Tessa Hadley w powieści “Przeszłość” po mistrzowsku kreśli intymny portret rodziny, której członkowie pod płaszczykiem dobrego pochodzenia, wykształcenia, statusu materialnego, skrzętnie skrywają pożerające ich namiętności i mroczne sekrety.


PrzeszłośćKiedy rodzeństwo spotyka się po latach, między nimi staje PRZESZŁOŚĆ…

Czwórka rodzeństwa – Alice, Roland, Harriet i Fran – postanawia spędzić wspólny urlop na angielskiej wsi. To ich ostatni pobyt w urokliwym domku, odziedziczonym po dziadkach, ma więc być wyjątkowy. Zasady są proste: tylko rodzina, żadnych obcych. Fran przyjeżdża z dwójką dzieci, Roland z córką (z pierwszego małżeństwa) i nową żoną (trzecią z kolei), Harriet jak zwykle jest sama. Wyłamuje się tylko Alice, która przywozi ze sobą swojego prawie-pasierba Kasima, syna byłego partnera.

Dom dziadków pełen jest bolesnych wspomnień, lecz choć przeszłość przypomina im o sobie na każdym kroku, trudno jest im się z nią rozstać. Czas, który nie oszczędził niszczejącego budynku, odcisnął także piętno na ich wzajemnych relacjach. Rodzinne wakacje, w zamierzeniu sielankowe, nieuchronnie zmierzają w kierunku katastrofy, atmosfera gęstnieje z dnia na dzień…

Rodzinny dom, czwórka rodzeństwa i PRZESZŁOŚĆ…

Tessa Hadley – brytyjska autorka powieści, opowiadań oraz literatury faktu. Jej utwory często skupiają się na relacjach rodzinnych. Jej powieści były dwukrotnie nominowane do Orange Prize oraz Wales Book of the Year, a w 2016 roku została nagrodzona Windham–Campbell Literature Prize for fiction. Jej opowiadania regularnie ukazują się w „The New Yorker”, „Granta” i innych pismach. Od 2016 roku jest naucza kreatywnego pisania w Bath Spa University.

Tessa Hadley
Przeszłość
Przekład: Katarzyna Malita
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 17 sierpnia 2017
 
 

Przeszłość


CZĘŚĆ PIERWSZA
TERAŹNIEJSZOŚĆ

Jeden

Alice przyjechała pierwsza, ale stojąc przy drzwiach wejściowych, zorientowała się, że zapomniała kluczy. Warkot silnika odjeżdżającej taksówki, niczym brzęczenie owada wśród wzgórz, był początkowo jedynym dźwiękiem w ciszy popołudnia, dopóki ich uszy nie przywykły do innych odgłosów: szumu wody w strumieniu, który płynął na końcu ogrodu, szelestu w żywopłotach i trawie. Przynajmniej było ciepło, a blask popołudniowego słońca rozmywał się w powietrzu gęstym od puszków, pyłków i muszek o przezroczystych skrzydłach; światło migotało na trawie, a cienie przesuwające się pod srebrnymi brzozami zamazywały ich kształty. Alice przeszukiwała torebkę z rozbawieniem i roztargnieniem. Słynęła z tego, że nie ma głowy do kluczy. Przyjechała z młodym człowiekiem, który był synem jej byłego partnera, i w pociągu zmagała się z pytaniem, na jakim etapie życia się znajduje i czy na ich widok ludzie nie pomyślą, że Kasim jest jej kochankiem, a może synem – a przecież nie był ani jednym, ani drugim.
Teraz bez słowa zniknął za domem i pomyślała, że po incydencie z kluczami zmalała w jego oczach; już był znudzony. Przyjechali na wieś, na zupełne odludzie, bez możliwości powrotu; dom stał przy ślepej ulicy, przy której nie było kawiarni, pubu ani nawet sklepu, w którym mogliby zaczekać.
Choć uśmiechnięta, przez chwilę wściekała się na Kasima. Żałowała teraz, że go ze sobą zabrała. To była niefrasobliwa sugestia, rzucona pod wpływem dumy, że może mu zaproponować wyjazd do takiego miejsca; nie oczekiwała, że się zgodzi, i poczuła się mile połechtana, gdy to zrobił. Ale gdyby była sama, brak kluczy nie stanowiłby żadnego problemu. Co więcej, pozwoliłby jej uniknąć odpowiedzialności wiążącej się z otwarciem domu i przygotowaniem go na przyjazd reszty. Mogłaby położyć się w słońcu na trawie. Mogłaby zrezygnować ze swojej wiecznej czujności i zasnąć tu, w Kington, prawdziwym, głębokim snem, którego ciągle szukała, a który stale jej umykał. Alice miała czterdzieści sześć lat, była smagła, łagodna, skoncentrowana, a jednak nieokreślona – każde z jej zdjęć pokazywało zupełnie inną osobę. Jej skomplikowana osobowość zawsze biegła w różnych kierunkach, falując jak jej piękne włosy. Jakiś mężczyzna powiedział kiedyś, że mają kolor wnętrza śliwki. Były miękkie i brązowe; nosiła je rozpuszczone, opadające falami na ramiona.

