“Stancje” to luźna kontynuacja zbioru opowiadań „Guguły” nominowanych do International Man Booker Prize. Subtelna historia o dojrzewaniu, młodzieńczym zagubieniu i poznawaniu samej siebie.


StancjeWioletta Grzegorzewska tym razem proponuje czytelnikom klimatyczną, nieco niepokojącą i jednocześnie pełną humoru powieść z Jasną Górą w tle.

Po maturze Wiolka przyjeżdża z rodzinnej wsi do Częstochowy na studia polonistyczne. Życie w mieście to dla dziewczyny szereg nowych wyzwań. Wzdłuż ulic nazwanych imionami świętych ciągną się sklepiki z dewocjonaliami i włóczą pielgrzymi.

Świat nie zna jeszcze komputerów i telefonów komórkowych. Wiolka tuła się od jednej stancji do drugiej: mieszka w podejrzanym robotniczym hotelu, klasztorze, wynajętej kawalerce. W każdym miejscu poznaje innych ludzi i ich historie, słucha opowieści o kosmosie, więzieniu, oswojonych wronach, rosyjskich zupach, narzeczonej, która oszukała i odeszła.

Pozostaje otwarta na nowe doświadczenia i lektury. Stopniowo konfrontuje się ze wspomnieniami o dzieciństwie spędzonym na wsi, własnymi wyobrażeniami, swoim ciałem.

Wreszcie, zakochuje się po raz pierwszy…

Wioletta Grzegorzewska
Stancje
Seria: „Archipelagi”
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 30 sierpnia 2017
 
 

Stancje


1. Halo, tu Wega

Do hoteliku Wega w Częstochowie jadę kwadrans przed zachodem słońca. Jest piątek, trzydziesty września 1994 roku.
Strugi deszczu spływają po szybach autobusu. Zmierzch się zabawia twarzami pasażerów, zmieniając je w szare, bezkształtne ameby. Kiedy kierowca gasi światło, tłum zlewa się w jedno i przypomina zdychającego walenia. Jego cielsko napiera, puchnie, parska wiechciami szczypiorku, pietruszki i kopru, które wystają z siatek. Zapach stęchłych kufajek, wełnianych swetrów i lotionów, którymi kobiety spryskują sobie włosy, przyprawia mnie o mdłości. Siadam na walizce i wyglądam za okno, gdzie słońce znika między topolami jak wchłonięta przez taflę wody mątwa.
Nagle wydaje mi się, że z przodu autobusu widzę dawnego znajomego, pana Kamila, w którym zakochałam się w ubiegłe wakacje, a potem straciłam z nim kontakt. To na pewno on, myślę wzruszona i przeciskam się z walizką w jego stronę.
– Czy to pan? – pytam podekscytowana i dotykam palcami skórzanej kurtki.
– No jasne, że to ja, kotku – odpowiada obcy facet i puszcza do mnie oko.
Zawstydzona próbuję się odsunąć, ale autobus przechyla się na koleinach, a ja, zamiast zrobić krok w tył, ląduję policzkiem na jego klacie. Mężczyzna, który ledwo trzyma się na nogach, bo jest pijany, mruży lewe oko, wyciąga dłoń w kierunku mojej piersi, przez chwilę błądzi nią w powietrzu, jakby chciał odgarnąć niewidzialną kotarę, i zaczyna macać przednią kieszeń mojego plecaka, gdzie od rana dogorywa bułka z mielonym.
– Trzymaj łapy przy sobie, zboczony kanarze! – wykrzykuje jakaś pasażerka, która jest świadkiem całej sceny.
Na hasło „kanar” tłum się rozstępuje. Autobus przystaje na peryferiach miasta, a ja wypadam z niego jak ryba, która wyskoczyła z akwarium, i przytrzymując się wiaty przystanku, zachłannie łapię hausty świeżego powietrza.

