu opowiadania o ludziach wyobcowanych – napisanej przez siedemnastoletniego Capote’a:

Miałem osiem lat, kiedy pierwszy raz ujrzałem pannę Belle Rankin. Był gorący sierpniowy dzień. Słońce chyliło się ku zachodowi na przetykanym szkarłatem niebie, a z ziemi dobywało się suche i rozwibrowane gorąco.
Usiadłem na schodach werandy i obserwowałem nadchodzącą Murzynkę, zastanawiając się, jakim cudem jest w stanie nieść na głowie taki ogromny tłumok z praniem. Zatrzymała się i w odpowiedzi na moje pozdrowienie roześmiała się tym ciemnym, specyficznym murzyńskim śmiechem. Wtedy właśnie po przeciwnej stronie ulicy wolno nadeszła panna Belle. […]
Później widywałem ją wielokrotnie, ale tamten pierwszy obraz, niemalże jak sen, pozostanie na zawsze najbardziej wyrazisty: panna Belle bezgłośnie idzie ulicą, a wokół jej stóp, kiedy znika w zapadającym zmierzchu, unoszą się obłoczki rudego pyłu.

Do tej Murzynki i stosunku Capote’a do czarnej rasy na początkowym etapie jego kariery pisarskiej wrócimy za chwilę. Na razie potraktujmy ją jako prawdziwy wytwór czasu i miejsca pochodzenia autora, swego rodzaju bolesny literacki artefakt czy, według słów Toni Morrison, czarny „cień”, który przyjął rozmaite postaci w powieściach białych tuzów literatury czasów Wielkiego Kryzysu, takich jak Hemingway, Faulkner i uwielbiana przez Capote’a Willa Cather. Kiedy postać ta pojawia się w Pannie Belle Rankin, jednoznacznie nieobojętny narrator Capote’a dystansuje się od niej, zwracając uwagę na jej „specyficzny murzyński śmiech” i fakt, że łatwo daje się nastraszyć: biały kolor skóry tego przynajmniej mu oszczędza. Lucy z roku 1941 opowiadana jest z punktu widzenia innego młodego męskiego protagonisty. Ten jednak będzie się starał utożsamić z czarną kobietą traktowaną jak własność. Pisze Capote: „Lucy była tak naprawdę ubocznym skutkiem miłości mojej matki do kuchni Południa. Spędzałem wakacje na Południu, kiedy matka napisała do ciotki z prośbą, by ta znalazła jej jakąś kolorową kobietę, która umiałaby dobrze gotować i byłaby skłonna przyjechać do Nowego Jorku. Rezultatem poszukiwań terenowych była Lucy”. Lucy jest pełna życia i podobnie jak jej młody biały kompan uwielbia show biznes. A konkretnie uwielbia naśladować śpiewaków, którymi zachwycają się oboje, m.in. Ethel Waters. Lecz czy Lucy – a może i Ethel? – odgrywa swego rodzaju zachowanie Murzynki, które dlatego uznajemy za urocze, że jest znajome? Lucy nigdy nie jest sobą, bo Capote nie nadaje jej własnego „ja”. Mimo to odczuwa się brak postaci, ciała i duszy, które by pasowały do tego, co młody pisarz naprawdę zgłębia, a co – tak się składa – stanowi również jeden z głównych poruszanych przez niego tematów: temat outsidera. Bardziej niż rasa Lucy istotna jest kwestia jej „południowości” w zimnym klimacie – klimacie, z którym identyfikuje się narrator, chłopiec bez wątpienia samotny w sposób, w jaki samotnym chłopcem był Capote, jedyne dziecko matki-alkoholiczki. A jednak twórca Lucy nie może jej urzeczywistnić, gdyż jego własne poczucie odrębności nie jest dla niego oczywiste – sam chce się w tym wszystkim połapać. (W opowiadaniu z 1979 roku Capote pisze o sobie samym z roku 1932: „Miałem swój sekret, coś, co mi dokuczało, co mnie naprawdę bardzo męczyło, coś, co bałem się wyznać komukolwiek, ale to komukolwiek, bo nie wyobrażałem sobie, jak by zareagował, taka dziwna była ta rzecz, która mnie gnębiła, która mnie gnębiła od blisko dwóch lat”1. Capote chciał mianowicie być dziewczynką. A kiedy wyznał to komuś, kto, jak sądził, mógłby pomóc mu ten cel zrealizować, został wyśmiany). W Lucy i innych utworach dopełnieniem jego wyrazistej, oryginalnej wizji staje się sentyment; Lucy stanowi element pragnienia Capote’a, by stać się częścią jakiejś społeczności, zarówno literackiej, jak i rzeczywistej: kiedy napisał ten utwór, jeszcze nie był w stanie zrezygnować z białego świata; nie mógł porzucić większości na rzecz izolacji, jaką pociąga za sobą fakt bycia artystą. Krokiem we właściwą stronę był Ostatni autobus (to opowiadanie można również potraktować jako przedsmak dojrzałego stylu autora). Utwór, na który składa się ciąg krótkich scenek, stanowi swego rodzaju opowieść z dreszczykiem obracającą się wokół tematów wiary i prawa. Zaczyna się następująco:

