“Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit” to fascynujący pamiętnik Margo Jefferson z czasów walki z segregacją rasową, pełen prowokacyjnych wyznań i trafnych spostrzeżeń o “trzeciej rasie” – elicie Afroamerykanów, traktowanej z zazdrością i nieufnością przez innych Czarnych, a z lekceważeniem i niechęcią przez białych członków amerykańskiego społeczeństwa.


Margo Jefferson urodziła się w rodzinie należącej do murzyńskiej elity w Chicago. Jej ojciec, pediatra i ordynator oddziału w Provident, najstarszym w USA czarnym szpitalu, był znaną postacią pośród lokalnej społeczności. Rodzice zadbali o to, by córka wyniosła z domu surowe i solidne wychowanie, otrzymała przyzwoite wykształcenie i mogła bez problemu stać się częścią miejscowej socjety. Trzeba dodać: czarnej socjety. Do pełnej akceptacji przez ówczesne społeczeństwo amerykańskie zabrakło autorce tylko jednego: nie była biała.

Książka “Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit” zawiera wspomnienia i przemyślenia Margo z okresu jej dorastania w Chicago w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Autorka prowadzi narrację bardziej w formie eseju niż typowej autobiografii, nie brak więc w tekście szerszych opisów tła społecznego ówczesnych czasów, obrazów z życia amerykańskich rodzin – zarówno czarnych, jak i białych, czy problemów kolorowych studentów wyższych uczelni. Sporo miejsca zajmuje przedstawienie obecnych na każdym kroku przejawów rasizmu, począwszy od drobnych dokuczliwości w wykonaniu sąsiadów, po przejawy segregacji rasowej stosowane przez recepcjonistów w hotelach Atlantic City.

Czytając rozdziały dotyczące wychowania i życia rodzinnego w domach afroamerykańskich w owym czasie, można odnieść wrażenie, iż była to wariacja na temat dobrze znanego współcześnie wyścigu szczurów, choć jego powody były zupełnie inne. Trzeba być najlepszym w każdej dziedzinie, nie można dać się wyprzedzić białym w żadnej sprawie, członek społeczności Negrolandu musi być ostrożny w wypowiedziach; mieć nienaganne maniery, być pewny siebie, ale nie arogancki, zachowywać się w sposób godny i nie nachalny – te zalecenia córki Jeffersonów słyszały co dnia. Jeśli do tego dodać ciągłe frustracje i rozterki wewnętrzne, wynikające z trudnych do pojęcia dla młodego człowieka problemów wynikających z przynależności do określonej rasy, otrzymujemy obraz niezbyt wesołego okresu dzieciństwa i młodości.

Książka Margo Jefferson to fascynujący obraz dorastania pomiędzy dwoma światami, różniącymi się przynależnością do rasy, klasy społecznej i bogactwem, w zmieniającym się w ciągu kilkunastu lat amerykańskim krajobrazie społecznym. To z jednej strony czarna, dobrze wykształcona i trzymająca się wysokich standardów etycznych elita, zaliczana według białych standardów do klasy średniej, a z drugiej strony biała większość, pełna rasizmu i ksenofobii.

Książka Margo Jefferson to fascynujący obraz dorastania pomiędzy dwoma światami, różniącymi się przynależnością do rasy, klasy społecznej i bogactwem.

Jak pisze autorka: “Nazywam ten świat Negrolandem dlatego, że słowo „Negro”, Murzyn, od bardzo dawna określało naszą historię; dlatego, że jego konotacjami czy nawiązaniami do niego żyłam bardzo długo; dlatego, że jego użycia stanowiły o istocie moich najwcześniejszych odkryć dotyczących tego, co to znaczy rasa, bądź, jak powiadamy dzisiaj, procesu tworzenia z rasy kategorii społecznej”.

“Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit” przybliża czytelnikowi fakty z historii i kształtowania się czarnej średniej i wyższej warstwy społecznej, opisuje życie społeczności Afroamerykanów w Chicago, to także interesujące i nietypowe spojrzenie na świat uprzywilejowanej warstwy, które rzuca światło na relacje czarnej i białej ludności w Ameryce lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku, okres walki ze zinstytucjonalizowaną dyskryminacją rasową. Margo Jefferson pokazuje, nie tylko Amerykanom, jak funkcjonują społeczne stereotypy i jak ważne dla rozwoju kraju jest rozwiązanie kwestii podziałów ze względu na rasę, wykształcenie, płeć czy poziom dochodów. Robert Wiśniewski

Margo Jefferson, Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit, Przekład: Agnieszka Nowakowska, Seria: terra incognita, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 30 sierpnia 2017
 
 

Margo Jefferson
Negroland
Zapiski z życia afroamerykańskich elit
Przekład: Agnieszka Nowakowska
Seria: terra incognita
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 30 sierpnia 2017
 

Negroland

Uczono mnie, żebym zanadto nie rzucała się w oczy.
Wpajano mi, że mam się wyróżniać w sferze dokonań i obycia, unikając epatowania sobą oraz deklaratywności.
Czy jednak dzielenie się wspomnieniami nie jest zawsze swoistym ekshibicjonizmem?
W moim negrolandowym dzieciństwie odsłanianie siebie było sprawą ryzykowną.

Negrolandem nazywam niewielki skrawek murzyńskiej Ameryki, którego mieszkańców osłaniały spora doza uprzywilejowania i znaczna zamożność. Negrolandowe dzieci ciągle słyszały przestrogi, że tylko nieliczni Murzyni cieszą się przywilejami i dobrobytem, a biała większość z satysfakcją oglądałaby naszą pauperyzację, nasz powrót do uległości i nasze poniżenie. Dziecku w Negrolandzie mówiono, że murzyńskie masy, te nienależące do naszej sfery, powinny iść za naszym przykładem, podczas gdy one (z zawiści czy głupoty) dopuszczają się zachowań skłaniających do uprzedzeń rasowych.
Powiadano nam, że Murzyni nazbyt często niepotrzebnie rzucają się w oczy: swoją hałaśliwością, nieokrzesaniem i jaskrawym ubiorem; że zamiast zająć się nauką, humanistyką czy dyscyplinami ścisłymi, gustują w muzyce popularnej, tańcu i sporcie. Powtarzano nam, że te predylekcje rażą większość białych, która utożsamia je z podstawowymi cechami murzyńskości. Ale większość białych irytuje także to, że zbyt śmiało obnosimy się z osiąganiem ich sukcesów, ze zdobywaniem ich przywilejów, z dorównywaniem im zamożnością, bo wszystko to w białym mniemaniu ma znamionować właściwości ich rasy. Tym samym w obecności białych zawsze masz się zachowywać godnie, ale przy nich nie wolno ci także nadmiernie zwracać na siebie uwagi.
Wyróżnianie się było dozwolone czy wręcz pożądane tylko wtedy, gdy miało dobrze świadczyć o twojej rodzinie, jej środowisku i waszych wspólnych przodkach.
I tak, razem z podekscytowaną dzieciarnią zebraną w sali elitarnego murzyńskiego klubu Jack and Jill jako czterolatka oglądam popisy artystyczne naszych utalentowanych kolegów. Mimo że łagodnie, to jednak stanowczo jesteśmy uciszani; wśród siedzącej widowni toruję sobie drogę i pakuję się na scenę. Moja pięcioletnia przyjaciółka recytuje właśnie wierszyk. Staję na pierwszym planie i spoglądając w stronę akompaniującego na fortepianie dorosłego, mówię: „Proszę grać dalej”. Gdy ten posłusznie nie przerywa, zwrócona do publiczności daję parominutowy występ, w moim pojęciu będący tańcem. Słyszę, jak dorośli okrzykami dodają mi ducha i śmieją się z aprobatą. Oczarowuję ich, bo potwierdza się, że jestem dziewczynką bystrą i pełną werwy; nawet mama tej koleżanki nie ma pretensji. Reakcji jej samej sobie nie przypominam – ale niby czemu miałabym to zapamiętać? Przecież wystąpiłam dlatego, że chciałam ją przyćmić.
Bywało, że przeceniałam pobłażliwość dorosłych i potrzeba błyszczenia wiodła mnie na manowce. Na kolacji, niedługo po tamtym popisie, gdy oni bardziej interesowali się sobą niż dziećmi, odczekałam na sekundę ciszy przy stole, by powiedzieć: „A ja to czasem zapominam się podetrzeć”.
Goście wprawdzie się roześmiali, ale dopiero po krótkiej chwili, w której zanim popatrzyli na mnie, wymienili spojrzenia. Zrozumiałam wtedy, że oni bardziej mnie tolerują, niż akceptują, i wtedy też dotarło do mnie, że powtarzanie takich enuncjacji – kiedy przyznajemy się głośno do tego, co robimy na stronie – nieuchronnie spowoduje naganę.
I wychowywałam się w tym poczuciu. Dorastając, nauczyłam się bowiem, że świat dalszy niż rodzina i jej przyjaciele zawsze może obrócić twoje błędy – niestosowne obejście, kiepski smak, nadmierną żywiołowość – przeciwko tobie, twoim rodzicom i bliskim.
Przyswoiłam sobie fakt, że nagle i nieodwołalnie możemy zostać zbiorowo uznani za wulgarnych, niewyrobionych, gorszych.

