Reportaże i eseje Patricka Kingsley’a zgromadzone w książce „Duńczycy. Patent na szczęście” pokazują Danię z wielu różnych perspektyw. Jej autor, podróżując po tym niewielkim kraju, starał się uchwycić to, co w nim najciekawsze, a także i to, co sprawia, że mieszkańcy tak dobrze się tam czują.


DuńczycyKsiążka Patricka Kingsley’a jest opowieścią o przemianie. Autorowi udało się pokazać, w jaki sposób bezwolny naród „pokornych poddanych” wyewoluował w „dojrzałych członków demokratycznego społeczeństwa”. Społeczeństwa, które stało się dla większości krajów świata niedoścignionym wzorem do naśladowania, chociaż przez całe dekady tonęło w nijakości.

Kingsley stawia sprawę jasno: jego praca nie stanowi kompendium socjologicznego na temat Duńczyków i ich kraju, nie daje też jednoznacznych odpowiedzi na pytania o to, skąd bierze się duński dobrostan. Jest natomiast na pewno zapisem wnikliwych obserwacji inteligentnego i dociekliwego dziennikarza, eksplorującego z zaciekawieniem różne obszary życie społecznego. „Odwiedziłem plan filmowy serialu „The Killing”, laboratoria testowe Nowej Kuchni Nordyckiej i miasteczko nazywane najszczęśliwszym miejscem na ziemi. Zaglądałem do meczetów i szkół, kościołów i farm. Odwiedziłem małą wyspę, na której szpakowaci rolnicy stworzyli najbardziej nieprawdopodobny ekoraj” – zdradza autor we wstępie. Jego książka jest wynikiem wielu dni spędzonych w podróży i wielu rozmów przeprowadzonych podczas tych perygrynacji.

Dania widziana jego oczami intryguje. Kraj-raj nie wygląda na łatwy w obsłudze dla ludzi z zewnątrz, wydaje się dość hermetyczną oazą dobrobytu kreującą innowacyjne rozwiązania implementowane w innych krajach, podziwianą, uwielbianą, ale solidnie odizolowaną od wszystkiego, co dopływa spoza jej granic. Kingsley opisuje jak trudno być imigrantem w raju – w Danii mają się w najlepsze rasizm i ksenofobia; omawia w jaki sposób funkcjonuje państwo opiekuńcze i jak ogromnym finansowym obciążeniem jest dla swoich obywateli, jak zmienia się służba zdrowia i rozwijane są programy prowadzące ją w stronę wręcz trudnej do wyobrażenia nowoczesności z udziałem robotów opiekujących się pacjentami, co ma związek ze starzeniem się społeczeństwa i brakiem rąk do pracy. Ten ostatni problem zapewne dałoby się rozwiązać posiłkując się poszukującymi zatrudnienia przybyszami, ale tych Dania uparcie odrzuca podkreślając, że nie potrafią się zintegrować i nie czują „kulturowego ducha wspólnoty”, a zapominając o tym, że wymagania stawiane osobom napływowym, tak w kwestii wykształcenia jak i znajomości języka czy duńskiej kultury, są tak wysokie, że nierzadko nie mogą im sprostać nawet ludzie, którzy w Danii się urodzili, lecz nie urodzili się tam ich rodzice. Choćby pobieżne zapoznanie się z tymi zagmatwanymi stosunkami, mieszaniną niechęci i nośnych haseł o otwartości i akceptacji, pozwala wysnuć prosty wniosek, że duńskie szczęście jest przeznaczone tylko dla wybranych.

Lektura książki stanowi dobry sposób na uczynienie pierwszych kroków w stronę poznania duńskiej kultury.