Ubrana w kraciastą budrysówkę, rudy golf oraz za długie sztruksy, ciągnę walizkę poboczem jezdni, próbując wyminąć kałuże, które tego wieczoru spina perłowy księżyc. Mgła unosi się nad łąkami i niweluje zapach spalenizny. Z oddali jak grzyb wyłania się ceglana wieża ciśnień. Mijam skład drewna, hale fabryczne, hurtownię sztucznych choinek, na której murze walczą o uwagę wyblakłe graffiti „Armia Radziecka z tobą od dziecka” i „Widzew rządzi”. Od strony centrum nadjeżdża, kolebiąc się w koleinach, wyładowana złomem wywrotka i ochlapuje mnie błotem. Za pożółkłymi platanami dostrzegam dwa piętrowe baraki pokryte blachą falistą. Na pierwszym wisi przymocowany drutem do pręta, odmalowany czarnymi gotyckimi literami szyld: „Papy wierzchnie. Papy podkładowe. Papy izolacyjne”; nad drugim majaczy różowy neon hotelu robotniczego Wega. Skręcam w jego stronę.
Na progu wita mnie jamniczka, obwąchuje moje zabłocone trampki i merda ogonkiem.
– To Adelka jest. Suczka nasza hotelowa – mówi Natka Roszenko; wydaje się jeszcze piękniejsza niż kiedyś. Opalona, z opadającymi na ramiona złotobrązowymi włosami wygląda, jakby ktoś ją wyciął z żurnala.
– Bałam się, że do nas nie trafisz. Ale co ty taka przestraszona jesteś, jakbyś ducha zobaczyła?
Wzruszam ramionami.
– U was na wsi wszystko dobrze?
– Tak. Dzięki.
– Bagaż możesz zostawić na stróżówce – mówi i wskazuje budę obitą białą dyktą. – Waldek!
W okienku jak w teatrzyku kukiełkowym pojawia się i znika łysa głowa ciecia.
Kiedy w hotelu robi się ciemno, stróż wstaje, piszczy klapkami kubota i naciska włącznik światła. Pełgają neonowe lampy, jaskrawość wylewa się na korytarz, rozprasza w luksferach, wsiąka w boazerie, krzywo przybite listwy i pozatykane gazetami dziury w ścianach.
Oślepiona jarzeniowym światłem idę za stukotem szpilek Natki. Wchodzimy do pomieszczenia przypominającego magazynek sklepu tekstylnego – na meblościance, biurku i podłodze leżą zafoliowane żakardowe bluzki, złożone w kostkę jutowe torby, pstrokate apaszki, papucie góralskie, lniane obrusy i rosyjskie słodycze. Natka przedziera się przez hałdę rozmaitości i wzdychając, zrzuca z blatu pooblekane w rajtuzy nogi manekinów. Siadam na krześle naprzeciwko i z wrażenia zaciskam dłoń na stopie jednej z plastikowych nóg w siateczkowej samoprzylepnej pończosze.
– Herbaty się napijesz?
– Chętnie.
– Waldek, grzałkę oddaj! – krzyczy Natka przez uchylone drzwi i przesypuje z plastikowego pojemnika do szklanki trochę granulek herbaty malinowej, które w ciemnym arcorocu wyglądają jak trutka na szczury.
– Może od razu pokażę ci pokój?
Idziemy na drugi koniec korytarza, gdzie między łazienką a świetlicą znajduje się pokoik, cela raczej, z plamami grzybni na ścianach, drewnianym stołem okrytym ceratą, krzesłem, zapadłym tapczanem, aloesem na parapecie, radiomagnetofonem Eltra Hania, dwudrzwiową gierkowską szafą, poszatkowaną naciekami rdzy umywalką, nad którą króluje podsuszona paprotka.
– No i jak? Wprowadzasz się? – pyta tak pewnym tonem, jakby się domyślała, że skoro dotelepałam się z walizką na koniec miasta, to raczej nie mam już zamiaru zawracać w nocy na dworzec. – Jeśli tak, czynsz biorę z góry.
– Może po starej znajomości coś byś opuściła? – pytam przekupnym tonem mojej matki, zadziwiając tym samą siebie.
Uśmiechnięta Natka rozsiada się wygodnie na krześle i założywszy nogę na nogę, zapala w szklanej fifce marlboro, po czym znika w serpentynach dymu.
– W zeszłym roku jedna studentka u nas mieszkała. Ze dwa tygodnie postudiowała, pobalowała na dyskotekach, a po pierwszym niezaliczonym kolokwium zwinęła się z Wegi bez zapłaty – mówi z obojętną miną pokerzystki i strzepuje popiół do wazonu, a potem znów staje się wyraźna. – A ja durna w baniaku zupę świeżą dla niej woziłam, żeby nie musiała jeść w tym gigancie-rzygancie, gdzie ponoć sody do gotowania dodają.
Zrezygnowana sięgam do torebki i podaję jej plik banknotów. Jesteśmy przed denominacją złotego, wygląda więc dość pokaźnie. Natka bez przeliczenia wrzuca go do torebki, a kiedy zegar z zezowatą Myszką Miki wskazuje ósmą, przegląda się w drzwiczkach meblościanki na wysoki połysk, przeczesuje dłońmi włosy i pociąga szminką pełne usta.
– Przepraszam cię, Wiola, ale muszę lecieć. Widzimy się jutro.
– Ale…
– Nie martw się. Waldek jest na miejscu, to wszystko ci pokaże. A, i zapamiętaj pierwszy sen na nowym miejscu, bo może się spełnić.
Zarzuca na ramiona czerwony płaszcz z kapturem i wychodzi.