Wybierając zawód krytyka, wykazałam się sprytem. Bo krytycy analizują i oceniają w szlachetnym celu. W imię wyższego dobra. Mamy prawo do własnego stylu i gustów, oczekuje się od nas deklaracji.
Możemy być ponad. Chyba że dopadnie nas życie. Chyba że się nas lekceważy albo się nami pogardza, zarzucając nam małostkowość albo zawiść, uznając nas za wtórnych i z definicji nietwórczych. Za tych, którzy stanowią podrzędną kategorię.

Takie są ogólne zarysy tej opowieści. Natomiast jej węższy aspekt wygląda następująco: będzie to historia o dziewczynce ze Środkowego Zachodu w połowie zeszłego stulecia, jednej z dwójki rodzeństwa urodzonego atrakcyjnej parze rodziców zadowolonych z własnego życia i osiągnięć, którzy dla swoich dzieci pragną jak najlepiej i chcą, by znalazły się wśród najlepszych.
Żeby odniosły sukcesy, zawodowe i w życiu osobistym.
I żeby były szczęśliwe.
Każde dziecko znajdzie sposoby na to, by stawać okoniem, i zawsze lubi narzekać. Na czym więc polegały metody oporu tej dziewczynki? Przejawiały się w tym, że gdy odnosiła sukcesy, przywykła traktować je jako wymuszone na niej ustępstwa. Bo tak jak w wypadku tych, którym dużo się daje, stawiano jej wysokie wymagania. W rezultacie nabrała poczucia, że wymaga się od niej zbyt wiele. I postanowiła wystawić za to rachunek. W swoim odwecie uprze się przy tym, by jej życie wewnętrzne zdeterminowała rozpacz.
Tym samym na swój użytek stworzy sobie taką oto historię własną: była sobie kiedyś dziewczynka, która później doszła do kresu. Do pewnego czasu godzi się ze swoim życiem, ale potem buntuje się przeciwko niemu i jej wszystkie problemy wyrastają z tego odrzucenia. Dochodzi do przekonania, że jej życie potoczyło się nie tak, jak powinno. Po trosze są w tym zwykłe niezaspokojone ambicje – ona daje radę, zawodowo radzi sobie całkiem dobrze. Wie, że powinna się wybić. Do pewnego stopnia się wybija, ale fenomenalna nie jest. Zdaje sobie sprawę, że dano jej przywilej pisania. Powinna swoje zajęcie kochać. Ale tego nie potrafi. Mnóstwo czasu traci na przekonywanie samej siebie, że nie cierpi pisać, i w rezultacie narasta w niej nienawiść do pisania. Powinna zdobyć się na śmiałość w miłości i w seksie, przełamywać w tych sferach lęk. Jakim więc cudem ktoś taki jak ona, tak często zawstydzony sobą, zawsze zażenowany własnymi niedomogami, decyduje się pisać o sobie?