Książka Particka Kingsley’a nie traktuje jednak wyłącznie o problemach społecznych. Autor sporo miejsca poświęcił na przykład na przedstawienie czytelnikom duńskiego systemu edukacji, ciekawego rozwiązania jakim są Uniwersytety Ludowe, pozwalające zyskać nowe umiejętności w dowolnym wieku. Osobny rozdział zajmuje zarys historii duńskiego designu wzbogacony o diagnozę bolączek, z jaką boryka się współcześnie ta dziedzina, nie zabrakło miejsca również dla reportażu na temat duńskiej rewolucji w odżywianiu, w którym pojawia się oczywiście słynna restauracja Noma, a także Rene Redzepi i Claus Meyer, zwani duńskimi królami jedzenia. Kingsley nie zapomina o smaczkach ze współczesnej popkultury, przemierza zachwycającą Kopenhagę i inne warte odwiedzenia miejsca, balansując pomiędzy tym co bardzo znane, a tym co, poza granicami Danii, praktycznie nieznane wcale. Lektura jego reportaży stanowi dobry sposób na uczynienie pierwszych kroków w stronę poznania duńskiej kultury. Nikodem Maraszkiewicz

Patrick Kingsley, Duńczycy. Patent na szczęście, Przekład: Joanna Gładysek, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 5 lipca 2017
 
 

Duńczycy

Patrick Kingsley
Duńczycy. Patent na szczęście
Przekład: Joanna Gładysek
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 5 lipca 2017
 

Wstęp

Na początku 2012 roku nie można było otworzyć żadnej brytyjskiej gazety, żeby nie natknąć się na artykuł dotyczący Danii. Dowiadywaliśmy się, że według raportu ONZ Duńczycy są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Czytaliśmy peany na cześć kultowych duńskich seriali w BBC4 – nie tylko „The Killing”, lecz także „Rządu” (oryg. „Borgen”) i duńsko-szwedzkiego „Mostu nad Sundem” (oryg. duński tytuł „Broen”) – oglądanych przez ponad milion widzów w Wielkiej Brytanii. Publikowano wywiady z Helle Thorning-Schmidt, pierwszą kobietą premierem Danii, i elaboraty o Nomie, przez trzy kolejne lata zdobywającej tytuł najlepszej restauracji na świecie. W pierwszej połowie 2012 roku Duńczycy przewodzili Unii Europejskiej, dzięki czemu zajmowali jeszcze więcej miejsca na łamach brytyjskiej prasy. Wychwalano bez końca ich utopijne państwo opiekuńcze i zaangażowanie w ochronę środowiska naturalnego oraz niemającą sobie równych kulturę cyklistów. Niektórzy z nas pamiętali sprawę karykatur Mahometa z 2006 roku. Reszta non stop nosiła robione na drutach duńskie swetry. Krótko mówiąc, gorączka skandynawska (czy też lepiej: duńskie delirium) opanowała mój naród, a przynajmniej jego część.

Moja książka jest częściowo reportażem, częściowo dziennikiem podróży, ale na pewno nie jest pisaną z perspektywy Anglików wyczerpującą publikacją zawierająca prawdę ostateczną o duńskim stylu życia. Wiosną 2012 roku spędziłem miesiąc w Danii, podróżując od Kopenhagi do zachodniej Jutlandii. Odwiedziłem plan filmowy serialu „The Killing”, laboratoria testowe Nowej Kuchni Nordyckiej i miasteczko nazywane najszczęśliwszym miejscem na ziemi. Zaglądałem do meczetów i szkół, kościołów i farm. Odwiedziłem małą wyspę, na której szpakowaci rolnicy stworzyli najbardziej nieprawdopodobny ekoraj. Rozmawiałem z ponad siedemdziesięcioma Duńczykami: i anonimowymi, i znanymi. Znakomita większość nich była fascynująca, kilku okazało się nieco nudnych. Poruszając się po omacku, kursowałem między aktorami, projektantami, szefami kuchni, architektami, dziennikarzami, politykami, studentami, imamami i uchodźcami. Poznałem twórców Sary Lund z serialu „The Killing”, założyciela restauracji Noma i kobietę, która zrobiła na drutach ten sweter. Książka jest próbą opowiedzenia o tych spotkaniach. Nie jest natomiast podręcznikiem uczącym myślenia i działania jak Duńczyk. Większość krajów jest nieprzenikniona dla przybyszów, choć zdarzają się wyjątki – na przykład Stany Zjednoczone. Dania do tych wyjątków nie należy.

