„Głębia” to książka o tajemnicach oceanu i absolutnych granicach ludzkiego organizmu, a także o fenomenie najniebezpieczniejszego ekstremalnego sportu świata.


GłębiaNie mógł uwierzyć w to, co zobaczył: pewien człowiek zanurkował na jednym oddechu na głębokość 93 metrów, po czym wrócił po czterech minutach na powierzchnię cały i zdrowy. James Nestor nie miał pojęcia, czym jest freediving. Ale wiedział już, że musi zbadać sekrety tej fascynującej dyscypliny sportu.

Właśnie tak powstała „Głębia”, książka o tajemnicach oceanu i absolutnych granicach ludzkiego organizmu. O płucach zmniejszających się do wielkości piłeczki baseballowej. O sercu, które bije wolniej niż u osoby w śpiączce. O ludziach, którzy wstrzymują oddech na ponad pięć minut. I o wielorybach, które rozmawiają z innymi wielorybami oddalonymi o setki kilometrów.

Pracując nad tą książką, autor rozmawiał z freediverami, badaczami i naukowcami. Postanowił na własnej skórze przekonać się, jak nurkowanie swobodne zmienia człowieka. Dzięki temu poznał prawdę o naturze, oceanie i samym sobie. A także o fenomenie najniebezpieczniejszego ekstremalnego sportu świata, który każdego roku pochłania dziesiątki ofiar.

***

Przez następne cztery dni obserwuję, jak kolejni zawodnicy podejmują próby zejścia na głębokość około 90 metrów. Wielu z nich nie daje rady i zawraca. Wyłaniają się na powierzchnię zalani krwią cieknącą im z nosa, nieprzytomni albo z zatrzymaniem akcji serca. A zawody trwają dalej. I, jakimś cudem, ten sport jest legalny.

***

Fascynująca, pouczająca, porywająca książka. Założę się, że każdy czytelnik sprawdza teraz, na jak długo potrafi wstrzymać oddech.
„Wall Street Journal”

Fascynująca eksploracja oceanicznych głębin i ludzkiej więzi z nieustannie zmieniającym się światem tam w dole. Ta książka to wyżyny pisarstwa popularnonaukowego.
„Christian Science Monitor”

Zapierająca dech w piersiach… Nestor opisuje czas spędzony z zawodnikami i niepokornymi naukowcami, którzy badają tajemnice morskich głębin i ich mieszkańców, o jakich nam się nawet nie śniło. Porywająca i robiąca wrażenie lektura!
„Esquire”

„Wielki błękit” w wersji papierowej!
Elżbieta Wieteska, redaktor naczelna „Świata Nauki”

Dzięki tej książce odkryjemy, że mamy więcej wspólnego ze zwierzętami podwodnymi, niż mogłoby się nam wydawać.
Mateusz Malina, wielokrotny rekordzista i mistrz świata we freedivingu

Każdy, kto kocha nurkowanie, jest miłośnikiem morza albo pasjonatem biologii, powinien przeczytać tę książkę. Fascynująca opowieść!
Olga Orzyłowska-Śliwińska, naczelna prowadząca „Wiedza i Życie”

Poznaj niezgłębione tajemnice oceanu i ludzkiego organizmu

James Nestor – amerykański dziennikarz piszący dla m.in. „Outside Magazine”, „Men’s Journal”, „The New York Times” oraz „San Francisco Chronicle Magazine”. Jego książka „Głębia” została uznana przez serwis Amazon za najlepszą naukową książkę w 2014 roku i za książkę tygodnia w BBC. Dotychczas przetłumaczono ją na następujące języki: niemiecki, chiński, włoski, francuski, portugalski oraz polski.

James Nestor
Głębia. Freediving, zbuntowani badacze i co ocean mówi o nas samych
Przekład: Patrycja Przełucka
Wydawnictwo SQN
Premiera: 5 lipca 2017
 
 