Zamierzam teraz zmienić ton. Uważam, że kiedy się pisze o sobie, przywoływanie niemiłych wspomnień przychodzi nam zbyt łatwo. Pławimy się w swojej niewinności. Rozpamiętujemy swoje cierpienia. Własne złości przykrawamy tak, żeby nam z nimi było do twarzy.
Nie chcę, by tego rodzaju pobłażliwość nadała ton moim wspomnieniom.
Poza tym (jak mnie nauczono) osobistych sekretów nie zdradza się nieznajomym – bez wątpienia nie powierza się im tajemnic obnażających nasze błędy, słabości, porażki.
Tutaj czysto osobistych rzeczy nie będzie. Bo nie znam swoich czytelników. W tej chwili przytłaczają mnie już próby kalkulowania, wyobrażania sobie tego, czego moi czytelnicy mogą ode mnie oczekiwać; ich wymagań, buntów i protestów; tego, jak któryś z nich będzie się przy czymś upierać, a inny właśnie przed tym się bronić…

Pozwólcie więc, że to zawieszę i poskromiwszy własne „ja”, zacznę od zarysowania tła.
Jestem kronikarką Negrolandu, jego obserwatorką uczestniczącą, jego autorką elegijną, admiratorką i dysydentką; niekiedy emigrantką prowadzącą z nim nieustanną rozmowę.
Nazywam ten świat Negrolandem, bo słowo „Negro” – Murzyn – wciąż wydaje mi się słowem cudów, wspaniałym i strasznym. Słowem z listów gończych za zbiegłymi niewolnikami i z proklamacji praw obywatelskich; słowem, które pasuje zarówno do teorii społecznych, jak i do opisu ulicznej awantury. Słowem, o którego znaczeniu decyduje ton, w jakim zostaje wypowiedziane, o sensie zmieniającym się w zależności od okoliczności i kontekstu, podczas gdy historia bierze zakręty, idzie naprzód albo tkwi w zastoju. Kiedy piszemy je dużą literą, chyba nadajemy mu dostojeństwa; a inne, nowe terminy powstają, by się z nim ścierać i rzucać mu wyzwanie.
Nazywam ten świat Negrolandem dlatego, że słowo „Negro”, Murzyn, od bardzo dawna określało naszą historię; dlatego, że jego konotacjami czy nawiązaniami do niego żyłam bardzo długo; dlatego, że jego użycia stanowiły o istocie moich najwcześniejszych odkryć dotyczących tego, co to znaczy rasa, bądź, jak powiadamy dzisiaj, procesu tworzenia z rasy kategorii społecznej.

Przez blisko dwieście lat my, Negrolandczycy, nazywaliśmy siebie na różne sposoby. Przykładowo określaliśmy się jako:
kolorowa arystokracja
kolorowa elita
czterystu kolorowych
tych czterystu
towarzystwo o niebieskich żyłach
wybitne rody, stare rodziny, dawni osadnicy, pionierzy
śmietanka murzyńska, czarna socjeta
murzyńska, czarna bądź afroamerykańska klasa wyższa albo elita.