Otoczony ogrodem dom był dwupiętrowym białym pudełkiem z wysokimi oknami i werandą na tyłach, która wychodziła na trawnik opadający do strumienia. Ściany w środku nosiły brązowe ślady wilgoci, nie było centralnego ogrzewania, a dach przeciekał. Na omszałych dachówkach, grubych jak płyty chodnikowe, widać było wyryte zagłębienia pozostawione dwieście lat temu przez pracowników kamieniołomu. Alice i Kasim zaglądali przez okna: wnętrze zdawało się wizją innego świata, jego cisza wydawała się brzemienna w znaczenie jak pokój oglądany w lustrze. Pomieszczenia były nadal zastawione meblami dziadków; tapety srebrzyły się za wysokimi krzesłami, czarnym pianinem i sekretarzykiem. Obrazy zawieszone na listwach były plamami czerni. Alice powiedziała swojej terapeutce, że przez cały czas marzy o tym domu. Wszystkie inne, w których mieszkała, sprawiały wrażenie sceny przygotowanej do wieczornego spektaklu.
Kasim nie przejmował się tym, że nie mogą wejść do środka; był lekko skrępowany, bo Alice się zbłaźniła. Poza tym i tak nie wiedział, jak długo zostanie, bo przyjechał tu tylko po to, żeby się wyrwać od matki, która się zamartwiała, że nie chodził na zajęcia – pod koniec pierwszego roku uniwersytetu już się tam nudził. Wyobrażał sobie, że przez szybę czuje stęchły zapach pokoju; dywan był wyblakły i wytarty w miejscu, gdzie padało słońce. Kiedy na kamiennych płytach obok przybudówek zauważył sfatygowane szare renault, zawołał Alice. Nie miała prawa jazdy i nie potrafiła odróżnić jednego samochodu od drugiego, ale kiedy zajrzała do środka, domyśliła się, że auto musi należeć do Harriet, jej starszej siostry. Na tylnym siedzeniu leżało pudełko z mapami, a obok, na złożonej gazecie, para starannie ustawionych butów z wsuniętymi do środka pasiastymi skarpetkami.
– Wiem, co zrobiła – powiedziała. – Przyjechała, zostawiła samochód i poszła na spacer, zanim zjawi się reszta. Cała ona. Uwielbia przyrodę i obcuje z nią w bardzo zasadniczy sposób. Uważa, że jestem frywolna.
Ten mały przejaw uporządkowanej prywatności sprawił, że Harriet wydała się Alice bezbronna; wzruszyło ją to i poirytowało.
– Może twoja siostra też zapomniała klucza.
– Harriet nigdy w życiu niczego nie zapomniała.
Ponieważ nie mogli wejść do środka, Alice poczuła się zobowiązana, by pokazać Kasimowi okolicę. Przez wyrwę w ogrodowym murze na tyłach domu zaprowadziła go na przykościelny cmentarz. Jej dziadek był tu pastorem. Dom i kościół stały na brzegu niecki osadzonej głęboko wśród wzgórz, a latające w niej myszołowy szybowały na prądach powietrza. Stara przysadzista wieża kościoła, bez okien, wydawała się wtopiona w czerwoną ziemię, nawa zaś była dla kontrastu nieproporcjonalnie pełna okien – przejrzyste stare szyby sprawiały, że kamienne ściany sprawiały wrażenie pozbawionych ciężaru. Można było spojrzeć na przestrzał na zielone drzewa po drugiej stronie kościoła. Po licznych pochówkach ziemia na cmentarzu była wzburzona jak morze; z jednego końca zarastały ją wysoki barszcz i rdzawy szczaw. Nagrobek dziadków, wykonany z czerwonego granitu, po blisko ćwierćwieczu nadal lśnił nowością. Alice wyjaśniła, że jej dziadek był zwolennikiem eklezjalnego nurtu w Kościele: kadzidło, Biblia Króla Jakuba i prawdziwe piekło, a przynajmniej jakaś jego skomplikowana inteligentna wersja.
– Był gruntownie wykształconym człowiekiem, poetą. Słynnym poetą.
Kasim studiował ekonomię, nie obchodziła go poezja – ekonomia zresztą też nie. Gibki i zwinny, chodził za Alice po cmentarzu z rękami w kieszeniach, tylko na wpół zainteresowany, słuchając jej z przekrzywioną głową. Alice zawsze dużo mówiła. Kasim był bardzo wysoki i stanowczo za chudy, z brązową skórą i dużym nosem, wąskim jak ostrze; rozmyte czarne oczy opadały wymownie w kącikach, dolne powieki miały lekko fioletowy odcień; granatowoczarne włosy były gęste jak sierść. Wydawał się zdecydowanie angielski i niewątpliwie także trochę egzotyczny – jego dziadek ze strony ojca, sędzia z Pendżabu, był krótko żonaty z angielską pisarką. Teraz Alice martwiła się, że Kasim uzna wieś za nudną; jakoś nie przyszło jej to do głowy, gdy zapraszała go w Londynie. W Kington najbardziej lubiła to, że nie trzeba było nic robić – można było tylko czytać albo spać. Po przyjeździe na miejsce stało się jasne, że Kasimowi to nie wystarczy, i Alice zaciążyła myśl o tym, że będzie musiała go zabawiać. Ponieważ był młody, a ona miała czterdzieści sześć lat, bała się, że nie uda się jej niczym go zainteresować, a podłamałaby się, gdyby mu się tu nie spodobało. Alice boleśnie doskwierała świadomość, że powoli zaczyna tracić urodę. Zawsze wierzyła, że jej siłą jest osobowość i inteligencja. Urodę uważała za rzecz oczywistą.

