“Ubezwłasnogłowieni” szkockiego pisarza Stuarta MacBride’a to dynamiczny thriller science fiction z wyrazistym wątkiem kryminalnym, przywodzący na myśl między innymi Łowcę androidów Ridleya Scotta.


UbezwłasnogłowieniGlasgow, niedaleka przyszłość. Najgroźniejszych przestępców skazano na chirurgiczne okaleczenie, poddano lobotomii i oddelegowano do wykonywania upokarzających prac społecznych. Zostali ubezwłasnogłowieni, odczłowieczeni nieodwołalnie i w zamierzeniu rządu nigdy nie wrócą do normalności. Tylko czy na pewno?

Jedna z najbrutalniejszych seryjnych morderczyń w dziejach miasta, doktor Fiona Westfield, po sześciu latach powraca do świata zwykłych ludzi. W planach ma zemstę na tych, którzy tak okrutnie ją okaleczyli.

Czy Willowi Hunterowi, wysokiemu oficerowi w strukturach służb specjalnych Wielkiej Brytanii, ponownie uda się ją schwytać? Jakie tajemnice ujawni prowadzone przez niego śledztwo? I przede wszystkim – czy powstrzyma zbliżającą się nieuchronnie apokalipsę?

“Ubezwłasnogłowieni”, siódma książka w dorobku szkockiego pisarza Stuarta MacBride’a, to dynamiczny thriller science fiction z wyrazistym wątkiem kryminalnym, przywodzący na myśl między innymi Łowcę androidów Ridleya Scotta. Sam autor natomiast określa “Ubezwłasnogłowionych” jako „dystopijny thriller o seryjnej morderczyni, toczący się w niedalekiej przyszłości, zawierający przemoc, okazjonalną nagość i sceny, które mogą niektórych czytelników zaniepokoić”.

Stuart MacBride – szkocki pisarz znany głównie z powieści o detektywie sierżancie Loganie McRae. Urodził się w lutym 1969 roku w Dumbarton, ale wychowywał się w Aberdeen. W życiu zajmował się różnymi pracami: czyszczeniem toalet, projektowaniem grafiki, projektowaniem stron WWW oraz programowaniem. Studiował architekturę na Uniwersytecie Heriot-Watt. Obecnie mieszka w północno-wschodniej Szkocji z żoną Fioną i kotem. Jak przekonuje – gdyby nie pisał kryminałów, zająłby się tworzeniem historii dla dzieci.

Stuart MacBride
Ubezwłasnogłowieni
Przekład: Wojciech Białas
Wydawnictwo EditioBlack
Premiera: 17 sierpnia 2017
 
 

Ubezwłasnogłowieni


2

— Dowództwo, tu Delta czternaście, odbiór.
— Słyszymy cię, Delta czternaście. Możesz zaczynać.
— Jacobs, ubezpieczasz mnie, Phillips, obstawiasz wejście. Ja idę pierwsza. Trzy, dwa, jeden… — Ciężkie, plastikowe drzwi huknęły o ścianę toalety i w całym niskim, cuchnącym pomieszczeniu momentalnie zaroiło się od much. — Ruchy! Ruchy! Ruchy!
Jacobs wpadł do środka, mierząc ze swojego miotacza polowego we wszystkich kierunkach naraz. Phillips został na zewnątrz, w korytarzu, zwrócony w stronę drogi, którą przybyli, osłaniając wejście. Detektyw sierżant Cameron biegiem dopadła do ustępu i. zatrzymała się z poślizgiem na zakrwawionych kafelkach. Przez siedem lat służby w policji nigdy nie zdarzyło się jej jeszcze widzieć czegoś takiego. Jedna z kabin była całkowicie wysmarowana czymś ciemnym i lepkim. To coś było kiedyś człowiekiem.
— Dowództwo. — Odwróciła się tyłem do zmasakrowanych szczątków. — Mamy problem.