Głębia


0

JESTEM TU GOŚCIEM, dziennikarzem relacjonującym wydarzenie sportowe, o którym niewielu ludzi słyszało: mistrzostwa świata we freedivingu. Siedzę przy niewygodnie małym biurku w pokoju nadmorskiego hotelu, którego okna wychodzą na drewniane molo w greckiej miejscowości wypoczynkowej Kalamata. Hotel jest stary, o czym świadczą pajęczyny pęknięć na ścianach, wytarty dywan i brudne cienie po ramach obrazów, które wisiały niegdyś w spowitych półmrokiem korytarzach.
Magazyn „Outside” wysłał mnie tutaj, ponieważ Individual Depth World Championship, czyli Indywidualne Mistrzostwa Świata w Nurkowaniu Głębinowym, w 2011 roku są kamieniem milowym, jeśli chodzi o freediving wyczynowy – to największe zgrupowanie sportowców w historii tej mało znanej dyscypliny. Jako że przez całe życie mieszkałem nad oceanem i wciąż spędzam w nim wiele czasu, a także często o nim piszę, mój redaktor uznał, że będę odpowiednią osobą do tego zadania. Nie wiedział jednak, że moja wiedza na temat freedivingu jest jedynie powierzchowna. Nie uprawiałem tego sportu, nie znałem nikogo, kto by go uprawiał, i nigdy wcześniej nie widziałem, jak to wygląda, na własne oczy.
Pierwszy dzień w Kalamata upływa mi na czytaniu o regulaminie zawodów i wschodzących gwiazdach tej dyscypliny. Nie jestem pod wrażeniem. Google podsuwa mi zdjęcia zawodników w syrenich wdziankach, unoszących się do góry nogami i pokazujących jakieś zawieszone luźno plakietki albo wypuszczających z ust misterne pierścienie powietrza na dnie basenu. Wygląda to jak jedno z tych dziwacznych hobby – coś jak badminton albo taniec charleston – którymi można pochwalić się przy drinku na przyjęciu albo wykorzystać w stworzeniu oryginalnej nazwy użytkownika do konta internetowego.
Tak czy inaczej, mam pracę do wykonania. Następnego ranka o 5.30 jestem już w marinie Kalamaty i próbuję dostać się na pokład ośmiometrowej żaglówki należącej do niechlujnego emigranta z Quebecu. To jedyna łódź, która ma prawo przebywać w strefie zawodów i z której można obserwować zmagania, odbywające się na otwartym morzu około szesnastu kilometrów od przystani. Jestem jedynym dziennikarzem na pokładzie. O 8.00 płyniemy razem z flotyllą motorówek, platform oraz sprzętu na miejsce, w którym będą zmagać się zawodnicy. Przybywają nurkowie z pierwszej grupy i natychmiast zajmują pozycje przy trzech żółtych linach zwisających z pobliskiej platformy. Sędzia odlicza od dziesięciu w dół. Zawody czas zacząć.
To, co zaraz zobaczę, zaskoczy mnie i przerazi.
Obserwuję, jak chudy jak patyk Nowozelandczyk William Trubridge unosi się na powierzchni, bierze wdech, obraca się na brzuch i, kopiąc wodę bosymi stopami, zanurza się w krystalicznie czystej wodzie. Z trudem pokonuje pierwsze trzy metry, zagarniając wodę szerokimi wymachami rąk. Na głębokości sześciu metrów jego ciało rozluźnia się, Trubridge kładzie ramiona wzdłuż tułowia niczym spadochroniarz i stopniowo opada coraz głębiej, aż w końcu znika. Na powierzchni sędzia obserwuje ekran sonaru i śledzi zejście Trubridge’a, obwieszczając na głos kolejne progi osiągnięte przez nurka:
– Trzydzieści metrów… czterdzieści metrów… pięćdziesiąt metrów.
Trubridge dociera do końca liny na głębokości 93 metrów, wykonuje nawrót i płynie z powrotem ku powierzchni. Po trzech minutach pełnych dręczącego wyczekiwania jego drobna sylwetka znów majaczy pod powierzchnią niczym światło reflektora przebijające się przez mgłę. Nurek wystawia głowę nad powierzchnię, wydycha powietrze, bierze oddech, łączy kciuk i palec wskazujący na znak OK, a następnie ustępuje miejsca kolejnemu zawodnikowi. Trubridge pokonał właśnie 30 pięter w dół i z powrotem, wszystko to na jednym oddechu – bez akwalungu, bez przewodu doprowadzającego tlen, bez kamizelki ochronnej ani nawet bez płetw.
Ciśnienie na głębokości 93 metrów jest ponad dziewięć razy większe niż na powierzchni, wystarczająco duże, by zgnieść puszkę coca-coli. Na głębokości dziewięciu metrów płuca kurczą się do połowy swojego normalnego rozmiaru, a na głębokości 93 metrów są już wielkości dwóch piłeczek bejsbolowych. A jednak Trubridge i większość pozostałych nurków, których obserwuję pierwszego dnia zmagań, wyłania się na powierzchnię bez szwanku. Co więcej, nie nurkują na siłę, przychodzi im to naturalnie, jakby byli częścią świata tam w dole. Jakbyśmy my wszyscy byli jego częścią.