Urodziłam się w 1947 roku i moje pokolenie tak samo jak wcześniejsze generacje uczyło się, że skoro biała Ameryka pomija nasz dorobek albo go nie docenia, nie wolno nam mówić publicznie o naszych błędach, potknięciach ani wątpliwościach. (Słowo „porażka” do dzisiaj nie chce mi przejść przez gardło). Nawet te najbłahsze z nich zostałyby przecież przypisane naszej rasie i obrócone przeciwko nam. Większość białych nie przyjmowała, że mogą być one po prostu czymś „ludzkim, ludzkim z natury”: nasze niedoskonałości bywały ludzkie warunkowo albo wcale ludzkie nie były.
Nasze pokolenie wciąż obowiązywała dewiza: osiągnięcia, dzielność, przestrzeganie manier.
Mam w sobie opory przed odsłanianiem na tych stronach czegokolwiek, co zaprzeczałoby naszym dążeniom do doskonałości. Ale w nie mniejszej mierze boję się wynikającego z tego kneblowania ust. Mimo że my lubimy bywać drażliwi. Bywamy zadufanymi w sobie, zarozumiałymi snobami. Pozwólcie zatem, że zacznę z dystansem i analitycznie.
Urodziłam się w Chicago, w tutejszym Negrolandzie. Mój ojciec był lekarzem pediatrą i przez dobrych parę lat ordynatorem oddziału pediatrycznego w Provident, najstarszym w kraju czarnym szpitalu. Mama, która zgodnie ze swoim wykształceniem do zamążpójścia pracowała w opiece socjalnej, w okresie mojego dzieciństwa stała się pełnoetatową panią domu, żoną i matką oraz realizującą się towarzysko działaczką społeczną. Ale skąd oni oboje się wzięli, w jaki sposób zdobyli pozycję społeczną? I jakie kluby oraz organizacje umożliwiły im jej zdobycie?
Opiszę więc skrótowo swoje korzenie.
Margo Jefferson:
Przodkowie (w porządku chronologicznym): niewolnicy i właściciele niewolników w Wirginii, Kentucky i Missisipi; farmerzy, muzycy, lokaje, majstrzy na budowach, nauczycielki, kosmetyczki i służące, szwaczki i krawcowe, inżynierowie, policjantki, kamieniczniczki, prawnicy, sędziowie, lekarze, pracownicy socjalni
Bractwo mojego ojca: Kappa Alpha Psi
Żeńskie stowarzyszenie mojej matki (i siostry): Delta Sigma Theta
Ogólnokrajowe kluby moich rodziców: Boulé (ojciec); Northeasterners (matka)
Ogólnokrajowe kluby mojej siostry i moje: Jack and Jill; Co-Ettes

W trakcie tej opowieści będę podawać nazwy klubów, szkół, wyliczać obozy wakacyjne. Będę przybliżać i oceniać odcienie karnacji oraz rodzaje włosów, a także inne, przypisywane rasie cechy fizyczne. Pytania zrodzą się nieuchronnie. Między innymi o to, jak się czyta – jak ty odczytujesz, jak ja odczytuję – klasę, rasę, przynależność rodzinną, różnice usposobienia. O to, ile to stwarza barier i jakie są ich odmiany. O to, na czym polega uprzywilejowanie. O to, co mnie stworzyło i co mnie okaleczyło.

Naświetlę tutaj niektóre spośród kategorii konstytutywnych Negrolandu, wyróżniki i opozycje, jakie stosowaliśmy do samookreślenia. Oto część z nich:
pochodzący z Północy / pochodzący z Południa
niewolnik na służbie w domu / niewolnik pracujący w polu
wolny czarny / czarny niewolnik
wolny czarny / wolny Mulat
robotnik wykwalifikowany / robotnik niewykwalifikowany (wolny albo niewolnik)
posiadacz nieruchomości / nieposiadający nieruchomości
biegle czytający i piszący / trochę czytający, ale nieumiejący pisać / trochę czytający i piszący / analfabeta
pochodzący z afrykańskiej albo indiańskiej rodziny królewskiej / nieznane pochodzenie afrykańskie / mający białych przodków z klasy wyższej / mający białych przodków z niższych klas / niemający białych przodków.

Biali Amerykanie zawsze umieli tworzyć arystokrację na lokalnym podłożu, mimo że bywało ono bardzo ubogie. Brytyjscy handlarze, którzy przypłynęli na statku Mayflower, zostali ojcami założycielami. Po przyjeździe do Chicago niemieccy robotnicy wyrastali na królów rzeźni. Wywodzące się z równie skromnych środowisk kobiety przez małżeństwo z nimi, ich rywalami albo wspólnikami dostawały się do elity towarzyskiej.
Z nami było podobnie. „Kolorową socjetę” tworzyli początkowo:
mężczyźni i kobiety wysforowani społecznie dzięki względom dobrze urodzonego białego właściciela, pracodawcy czy rodzica, który wspierał ich finansowo, darowywał im nieruchomość albo nawet ich wyzwalał;
mężczyźni i kobiety, którzy kupili sobie wolność za własne ciężko zapracowane pieniądze;
mężczyźni, kobiety i dzieci, którzy zostali wykupieni z niewoli przez białych abolicjonistów albo murzyńskich znajomych czy krewnych;
mężczyźni i kobiety pochodzący od wolnych Murzynów, a więc urodzeni jako ludzie wolni.