***

— Czy ktoś może mi powiedzieć, co to jest? Ktoś chętny? Tak, Sophie?
Mala dziewczynka w neonowym niebieskim płaszczyku opuściła rękę, szczerząc się jednocześnie tak, że widać było wszystkie szczerby.
— To zly człowiek.
— Tak jest, Sophie! — Nauczyciel się uśmiechnął. To były dobre dzieciaki. — A czy ktoś potrafi mi powiedzieć, dlaczego niedobrym ludziom obcina się połowę głowy?
Bez jednej chwili zastanowienia wszystkie dzieci, cała dwunastka, zaczęły się przekrzykiwać i podskakiwać:
— Bo byli niegrzeczni!
Trzeba uczciwie przyznać, że ubezwłasnogłowiony, któremu się przypatrywali, wcale nie wyglądał na szczególnie niegrzecznego, ot, jeszcze jeden biedak, który nigdy już nie będzie sprawiał problemów. Człowiek z połową twarzy, usmażonym mózgiem i z kodem kreskowym wytatuowanym na czole. Przemieszczał się powoli po hallu wejściowym, pucując mopem marmurową podłogę na wysoki połysk. Mała grupka szła za nim krok w krok, nie zwracając uwagi na bezcenne dzieła sztuki spoglądające ze ścian. Trafili na coś dużo ciekawszego. Niektóre dzieci robiły miny, szczerząc górne zęby, wciągając do tyłu podbródki i wywracając oczami. Jedno albo dwoje z nich udawało, że szorują podłogę specjalnymi, niewidzialnymi mopami. Ich wyobraźnia była naprawdę godna podziwu.
— No dobrze — podjął nauczyciel, skręcając w rogu korytarza. — A jak myślicie, co takiego uczynił ten zły człowiek? Nigel, jak sądzisz? Co zrobił?
Nigel przez dobrą minutę wpatrywał się we własne buty.
— Cy on znęcał się na cyimś kotem?
— Noo, to by było naprawdę niegrzeczne zachowanie, prawda?
— Taaak! — wykrzyknęły dzieci.
— Przepraszam. — Głos należał do elegancko ubranego mężczyzny, czekającego na windę.
— Momencik. Dzieciaki, co odpowiemy temu miłemu panu?
— Ze nie rozmawiamy z obcymi!
— Tak jest! — Nauczyciel odwrócił się do dżentelmena w granatowym garniturze z szerokim uśmiechem na twarzy. — Czyż nie są inteligentne?!
Mężczyzna milczał przez krótką chwilę, po czym odparł:
— Rozkoszne.
— Lubimy tu przychodzić i oglądać wszystkie te piękne obrazy, prawda?
— Taaak!
Na twarzy nieznajomego po raz pierwszy zagościł uśmiech. To jasne, że dzieci nakłoniły go do rezygnacji z początkowego dystansu. W ciągu kilku sekund sprawiły, że nieznany im wcześniej człowiek stał się ich przyjacielem. Były pod tym względem wspaniałe.