***

Sen, o którym wspomniała Natka Roszenko, zawraca mnie na dworzec kolejowy w Częstochowie, gdzie przyjeżdżam przed południem, odsuwam drzwi wagonu, by wraz z tłumem podróżnych wyskoczyć na peron i przejść przez pasaż na plac od strony alei Wolności. Jest pochmurno, chociaż miało być słonecznie. Wiatr słaby. Przy strzelnicy zapachy spalin i kurzu niweluje fetor gnoju docierający z pobliskiej świniarni. Do płotu jak gumowe kaczki przywierają ryjki warchlaków. Na placyku, zwanym przez miejscowych Kwadratami, wybuchają siarkowe diabełki, dogorywają rozłożone na kocu mechaniczne pieski, jakiś dziadek śpiewa kolędy i rozdaje święte obrazki. Zapatrzona w miasto podszyte wsią kupuję kręcone lody z automatu i przeglądam się w kilku rzędach przeciwsłonecznych okularów wywieszonych na drucianych stojakach.
Kilkanaście minut później wysiadam z tramwaju i wchodzę do czteropiętrowego bloku przy Armii Krajowej, gdzie po korytarzach cuchnących wilgocią, starym papierem i papierosami snują się bladzi studenci. W dziekanacie odbieram indeks, spisuję plan zajęć i przy okazji zauważam, że mojego nazwiska nie ma na liście osób, którym przyznano miejsce w akademikach.
– No nie ma. Nic na to nie poradzimy, kochanieńka. Mieszkasz za blisko Częstochowy, a my mamy za mało miejsc w akademikach – mówi sekretarka. Połyka dwa ptasie mleczka naraz i oblizuje czekoladową obwódkę wokół ust, która poszerza granicę o jej wąsik. – Możesz przecież wynająć stancję?
Nie odpowiadam, bo w obecności studentów, którzy stoją za mną w kolejce, nie chcę tłumaczyć, że po śmierci babci nie stać mnie na wynajem pokoju.
Opuszczam z ulgą budynek dziekanatu i szurając rozchwianymi kółkami walizki, idę wzdłuż torów tramwajowych do centrum miasta, zastanawiając się, gdzie by tu przenocować. Oczywiście mogłabym jeszcze złapać pociąg do Myszkowa, a stamtąd pojechać autobusem do mojej wioski, ale… Po pierwsze, kupując bilet powrotny, narażę mamę na dodatkowe koszty, po drugie boję się wrócić na Hektary, gdzie mogę ugrzęznąć na kolejne długie lata.
Na skrzyżowaniu dogania mnie wysoki blondyn w dżinsowej katanie z naszywkami. Wydaje się znajomy. Jego szaroniebieskie oczy na tle opalonej skóry twarzy wyglądają jak wypolerowane złotówki.
– Ej, gdzie idziesz z tą walizą?
– Przed siebie.
– Poznajesz mnie?
– Słucham?
– A nic. Piotrek jestem. – Podaje mi spoconą dłoń.
– Wiola.