Uczyli się pisania, czytania i obycia; uczyli się zawodu (fryzjera, kucharza, piekarza, jubilera, maszynistki, krawca, krawcowej); zatrudniali się jako wykwalifikowana służba w dobrych białych domach i w hotelach; kupowali nieruchomości; wydawali gazety; zakładali szkoły i kościoły; otwierali kluby i towarzystwa pomocy wzajemnej; a także dbali o to, by zawierać małżeństwa wśród swoich. Niektórzy przyjechali z Haiti razem z białymi zbiegami przed czarną rewolucją Toussainta L’Ouverture’a: do tej grupy należeli i wolni Mulaci, i czarni niewolnicy, którzy przez pewien czas służyli swoim panom, by później łatwo od nich uciec i wstąpić na drogę społecznego awansu. Od Nowego Orleanu po Nowy Jork mężczyźni i kobiety mieszanej krwi wytrwale wędrowali w górę.
Popadłam w szyderczy ton, brzmiący pochopnie i niesprawiedliwie. Przecież wśród założycieli Negrolandu byli przed wojną secesyjną ludzie, którzy swoje triumfy zawdzięczali osobistej determinacji i wybitnej inteligencji.
Wymieńmy paru z nazwiska.
James Forten z Filadelfii, abolicjonista i przedsiębiorca. Jego rodzice byli wolnymi Murzynami; jako ośmiolatek zaczął pracować w firmie produkującej żagle, mając dwadzieścia lat, został w niej majstrem, trzy lata później jej właścicielem. Prowadził ją tak dobrze, że został jednym z najbogatszych ludzi w mieście, spośród czarnych i białych. Wynalazł urządzenie do rozpinania żagli i odmawiał sprzedaży sprzętu na statki handlujące niewolnikami, był działaczem przeciwko niewolnictwu i kolonizacji, walczył z próbami ograniczania praw czarnych wyzwoleńców, dzięki jego wsparciu finansowemu William Lloyd Garrison zgromadził fundusze na założenie gazety „The Liberator”.
Frances Jackson Coppin, edukatorka. Urodzona w Waszyngtonie, do dwunastego roku życia była niewolnicą. Jej murzyński dziadek kupił wolność wszystkim swoim dzieciom z wyjątkiem matki Frances, bo dziewczynka miała białego ojca. Wykupiona przez ciotkę, pracowała jako służąca w Massachusetts, później w stanie Rhode Island; dzięki oszczędnościom sfinansowała sobie korepetycje, skończyła szkołę średnią i podjęła studia w Oberlin College. Tam założyła szkołę dla uciekinierów z niewoli, studiując jednocześnie łacinę, grekę i wyższą matematykę na zajęciach przeznaczonych dla mężczyzn. Poświęciła się działalności oświatowej – była pierwszą murzyńską dyrektorką szkoły średniej z programem ogólnokształcącym – owładnięta przesłaniem, „by ujrzeć”, jak powiedziała Frederickowi Douglassowi, „swoją rasę podniesioną z grzęzawiska ciemnoty, słabości i degradacji, gdy już nie musi kryć się po kątach, gdzie pochłaniała ochłapy wiedzy rzucane jej przez panów”I1.