Cztery krzesła i stół. Na stole – papier; na krzesłach – mężczyźni. Okna nad ulicą. Na ulicy – ludzie; o szybę – deszcz. Byłaby to zapewne abstrakcja, odmalowany obraz jedynie, gdyby nie to, że poniżej poruszali się nieświadomi, niczego niepodejrzewający ludzie, a deszcz rozpryskiwał się o szybę. Mężczyźni trwali bowiem w bezruchu; drobiazgowy dokument leżał na stole nieruchomo.

Filmowe oko Capote’a – filmy wywarły na niego nie mniejszy wpływ niż książki czy rozmowy – wyostrzało się, w miarę jak tworzył te utwory, pozostając w literackim terminie, a ich podstawową wartością jest obserwacja, dokąd – technicznie rzecz ujmując – zaprowadziły go opowiadania takie jak Ostatni autobus. Bez wątpienia opowiadanie to było taką czeladniczą wprawką, jaką musiał napisać, by stworzyć Miriam, niezwykłą opowieść o wyobcowanej starszej kobiecie mieszkającej w pokrytym śniegiem niewrażliwym Nowym Jorku. (Capote opublikował Miriam w wieku dwudziestu ledwie lat). Rzecz jasna utwory takie jak Miriam prowadziły do kolejnych opowiadań inspirowanych kinem, jak Brylantowa gitara z roku 1950, które z kolei zapowiada tematy, jakie Capote tak błyskotliwie zgłębił w Z zimną krwią oraz opowiadaniu I wszystko się zawaliło z 1979 roku o kompanie Charlesa Mansona, Bobbym Beausoleilu. I tak dalej, i tak dalej. Pisząc i przepisując, Capote, który w dzieciństwie w sensie duchowym czuł się obcym bez stałego adresu, znalazł swój obiekt fascynacji czy wręcz misję: wyartykułować wszystko to, czego jego własna sytuacja i społeczeństwo jeszcze dotąd nie opisały, a w szczególności przemijalność oraz te chwile miłości heteroseksualnej, bądź skrywanego, milczącego homoerotyzmu, które zamykają ludzi na innych, separują jednych od drugich. W momentami wzruszającym Jeśli ciebie zapomnę młoda kobieta, na przekór rzeczywistości, czeka na miłość lub jej złudzenie. Utwór jest subiektywny; zawód miłosny zawsze jest subiektywny. Capote dalej rozwija temat straconych szans i zarzuconej miłości z punktu widzenia kobiety w Znajomym nieznajomym. Starsza biała kobieta imieniem Nannie śni w nim, iż składa jej wizytę mężczyzna, który jest jednocześnie uprzejmy i groźny w sposób, w jaki czasami odbiera się seks. Podobnie jak u piszącego w pierwszej osobie narratora mistrzowskiego opowiadania Pan młody nie przyszedł Katherine Anne Porter z 1930 roku, surowość Nannie – jej głos skargi – to skutek odrzucenia, zwiedzenia przez miłość i bezbronności, jakiej ona wymaga. Stąd sceptycyzm Nannie wylewający się na świat, który w tym przypadku stanowi jej czarna służąca, Beulah.

[. . .]