— Przez przypadek podsłuchałem pańskie pytanie o to, co uczynił ten kryminalista.
Nigel aż podskoczył, wymachując wysoko uniesioną ręką, próbując za wszelką cenę znaleźć się ponownie w centrum uwagi.
— Znęcał się nad cyimś kotem!
Nieznajomy wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy, wywołując na twarzy chłopca jeszcze radośniejszy uśmiech.
— Dokładnie tak. Wielu z nich od tego zaczyna. Zanim się rozkręcą. — Mężczyzna przykucnął i puścił oko do otaczających go dzieciaków. — Ćmy, żaby, koty, psy. Ten tutaj zajął się następnie małymi chłopcami. Lubił obcinać im palce, jeden po drugim, a potem wtykać im je tam, gdzie słońce nie dochodzi.
— Ojej! — mała dziewczynka pociągnęła nieznajomego za rękaw.
— Czy wsadzał im je do nosa? Co? Bo Nigel zawsze wpycha palce do nosa.
— Wcale nie! Plosę jej nie słuchać, ona jest gupia.
— Wcale nie!
— Właśnie ze tak!
— Yyy… to chyba niezupełnie stosowne. — Nauczyciel po raz pierwszy uświadomił sobie, że oczy nieznajomego wcale się nie uśmiechają. Co więcej, przyjrzawszy mu się dokładniej, dostrzegł, że jest w nim coś zdecydowanie złowrogiego. — Chodźcie dzieci, musimy. yyy. musimy już iść. — Zebrał wszystkie dzieciaki w grupę, próbując uchronić je przed niebezpieczeństwem, ale ten okropny człowiek nie przestawał mówić.
— Następnie, kiedy chłopcy stracili już wszystkie palce u rąk, zabierał się do obcinania palców u stóp. Jeżeli mieli szczęście, umierali na skutek wstrząsu. A jeśli nie, to cały czas jeszcze żyli, kiedy rozcinał im brzuchy. Kuchennym nożem.
— To obrzydliwe! Jak pan śmie!
Drzwi windy piknęły, otwierając się na oścież, i mężczyzna wykonał krok w tył, pakując się do środka.
— Kiedy go złapaliśmy, znaleźliśmy zwłoki piętnastu chłopców pogrzebanych pod podłogą jego domu i kolejnych trzech ukrytych w zamrażarce. — Wyraz twarzy nieznajomego nabrał nieprzyjemnego charakteru, a jego spojrzenie było wycelowane prosto w oczy nauczyciela. — Lepiej o tym pamiętaj, kiedy następnym razem zbierze ci się na gówniane żarty.
Rozległ się melodyjny dzwonek i drzwi zaczęły się zamykać.
— Jak ci na imię? Złożę zażalenie do twoich przełożonych!
Stuk. Winda ruszyła z głuchym warkotem, unosząc ze sobą tego strasznego człowieka i jego okropne opowieści.