Cztery procent Duńczyków ma na nazwisko Hansen, tylko trzy procent wyznaje islam. Dania jest zatem wciąż państwem dość jednorodnym. Z powodów, które spróbuję wyjaśnić, duńskość jest nadal czymś, co można osiągnąć jedynie dzięki duńskiemu wychowaniu, a na pewno nie dzięki przeczytaniu książki tak krótkiej jak ta. Dania to w zasadzie mała wieś. Wiele duńskich mikroświatów przenika się nawzajem, dlatego dość trudno skonstruować opowieść o tym kraju z jasno wyodrębnionymi rozdziałami. Ja napisałem ich osiem. Każdy koncentruje się wokół jednego tematu: edukacji, jedzenia, designu, polityki, tożsamości, Kopenhagi, telewizji i Jutlandii, jednak często zbaczam z obranego kursu i zahaczam o inne dziedziny. Rozdział poświęcony polityce zaczyna się od dyskusji na temat języka duńskiego. W tym poświęconym Kopenhadze piszę o duńskich rowerach i historii architektury Danii. Dziewiarstwo pojawia się w rozdziale o telewizji. Ostatni rozdział zaczyna się w Jutlandii opisem nastolatków oddających mocz na ścianę, a kończy rozważaniami o wiatrakach. Można je czytać pojedynczo i w dowolnej kolejności. God fornøjelse!

1. Pracuj ciężko, baw się na całego:
edukacja skandynawska

Wszyscy muszą brać udział
Else Mathassen

Sala gimnastyczna przypomina oldskulową dyskotekę. Wyluzowani nastolatkowie tańczą przy głośnej muzyce. Na dziedzińcu ci bardziej nieśmiali wpatrują się w czubki swoich butów, drżąc z zimna. W pewnym momencie dziewczyna w nadmuchiwanym pomarańczowym kole wypada z sali gimnastycznej i podskakuje jak piłka, mierząc z dużego żółtego pistoletu wodnego do każdego, kto pojawi się na jej drodze. Jesteśmy na imprezie z okazji zakończenia roku szkolnego w liceum Ingrid Jespersen. Temat przewodni dyskoteki to plaża, ale pogoda jest typowo duńska, więc nie wszyscy bawią się tak świetnie jak dziewczyna z pistoletem. Wieczorem temperatura spadła i niektórzy zapewne żałują, że posłusznie dostosowali się do zalecenia, by przyjść w stroju hawajskim.
Kilkuset pierwszoklasistów wciąż szaleje w sali gimnastycznej. Z girlandami sztucznych kwiatów na szyi wyginają się przy muzyce Rihanny albo duńskich artystów takich jak Kidd i Malk de Koijn. Co jakiś czas podchodzą do zaimprowizowanego baru, gdzie ich nauczyciele, do których zwracają się po imieniu, z radością rozdają kufle piwa. Kilka par obściskuje się po kątach. Wszyscy są weseli, ale nie pijani. Większość dobrze się bawi. To ostatnie beztroskie chwile – w przyszłym tygodniu czekają ich egzaminy. Jednak coś mnie niepokoi. Po pierwsze, czuję się tak, jakbym już tu kiedyś był. Po drugie, mam wrażenie, że zaraz zdarzy się coś bardzo złego.
W pewnym sensie mam rację. Byłem tu wcześniej, a przynajmniej widziałem tę szkołę na ekranie. To na tym dziedzińcu kręcono sceny z pierwszego sezonu „The Killing”. Większość fabuły początkowych odcinków dotyczy tego, co się stało pewnej nocy na szkolnej dyskotece. Na dyskotece niepokojąco podobnej do tej tutaj. Początkowo wydaje się nam, że podczas imprezy została porwana dziewczyna. Potem myślimy, że dziewczyna została zamordowana w suterenie. W końcu podejrzewamy, że ktoś inny został zgwałcony albo sfilmowany podczas uprawiania seksu grupowego. Rozglądam się. Gdzie jest kamera? Gdzie ta suterena? Kto jest zabójcą? Męczy mnie więcej pytań. Przyszedłem tu zafascynowany przede wszystkim serialem. Teraz jestem zaintrygowany tym, co liceum Ingrid Jespersen mówi o duńskim systemie edukacji i de facto o samej Danii.
W pewnym sensie nie jest ono reprezentatywne dla Danii. To dosyć elitarne prywatne liceum w modnej dzielnicy Kopenhagi, do którego chodzą: córka premiera partii socjaldemokratycznej, córka lidera duńskiej partii liberalnych demokratów i wnuczka Pii Kjaersgaard, eksliderki – powiedzmy – duńskiego odpowiednika British National Party, czyli partii skrajnie prawicowej. Słuchając śpiewającej w tle Rihanny, zastanawiam się nad tym, dlaczego rząd pokrywa 80 procent czesnego, skoro liceum jest prywatne.