Rozstanie

Nadszedł zmierzch; światła odległego miasteczka zaczynały migotać; rozgrzaną, zakurzoną drogą wiodącą w jego kierunku nadeszły dwie postacie: jedną z nich był duży i silny mężczyzna, drugą – delikatny młodzieniec.
Głowę Jake’a okalała płomiennoruda czupryna, jego brwi wyglądały jak rogi, w wydatnych mięśniach czaiła się groźba; miał na sobie wyblakłe, obszarpane farmerki, a z rozczłapanych butów wystawały mu palce. Odwrócił się do idącego razem z nim chłopaka i powiedział:
– Chyba czas się rozbić na noc. Masz, mały, weź ten tobołek i połóż go tam; a potem poszukaj jakiegoś drewna… aby żwawo. Trzeba przyszykować coś do jedzenia, zanim będzie całkiem ciemno. Nie chcemy, żeby ktoś nas widział. No, dalej, pospiesz się.
Tim posłuchał polecenia i zabrał się do zbierania drewna. Chude ramiona opadły mu z wysiłku, a wystające kości jeszcze bardziej podkreślały wymizerowaną sylwetkę. Choć wzrok miał słaby, dobrze patrzyło mu z oczu; kiedy się krzątał, lekko marszczył przypominające pączek róży usta.
Schludnie poukładał drewno, a Jake pokroił paski boczku i położył je na otłuszczonej patelni. Potem, kiedy drewno było gotowe do podpalenia, zaczął obmacywać swój kombinezon w poszukiwaniu zapałek.
– Do diabła, gdzie mogłem utknąć te zapałki? Gdzie one są, ty ich przypadkiem nie masz, co, mały? Cholera, tak myślałem; aa… tu są. – Wyjął z kieszeni kartonik zapałek, zapalił jedną i osłonił wątły płomyk sękatymi dłońmi.
Tim ustawił patelnię z boczkiem nad małym ogniskiem, które gwałtownie nabierało mocy. Przez jakąś minutę boczek leżał nieruchomy; potem dało się słyszeć delikatne skwierczenie i zaczął się smażyć. Wkoło rozszedł się bardzo przykry zapach. Od tego zapachu na chorowitej twarzy Tima pojawił się wyraz obrzydzenia.
– O cholera, Jake, nie wiem, czy dam radę przełknąć ten szajs. Niezbyt dobrze mi to wygląda. Chyba się popsuło.
– Masz do wyboru to albo nic. Jakbyś tak nie kisił tej forsy, co ją masz, moglibyśmy kupić sobie coś przyzwoitego do jedzenia. Masz, młody, całe dziesięć dolców. Nie potrzebujesz aż tyle, żeby dostać się do domu.
– Potrzebuję, wszystko już sobie policzyłem. Bilet kolejowy będzie mnie kosztował piątkę, a chcę też kupić nowe ubranie za jakieś trzy dolce, i jeszcze chcę coś ładnego dla mamy tak za dolara; no i wydam pewnie z dolca na jedzenie. Chcę wyglądać przyzwoicie. Mama i reszta nie wiedzą, że przez ostatnie dwa lata szwendałem się po całym kraju; oni myślą, że jestem akwizytorem… tak im napisałem; myślą, że przyjadę do domu na chwilę, zanim znowu ruszę w trasę.
– Powinienem ci zabrać te pieniądze… Jestem pieruńsko głodny… Mógłbym ci zabrać tych parę groszy.
Tim stanął w wyzywającej pozie. W porównaniu z muskularnym Jakiem jego wątłe, chuchrowate ciało wyglądało jak żart. Jake obrzucił go wzrokiem i roześmiał się. Oparł się o drzewo i ryknął:
– A to ci ładne! Mógłbym cię, ten worek kości, po prostu ukręcić. Mógłbym połamać każdą kosteczkę twojego ciała; tylko że byłeś dla mnie dobry… kradłeś dla mnie i takie tam… więc trzymaj sobie te zaskórniaki. – Znowu się roześmiał.
Tim spojrzał na niego podejrzliwie i z powrotem usiadł na kamieniu.
Jake wyciągnął z worka dwa cynowe talerze i nałożył trzy plastry zjełczałego boczku na swój talerz i jeden na talerz Tima. Tim spojrzał na niego.
– A mój drugi kawałek? Były cztery. Dwa dla ciebie i dwa dla mnie. Gdzie mój drugi kawałek? – upomniał się.
Jake spojrzał na niego.