***

Siedząc wygodnie w przeszklonej kabinie, okropny człowiek w granatowym garniturze uniósł dłoń i aktywował umieszczony na szyi mikrofon.
— Dowództwo, tu Hunter, powiedzcie mi, że windy dla personelu zaczną za chwilę znowu działać, proszę!
W umieszczonym wewnątrz ucha odbiorniku zaterkotał głos:
—Przepraszam, ale obsługa wciąż nad tym pracuje. Nie chcą nam powiedzieć, kiedy się z tym uporają.
— A to niespodzianka. — Na zewnątrz kabiny Glasgow smażyło się w upale, czekając na spodziewane opady. Spóźniały się tego roku, a nieznośnie gorące lato ciągnęło się bez końca i wszyscy mieli go już serdecznie dość. Zdawało się, że wszystko, co żywe, ledwo zipie. Dotyczyło to również mężczyzny.
Przyjrzał się własnemu odbiciu rysującemu się na tafli szkła, a widok ten nie napawał go zadowoleniem. Ciemnosine wory pod oczami; dumny, krzywy nos zdobiący twarz, której przydałoby się przynajmniej osiem godzin snu i staranniejsze golenie. W którymś momencie życia dopadło go zapisane w genach przeznaczenie, przez co szopa niesfornych, brązowych włosów zaczęła się przerzedzać, a czoło zdawało się z każdym rokiem sięgać coraz wyżej. Trzeba będzie załatwić sobie przeszczep. Kilka lat można jeszcze poczekać, ale należy zająć się tym odpowiednio prędko.
Oderwał wzrok od szyby, omiatając spojrzeniem zacieniony dziedziniec ośrodka. Tu i ówdzie kępy przywiędłych roślin wyczekiwały na piekące, poranne słońce. Ku głównemu wejściu prowadzono właśnie kolejną grupkę dzieci w wieku szkolnym, by wtłoczyć im do głów, jak ważne jest przestrzeganie prawa i porządku. I żeby mogły pooglądać piękne obrazy. Albo tylko po to, by mogły ponabijać się z ubezwłasnogłowionych.
Cholerni nauczyciele.
Winda z cichym piknięciem zatrzymała się na trzynastym piętrze i William Hunter wyszedł na korytarz. Ktoś tu już na niego czekał.
— Szefie. — Szeregowa Dickson przywitała go energicznym salutem. Zamiast zwykłego dla niej szarego dresu miała na sobie czarny, chromowany uniform, zza pleców zaś wystawał jej ogromny miotacz, niedbale przerzucony przez ramię. Wyrzutnia niemal dorównywała jej rozmiarami, potężne przewody detonacyjne wystawały ponad głowę dziewczyny, a metalowe elektrody dyndały w okolicy kostek.
— Porucznik Brand kazała panu przekazać, że drużyna jest już zebrana i gotowa do działania. — Stała na baczność, a Will nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
— Jesteś pewna, że tak właśnie powiedziała?
— Tak jest.
— Użyła dokładnie tych słów?
Szeregowa Dickson unikała jego wzroku.
— Yyy… mniej więcej, proszę pana.
— Wiesz, że mogę to sprawdzić.
Westchnęła.
— Porucznik powiedziała: „Powiedz mu, żeby wziął dupę w troki i stawił się tu ze sprzętem, zanim dam mu takiego kopa, że doleci pod sam Edynburg”. Twarz szeregowej Dickson oblał lekki rumieniec.
— Hmm, w takim razie lepiej nie zwlekać.
Podwójne drzwi na końcu korytarza otwarły się z sykiem, odsłaniając przejście do bazy wypadowej. Will podążył za Dickson, wychodząc na dach, na otwartą przestrzeń. Nagły kontrast między komfortowym, klimatyzowanym pomieszczeniem a rozgrzanym powietrzem na zewnątrz był wprost powalający, sprawiał, że każdy oddech wymagał wysiłku. Mijając wyloty szybów wentylacyjnych, podeszli do oczekującej Ważki.
Śmigłowiec spoczywał na czterech wspornikach hydraulicznych jak jakiś olbrzymi, asymetryczny łosoś z poczerniałej stali. Wszystkie komory uzbrojenia pozostawały zamknięte; tam, dokąd lecieli, ciężka artyleria była zupełnie zbędna.
Kiedy Will i Dickson minęli barierkę odgradzającą ich od maszyny, rozległ się warkot uruchamianych silników, a betonowa nawierzchnia miejsca startowego zafalowała światłocieniem pod wpływem podmuchu powietrza.
Wgramolili się do środka po tylnej rampie, chowając się we względnie chłodnym, przyciemnionym wnętrzu helikoptera. W słuchawce Willa rozległ się znajomy glos:
—Jak milo, że pan do nas dołączył, panie Hunter…