Fran – druga siostra Alice, najmłodsza z czwórki rodzeństwa – zjawiła się następna, z dwojgiem dzieci: dziewięcioletnią Ivy i sześcioletnim Arthurem. Mieli za sobą koszmarną podróż, w piekielnym ruchu, a Ivy cierpiała na chorobę lokomocyjną. Musiała siedzieć z plastikową miską na kolanach i teraz jej twarz – wąskie usta, ostro zakończone nos i broda – pod piegami była jak biała maska. Przechodząc z ogrodu na tyłach pod kamiennym łukiem obrośniętym starymi krzewami pnących róż, dzieci wyglądały jak postaci ze staromodnej sztuki. Ivy miała na sobie długą, marszczoną, jedwabną wiktoriańską spódnicę koloru khaki i różowy top wyszywany cekinami. Zwykle żyła w innym, wyimaginowanym świecie. Jej historie nie miały fabuły i zdarzeń, wszystkie były nastrojem – uwielbiała Kington, bo tutaj jej wewnętrzne życie na każdym kroku dotykało rzeczywistości. Przechodząc przez trawnik, zanurzała się w swoich snach: stary dom drzemał w słońcu, a drzwi balkonowe pod małym treliażem z burego ołowiu obrośniętego klematisem mogły prowadzić do świata królewskich, poetyckich lub tragicznych zdarzeń.
Arthur miał na sobie codzienne szorty i podkoszulek, lecz był delikatny i piękny; z przezroczystą skórą i niebieskimi żyłkami na skroniach wyglądał bardziej niż sama Ivy jak postać z jej opowieści. Choć Fran nie była sentymentalna, nie mogła się zmusić, by obciąć jedwabiste złote włosy Arthura, które opadały mu na ramiona. Fran twardo stąpała po ziemi, była krępa, piegowata, rude włosy nosiła obcięte na eleganckiego boba, a zielony top mocno opinał jej piersi i brzuch.
– Dzięki Bogu, że jesteś! – wykrzyknęła Alice, przeciskając się przez wyrwę w murze. – Zapomniałam kluczy!
– Okropnie wymiotowałam – oznajmiła Ivy. – Musiałam trzymać miskę.
– Zamieszanie było straszne. Można by pomyśleć, że jest śmiertelnie chora. Harriet nie ma kluczy? Jej samochód tu stoi.
– Stał już, kiedy przyjechaliśmy. Pewnie poszła na spacer.
– No, przynajmniej ty jesteś. Przyda mi się pomoc w rozpakowywaniu zakupów. Ładnie wyglądasz. Ależ jesteś szczupła. Zazdroszczę.
Obrzuciła pełnym podziwu spojrzeniem białą sukienkę w niebieskie kwiatki, opaleniznę, pomalowane paznokcie u stóp, eleganckie sandałki.
– Żałuję, że nie mam czasu na to wszystko.