– Myślałem, że powiedziałeś, że nie chcesz tego szajsu. – Biorąc się pod boki, wypowiedział cztery ostatnie słowa wysokim, pełnym sarkazmu kobiecym głosem.
Tim przypomniał sobie, że faktycznie tak powiedział, ale był głodny, głodny i zziębnięty.
– Mam to gdzieś. Chcę drugi kawałek. Jestem głodny. Mógłbym zjeść byle co. No dalej, Jake, dawaj mój drugi kawałek.
Jake roześmiał się i wetknął wszystkie trzy plastry do ust.
Nie padło już ani jedno słowo. Nadąsany Tim odszedł na bok i wychylając się z miejsca, w którym usiadł, nagarnął sosnowych gałązek i schludnie ułożył je na ziemi. Wreszcie, kiedy skończył, nie mógł już dłużej znieść napiętej ciszy.
– Sorry, Jake, wiesz, jak to jest. Jestem cały podekscytowany, że jadę do domu i w ogóle. Jestem też potężnie głodny, ale do diabła z tym, muszę po prostu zacisnąć pasa.
– Akurat! Parę groszy z tego, co tam chowasz, starczyłoby na przyzwoitą wyżerkę. Wiem, co myślisz. A może byśmy tak zwędzili trochę żarcia? Bez szans, tutaj niczego nie będę próbował zwędzić. Kolesie mówili mi, że to – wskazał palcem na światła, które znaczyły miasteczko – to jedna z najgorszych dziur na tym zadupiu. Jak sępy, tylko się czają na takich nygusów.
– Pewnie masz rację, ale zrozum, nie ma takiej możliwości, żebym coś z tej forsy wziął. Bo to musi mi wystarczyć, bo to wszystko, co posiadam, i wszystko, na co mogę liczyć w najbliższych kilku latach. A mamy nie chcę zawieść za nic na świecie.
Ranek rozpoczął się przepięknie, wielki pomarańczowy dysk zwany słońcem wzeszedł nad odległym horyzontem jak posłaniec niebios. Tim obudził się w samą porę, żeby być świadkiem wschodu.
Potrząsnął Jakiem, który skoczył na równe nogi, krzycząc:
– Czego? Ach! to już czas wstawać. Do diabła, jak ja nie cierpię wstawania. – Potem potężnie ziewnął i na całą szerokość rozciągnął swe mocarne ramiona.
– To będzie diabelnie gorący dzień, Jake. Całe szczęście, że nie muszę nigdzie iść. To znaczy, tylko do tego miasteczka, na stację.
– Taa, młody. Pomyśl o mnie, nie mam dokąd pójść, ale idę, wędruję w gorącym słońcu. Chciałoby się, żeby zawsze była wczesna wiosna, nie za gorąco, nie za zimno. Pocę się jak mysz latem i marznę na kość zimą. Co za klimat. Na zimę dobrze byłoby wybrać się na Florydę, ale to już nie takie zbiory jak kiedyś. – Podszedł i na nowo zaczął wyjmować naczynia. Sięgnął do worka i wyjął wiaderko. – Masz, młody, idź tam na farmę przy drodze, będzie z ćwierć mili stąd, i przynieś trochę wody.
Tim wziął wiaderko i ruszył drogą.
– Hej, młody, a kurtki nie weźmiesz? Nie boisz się, że ci ukradnę forsę?
– Eee. Mogę ci chyba ufać. – Jednak w głębi duszy wiedział, że nie może. A nie zawrócił tylko dlatego, że nie chciał, by Jake wiedział, że mu nie ufa. Choć możliwe, że Jake i tak to wiedział.
Poczłapał drogą. Była nieutwardzona i wzbijał się z niej kurz, mimo że ranek był wczesny. Biały dom stał kawałeczek dalej. Kiedy podszedł do bramy, ujrzał właściciela wychodzącego z obory z wiadrem w ręku.
– Proszę pana, czy mogę dostać trochę wody?
– Chyba tak. Tam jest pompa. – Brudnym palcem wskazał pompę na podwórku.
Tim wszedł za bramę. Złapał za uchwyt i zaczął pompować w górę i w dół. Woda popłynęła nagle, rozlewając się zimnym strumieniem. Pochylił się, przytknął usta do wylotu pompy i pozwolił, by zimna ciecz wypełniła mu usta i obmyła twarz. Napełnił wiaderko i ruszył w drogę powrotną.
Przedarł się przez krzaki i z powrotem znalazł się na polanie. Jake pochylał się nad workiem.

 
Wesprzyj nas