— Dzień dobry, pani porucznik. — Will ruszy! w głąb kabiny, pozdrawiając mijanych żołnierzy skinięciem głowy i rozglądając się za jakimś wolnym miejscem. Okazało się, że zostawili dla niego miejsce na samym końcu pomieszczenia, tuż obok przejścia prowadzącego do kokpitu, dokładnie naprzeciwko dwumetrowego pojemnika, którego nikt nie chciał mieć przed oczami.
Hunter usiadł i zapiął pasy.
Warkot silnika momentalnie się zmienił, przeskakując o kilka oktaw i przeradzając się w świdrujący skowyt. Hunter poczuł, jak grunt pod jego stopami unosi się, a on wraz z nim, jakby poderwany stalową falą. Ważka oderwała się z impetem od ziemi i odleciała, błyskawicznie zwiększając prędkość.
Lot przebiegał w ciszy — bez żadnego przekomarzania, którego odgłosy wypełniały zazwyczaj kabiny bojowych śmigłowców. Wszyscy stali spokojnie w swoich przegrodach, rozmyślając o tym, dokąd zmierzają i jak niewiele brakło, by spotkał ich los szeregowego Worralla.
Will próbował stłumić poczucie winy za to, co się zdarzyło. Dlaczego miałby się czuć winny? To nie on nawalił; Worrall nie zachował należytej ostrożności. Worrall zlekceważył procedury. Worrall musiał zgrywać bohatera.
Bezmyślny sukinsyn.
Ale wszystko to nie zmieniało faktu, że Will i tak poczuwał się do odpowiedzialności.
Ktoś poklepał go po ramieniu.
— Chcesz wygłosić przemowę czy wolisz, żebym ja to zrobiła?
— Głos porucznik Emily Brand brzmiał dużo mniej buńczucznie niż wtedy, gdy Hunter gramolił się na pokład. Ciężar ciała opierała na poręczy otaczającej jego przegrodę, balansując płynnie podczas manewrów młócącej wirnikami powietrze Ważki.
Emily była stworzona do tego zajęcia: była szczupła i muskularna, swoje kasztanowe włosy przystrzygała tak krótko, że wyglądało to niemal tak, jakby goliła głowę. Podobnie jak wszyscy jej podkomendni miała na sobie uniform: czarny, skrojony na miarę, z czterema chromowanymi belkami na ramieniu, wskazującymi jej stopień. Zapowiadało się, że pożegnają szeregowego Worralla z pełną pompą.
Will zerknął na metalowy pojemnik.
— Nie musisz się o to martwić. Ja zajmę się gadaniem, jeśli nie… — chciał powiedzieć „nie czujesz się na siłach”, ale wiedział, że Emily odbierze to jako wyzwanie. — Ja to zrobię. Bóg mi świadkiem, zajmowałem się tym już naprawdę wiele razy, znam te przemówienia na pamięć.
— Tak. — Odwróciła głowę. — Tak pewnie będzie najlepiej.
Ważka wykonała przechył, a porucznik Brand wróciła na stanowisko dowodzenia umiejscowione obok pilota, rzucając przedtem niemal niesłyszalne „dziękuję”.
Odprowadziwszy ją wzrokiem, Hunter wyciągnął rękę, by włączyć umieszczony powyżej przegrody monitor. Ekran trzeszczał i szumiał, naelektryzowany pod wpływem pracującego silnika, ale mimo tych zakłóceń rozpościerający się w dole widok z przedniej komory karabinowej był wciąż rozpoznawalny: Glasgow.
Rzeka Clyde skrzyła się niczym ogrodzenie z drutu kolczastego, meandrując powoli ku morzu, wciśnięta pomiędzy potężne wały, które dzieliły miasto na dwie części i otaczały je szczelnie ze wszystkich stron. Tylko dzięki nim Ocean Atlantycki i Morze Północne nie zdołały jeszcze pochłonąć całego tego obszaru. W tej części miasta, która znajdowała się na południowym brzegu rzeki, zaszły duże zmiany; nie było już ani śladu po wspaniałych „rewiwalistycznych przedsięwzięciach architektonicznych” i modnych dzielnicach o elewacjach z piaskowca. Wszystko było tu z betonu, styropianu i industrialnego plastiku, tworzyło szarą panoramę stłoczonych blokowisk spieczonych lejącym się z nieba żarem.
Will obserwował, jak promienie słońca liznęły okna gigantycznego bloku, zapalając w nich blask, który oświetlał ten przygnębiający, kanciasty krajobraz niczym ostrzegawcza latarnia. Który dawał do zrozumienia: „Trzymaj się z dala”. Hunter poczuł, jak po kręgosłupie przebiega mu zimny dreszcz. Nie trzeba mu było powtarzać.
— Mamy w zasięgu miejsce do posadzenia śmigłowca, lądujemy za trzy sekundy.

 
Wesprzyj nas