– Daruj, że cię tak zaczepiam na ulicy, ale chciałem pogadać z kimś z naszego roku.
– Będziemy na jednym roku?
– Na to wygląda. Matka mnie namówiła, żebym złożył tu papiery, no i jak zwykle miała rację. Gdybym jej po maturze nie posłuchał, szorowałbym teraz szczoteczką do zębów kible w jednostce. Może skoczymy tu na kawę? – Wskazuje klockowaty dwukondygnacyjny budynek na rogu Armii Krajowej i Jana Pawła II.
W kawiarni popijamy nalewkę z suszonych śliwek, która udaje herbatę i kłócimy się o książki. Ja wolę Władcę much, on Władcę Pierścieni, ja Burzę, on Buszującego w zbożu. Kiedy rozmowa schodzi na ulubione filmy, nerwowo wiercę się na krześle i rozmazuję po laminowanym stoliku wuzetkę.
Nie mogę mu powiedzieć, że właściwie nie znam filmów, wychowałam się na polach, pół dzieciństwa spędziłam wśród zwierząt w oborze, na strychu i w chlewie, że telewizji nie oglądałam od lat, bo nasz stary rubin leżakuje w stołowym obok meblościanki na zapadniętej podłodze, a pokazy filmów wideo, które sołtys zorganizował w remizie, zakończyły się w pierwszym dniu prezentacji, bo ktoś ukradł wszystkie kasety, z jakiegoś powodu zostawiając tylko Pamięć absolutną, którą po kilku tygodniach wszyscy we wsi znali na pamięć, a mój bliski kolega, Starszy Lajboś, kleił to, znaczy wąchał butapren i przemieniony w agenta z Marsa biegał po popegeerowskich polach i rozbrajał chochoły. Ostatni raz w kinie byłam kilka lat temu na jakimś radzieckim filmie wojennym Nikity Michałkowa, tytułu nie zapamiętałam, bo byłam przejęta faktem, że widzowie powiatowego domu kultury wygwizdali występ mojego szkolnego chóru za wykonanie Już za nami jest Lenino, gdzie bojowa dźwięczy pieśń.
Wychodzimy z kawiarni. Na cyfrowym zegarze Energetyka miga czwarta. Żegnam się z Piotrkiem pod kinem Wolność, zastanawiając się, co zrobić i gdzie przenocować, skoro nie znam nikogo w mieście i kiedy zamierzam już skapitulować, to znaczy zadzwonić do mamy, że nie dostałam akademika, rezygnuję ze studiów, wracam dziś wieczorem do domu i od poniedziałku wezmę tę pracę sekretarki, którą mi nagrała, przypominam sobie, że od kilku lat prowadzi na obrzeżach miasta hotelik robotniczy moja dawna znajoma z sąsiedniej wioski. Biegnę do budki automatu telefonicznego, która rdzewieje przy Megasamie. Wrzucam żetony i trzęsącymi się rękami wykręcam numer.
– Halo, tu Wega – słyszę głos Natki Roszenko.