Jestem tak oszołomiony tym, co widzę, że muszę się natychmiast tym z kimś podzielić. Dzwonię do mojej mamy, która mieszka w Kalifornii Południowej. Mama mi nie wierzy.
– To niemożliwe – mówi.
Po naszej rozmowie obdzwania kilku przyjaciół, którzy od 40 lat są zagorzałymi fanami nurkowania z butlą, a potem oddzwania do mnie.
– Na dnie musi być zbiornik z tlenem czy coś takiego – twierdzi. – Lepiej porządnie to zbadaj, zanim cokolwiek puścisz do druku.
Ale na końcu liny nie było żadnego zbiornika z tlenem, a nawet gdyby był, i gdyby Trubridge oraz pozostali w istocie zaczerpnęli z niego powietrza przed rozpoczęciem wynurzania, ich płuca eksplodowałyby na mniejszej głębokości od rozszerzającego się powietrza ze zbiornika, a ich krew zawrzałaby od azotu jeszcze przed osiągnięciem powierzchni. Umarliby. Ciało ludzkie może znieść gwałtowną zmianę ciśnień podczas szybkiego wynurzania z głębokości 93 metrów jedynie w swoim naturalnym stanie.
Niektórzy ludzie znoszą to lepiej niż inni.
Przez następne cztery dni obserwuję, jak kolejni zawodnicy podejmują próby zejścia na głębokość około 90 metrów. Wielu z nich nie daje rady i zawraca. Wyłaniają się na powierzchnię zalani krwią cieknącą im z nosa, nieprzytomni albo z zatrzymaniem akcji serca. A zawody trwają dalej. I, jakimś cudem, ten sport jest legalny.
Próby zejścia głębiej niż kiedykolwiek, uważane za możliwe nawet w gronie naukowców, są postrzegane przez większość zgromadzonych tu sportowców za warte ryzyka paraliżu lub śmierci. Ale nie przez wszystkich.
Poznaję kilku zawodników, którzy podchodzą do freedivingu bardziej zdroworozsądkowo. Nie są zainteresowani stawaniem twarzą w twarz ze śmiercią. Nie dbają o bicie rekordów ani o pokonywanie rywali. Nurkują na wstrzymanym oddechu, ponieważ to najbardziej bezpośredni i intymny sposób nawiązania więzi z oceanem. Podczas tych trzech minut pod powierzchnią (które stanowią średni czas nurkowania na kilkadziesiąt metrów) ludzkie ciało tylko w niewielkim stopniu przypomina swoją lądową formę z właściwymi jej funkcjami. Ocean zmienia nas nie tylko pod względem fizycznym, ale też psychicznym.
Na zamieszkanej przez siedem miliardów ludzi planecie, której każdy centymetr lądu został opisany na mapach i której znaczną część zagospodarowano – i zbyt dużą zniszczono – morze pozostaje ostatnim dzikim miejscem, którego człowiek nie widział, nie dotknął i nie odkrył. Morze – ostateczna granica. Tam na dole nie ma żadnych telefonów komórkowych, żadnych e-maili, żadnych tweetów, żadnego twerkingu, żadnych kluczy od samochodu, które można zgubić, żadnych ataków terrorystycznych, żadnych urodzin, o których można zapomnieć, żadnych kar za opóźnienie w spłacie karty kredytowej i żadnej psiej kupy, w którą można wdepnąć przed wejściem na rozmowę o pracę. Cały stres i hałas, które odrywają nas od prawdziwego życia, pozostają na powierzchni. Ocean to ostatnie naprawdę spokojne miejsce na ziemi.
Niektórzy podchodzą do sprawy filozoficznie. Gdy opisują swoje doświadczenia, w ich oczach szklą się łzy. To samo spojrzenie można zobaczyć u buddyjskich mnichów lub w oczach pacjentów na OIOM-ie, którzy umarli, a chwilę później zostali reanimowani. To ci, którzy dotarli na drugą stronę. A co najlepsze, nurkowie i tak ci powiedzą: „Freediving jest dla każdego”.
Dosłownie każdego – niezależnie od wagi, wzrostu, płci czy przynależności etnicznej. Zawodnicy zgromadzeni w Grecji to nie muskularni nadludzcy pływacy pokroju Ryana Lochte’ego, jakich można by się spodziewać. Jest tu kilka imponująco zbudowanych okazów, takich jak Trubridge, ale są również pulchni Amerykanie, drobne Rosjanki, Niemcy o grubych szyjach i wiotcy Wenezuelczycy.
Nurkowanie na bezdechu bezczelnie przeczy wszystkiemu, co wiem na temat przetrwania w oceanie: odwracasz się plecami do powierzchni, odpływasz od swojego jedynego źródła powietrza i w głębinach poszukujesz zimna, bólu oraz zagrożenia. Czasami tracisz przytomność. Czasami krwawisz z nosa i ust. Czasami nie wracasz żywy. Obok BASE jumpingu – skoków spadochronowych z budynków, anten, przęseł (mostów) oraz z ziemi (formacji geologicznych) – freediving jest najbardziej niebezpiecznym sportem ekstremalnym na świecie. Co roku dziesiątki, jeżeli nie setki, nurków ulegają tragicznym, nierzadko śmiertelnym, wypadkom. Ci ludzie najwyraźniej pragną śmierci.
A jednak wiele dni później, kiedy jestem już z powrotem w domu w San Francisco, wciąż nie mogę przestać o tym wszystkim myśleć.

 
Wesprzyj nas