Alice czuła się paskudnie, że to Fran musiała wszystko kupić. Ale przecież nie mogła przywieźć zakupów pociągiem, a nie wypadało o to poprosić Rolanda, bo jeszcze nie poznały jego nowej żony. A Harriet za bardzo by oszczędzała. Fran zapewniła ją, że nie liczyła się z kosztami; Harriet będzie przerażona, gdy później zaczną dzielić wydatki. Alice przyklękła na kępie ostrej trawy, by uściskać dzieci. Ivy stała sztywno, nadal dochodząc do siebie, a Arthur nachylił się do pocałunku, bo lubił pachnące perfumami ciepło kobiet.
Na ich przyjazd trawę skosił sąsiad, który pod ich nieobecność zajmował się ogrodem, a leżące wszędzie źdźbła zamieniały się już w siano i lekko pachniały zgnilizną. Fran przypomniała sobie, że trzymają zapasowe klucze w jednej z przybudówek.
– Och, nie ma sprawy. Byliśmy razem na cmentarzu, oglądaliśmy groby.
– My?
Alice była pewna, że wspomniała o Kasimie.
– No wiesz! – zawołała Fran. – To ty nalegałaś, że ma być tylko rodzina.
– On jest prawie rodziną! Poznałaś go, nie pamiętasz? Kiedy był ślicznym chłopczykiem. To było prawie wczoraj. A teraz jest ślicznym młodym mężczyzną. Czy to nie przerażające?
– Nie wspominałaś o tym – upierała się Fran.
– A gdzie jest Jeff ?
Stojąc przed siostrą na trawniku, z reklamówkami w rękach, Fran zawiesiła głos dla dramatycznego efektu, w czym bardzo przypominała swoją córkę. W przeciwieństwie do rozkojarzonej Alice była energiczna; jej oczy miały wyraziste płytkie powieki, przez co wyglądała, jakby nie miała nic do ukrycia i pokazywała światu wszystko.
– Wyobraź sobie tylko, w ostatniej chwili okazało się, że Jeff nie może przyjechać.
– Żartujesz? Myślałam, że tym razem naprawdę obiecał.
– Bo obiecał. Ale to gnojek.
Udawał, że zapomniał o wakacjach, wyjaśniła Fran, choć planowali je od miesięcy. Zarezerwował występy na cały czas wyjazdu, nie mówiąc jej o tym ani słowa, ale może uda mu się wygospodarować trochę czasu, by wpaść na kilka dni. Powiedziała mu, żeby nie zawracał sobie głowy. Alice okazała siostrze współczucie, lecz bez przekonania, bo czasami, kiedy krytykowała Jeff a, Fran czuła się urażona i zaczynała go bronić. Alice i tak go lubiła i żałowała, że nie przyjechał. To była naprawdę ostatnia kropla, utrzymywała Fran, mówiąc cicho, by chronić dzieci. Skończyła już z Jeffem, miała dość. Alice też już to kiedyś słyszała.

 
Wesprzyj nas