***

A kuku, pobudka. Nie ma spania na wykładzie – dobiega mnie teatralny szept profesora Brankowskiego. Wzdrygam się na krześle, a studenci zgromadzeni w auli wybuchają śmiechem. Ten rechot przywraca mnie jawie. Wyrwana z drzemki, spoglądam na tablicę zabazgraną cyrylicą i orientuję się, że jest już poniedziałek, a ja znajduję się w budynku rektoratu na wykładzie z gramatyki historycznej.
– Przepraszam, panie profesorze, ale Rosjanie…
– Jacy znowu Rosjanie? – przerywa mi. – Coś się chyba pani przyśniło?
Zerkam na niego wystraszona i żeby nic już nie tłumaczyć, przytakuję, choć mogłabym przysiąc, że w nocy z niedzieli na poniedziałek, dygocząc z zimna pod kołdrą w nieogrzewanym pokoju Wegi, słyszałam rosyjskie głosy, śpiewy i krzyki, które nie pozwoliły mi zasnąć do rana. Profesor mruży szczurze oczka, kręci się przed katedrą, po czym zdejmuje tweedową marynarkę, wskakuje na ławkę w pierwszym rzędzie, gdzie siedzę, i prezentuje znaną z jogi pozycję kwiatu lotosu. Koleżanki milkną. Koledzy biją brawo.
Wybiegam z auli, próbując opuścić budynek rektoratu tak, by nie natknąć się na znajomych z roku, którzy planują chyba trzeci z rzędu wieczorek zapoznawczy w klubie studenckim Filutek.
Mija pierwsza, a ponieważ rano zjadłam tylko kanapkę z serem, robi mi się słabo. Przysiadam na ławce obok szatni i mrużę oczy. Szum rozmów, który wypełnia korytarze uczelni, działa na mnie otumaniająco. Po osiemnastu latach spędzonych we wsi, gdzie kilkoro przechodniów pojawiających się w ciągu dnia na kamiennej drodze można by nazwać zbiegowiskiem, tłum kojarzy mi się z pochodami na poświęcenie pól, procesjami na Boże Ciało i konduktami żałobnymi, które jak czarna liszka wiły się błotnistymi drogami w chmurze wapiennego pyłu.
– Nie idziesz z nami do Filutka? – zagaduje Piotrek, który od dnia spotkania w dziekanacie nie odstępuje mnie na krok, nosi mój plecak i siada przy mnie na wykładach.
– Muszę dziś wcześniej wrócić.
– Gdzie?
– Na stancję. – Próbuję się wykręcić, bo wcale nie mam ochoty na grupowe wypady. Po pierwsze brakuje mi pieniędzy, po drugie w towarzystwie rówieśników czuję się nieswojo. Lepiej niż przeboje emtiwi znam dzieła zebrane Szekspira, polską, francuską i przede wszystkim rosyjską klasykę, którą po upadku Peerelu ojciec przynosił do domu na kilogramy z działu makulatury myszkowskiej papierni, gdzie pracował. O seksie, jak na nastolatkę wychowaną na wsi, teoretycznie wiem sporo, to znaczy mniej więcej tyle, ile wyczytałam w Sztuce kochania Wisłockiej, Zwrotniku raka Henry’ego Millera i Pamiętniku Fanny Hill plus wiedza czerpana z opowieści wujów przy stole, po paru głębszych. W praktyce mam za sobą tylko kilkanaście skróconych lekcji udzielonych mi przez Natkę Roszenko oraz przypadkowo spotkanych mężczyzn, w tym czterdziestoletniego instruktora tańca, którego poznałam w przedostatnie ferie zimowe i dla którego chodziłam pięć kilometrów przez zaspy do gminnego ośrodka kultury.
Po śmierci krawcowej Stasikowej, która szyła mi ubrania, wreszcie ubieram się po swojemu, czyli na przekór modzie i mamie dość awangradowo. Tlenię sobie pasemka, wplatam we włosy pióra, rzemyki, noszę jaspisowe amulety, drewniane wisiorki, bursztynowe korale; przepadam za barwami ziemi: brązami, brudnymi fioletami, miedzią, zgniłą zielenią; naturalnymi materiałami: bawełną, sztruksem, lnem; za szydełkowymi narzutkami z włóczki, wełnianymi swetrami, długimi spódnicami, dzwonami, kwiecistymi kamizelkami. Od przyjazdu do Częstochowy sama włóczę się po mieście, zaglądam do antykwariatów, sklepów indyjskich i lumpeksów, gdzie czytam metki na starych ubraniach, wącham farby w sklepach dla plastyków i w brulionie z żonkilem z Wrocławskich Zakładów Papierniczych piszę opowiadania: o Marii Skłodowskiej-Curie, która była patronką mojego ogólniaka, o ludowej malarce Séraphine Louis, o zmarłej na chorobę popromienną Sadako z Hiroszimy, i przesiaduję w czytelni z nadzieją, że gdzieś spotkam pana Kamila.
– Luz… jak sobie chcesz – mruczy obrażony Piotrek, którego cień pada na plakat o nowo założonym Uniwersytecie Trzeciego Wieku. – Wygląda na to, że nas unikasz.
Siada przy mnie i podaje mi prince polo.

 
Wesprzyj nas