Była też druga, gorsza strona wybijania się Murzynów. Chodzi o pionierów, którzy odnieśli sukces nie tylko dzięki własnej determinacji i inteligencji, lecz także za sprawą eksploatacji swoich pobratymców.
Urodzony w Angoli Anthony Johnson w 1621 roku został sprowadzony do Wirginii, gdzie trafił na plantację jako przymusowy robotnik kontraktowy (w tym czasie niewolnictwo jeszcze się w pełni nie ukonstytuowało). Ożenił się z równą sobie statusem Mary, Murzynką. Dochowali się czwórki dzieci, doczekali terminu zakończenia ich służby i w 1640 roku Johnson kupił sto hektarów ziemi. (Gdy w tym samym roku schwytano zbiegłego czarnego robotnika kontraktowego, został on skazany na „dożywotnią służbę […] swojemu panu”). Anthony i Mary powiększyli swój areał do dwustu dwudziestu hektarów, zakupili bydło i najęli kontraktową siłę roboczą. W 1654 roku jeden z nich, Murzyn John Casor, oskarżywszy Johnsona, że ten chce go zniewolić, opuścił jego gospodarstwo i zatrudnił się u białego plantatora, gotowego go traktować jako pracownika na kontrakcie. Johnson, który wniósł przeciwko białemu sprawę sądową, wygrał ją w drugiej instancji, po czym odebrał Casora na dożywotnią służbę, zostając tym samym jednym z pierwszych usankcjonowanych na mocy prawa właścicieli niewolników w koloniach.
Genevieve Belly Ricard, która w Luizjanie należała do nielicznej grupy gens de couleur libres, kupowała i sprzedawała duże areały ziemi oraz prowadziła zakrojony na znaczną skalę handel cukrem, ryżem, bawełną, żywym inwentarzem, maszynami rolniczymi i niewolnikami. Po zmarłym mężu Cyprianie Ricardzie odziedziczyła kwitnącą plantację, by jako wdowa Ricard, tak ją bowiem zwano, doskonale na niej gospodarować (z pomocą syna, ale nie pod jego nadzorem). Jej majątek, czyli około czterystu hektarów ziemi i blisko setka niewolników, został w przededniu wojny secesyjnej wyceniony na dwieście tysięcy dolarów.

Skromniejsi obywatele Negrolandu są pastorami, nauczycielami, wykwalifikowanymi rzemieślnikami. Posiadają ziemię i czerpią z niej renty gruntowe; otwierają zajazdy i hoteliki; trudnią się fryzjerstwem, stolarką, mechaniką, krawiectwem męskim i damskim, jubilerstwem i piekarstwem. Większość ma mieszane rasowo pochodzenie, a tym samym cenne koneksje z białymi patronami i krewnymi.
Na czym więc polegał uprzywilejowany status wolnego Murzyna? Umożliwiał swobodę zarobkowania; pozwalał zawierać formalne związki małżeńskie (niekiedy z pompą); dawał możliwość kształcenia wolnych w świetle prawa dzieci oraz przekazywania im majątku; pozwalał na podróżowanie, a także na zakup letniego domu, zakładanie stowarzyszeń oświatowych, klubów dyskusyjnych i towarzystw pomocy wzajemnej; kobiecie otwierał możliwość kultywowania „lżejszych zamiłowań […], czyli rozwijania smaku i umiejętności w zakresie rysunku i malowania, gry na instrumentach, śpiewu oraz wszelakich robótek ręcznych etc.”2; pozwalał zatrudnić służącą i nianię; a także pozwolił mu stworzyć murzyński odpowiednik Social Register.
Chociaż na Północy murzyńskie elity zaczęły działać na rzecz zniesienia niewolnictwa i uzyskania praw wyborczych, to jednak do swoich kręgów towarzyskich nie dopuszczały Murzynów stojących niżej w hierarchii społecznej.
Chociaż na Południu elity murzyńskie próbowały ugruntowywać swoje chwiejne prawa, to jednak w imię pragmatyzmu wolały nie wspierać dążeń emancypacyjnych uboższych i mających ciemniejszą skórę wolnych Murzynów.
Elity murzyńskie walczyły o zachowanie uprzywilejowanego statusu w nadziei, że ich dzieci będą się nim cieszyły z racji urodzenia.

 
Wesprzyj nas