* * *

Zdaniem niektórych społeczeństwo duńskie jest bezklasowe. Oczywiście przesadzają (premier w „Rządzie” mówi: „To mit, że wszyscy jesteśmy równi”), lecz wiele instytucji państwowych działa na rzecz zmniejszania różnic społecznych. Dobry tego przykład stanowi finansowanie prywatnej edukacji. Każdy, kto chce się uczyć w prywatnej szkole lub uczelni, otrzymuje dotację. Dowodzi to zarówno siły państwa, jak i stopnia jego zaangażowania w tworzenie równości. Prawdą jest, że większość uczniów w liceum Ingrid Jespersen pochodzi z rodzin bogatszych niż rodziny uczniów szkół państwowych. Mimo to ich zróżnicowanie społeczne jest o wiele większe niż uczniów podobnej szkoły prywatnej w Wielkiej Brytanii. Dwanaście godzin przed rozpoczęciem dyskoteki rozmawiałem z drugoklasistami z tej trzyletniej szkoły. Poprosiłem o podniesienie ręki tych, dla których opłacenie czesnego bez dotacji byłoby problemem. Połowa klasy podniosła ręce. „Gdyby moi rodzice musieli płacić za wszystko, nie mógłbym sobie pozwolić, żeby się uczyć w tej szkole”, mówi osiemnastoletni Rasmus. Posługuje się, podobnie jak wielu młodych Duńczyków, precyzyjnym, prawie bezbłędnym angielskim. „Nie mamy takich pieniędzy. Państwo pokrywa większość wydatków”. Oczywiście duńskie szkoły prywatne nadal uważane są za elitarne, choć nie mają tego samego stygmatu co podobne instytucje w Wielkiej Brytanii i są o wiele bardziej zróżnicowane społecznie.
Z tego powodu uczniowie tworzą zwartą grupę i mają większą świadomość społeczną niż ich koledzy w Wielkiej Brytanii. Jakiś czas temu klasa Rasmusa pojechała na wymianę do prywatnej szkoły w Szkocji, której nazwę pominę. Duńscy uczniowie byli zszokowani zaobserwowanymi tam podziałami społecznymi. „W Szkocji mówili o »klasie pracującej«”, wspomina Rasmus. „W Danii ona też oczywiście istnieje, ale różnice nie są wielkie. Z klasy pracującej możesz się dostać do klasy wyższej, jeśli znajdziesz dobrą posadę. A jeśli masz wykształcenie, powinieneś ją znaleźć”. W awansie społecznym pomaga też fakt, że ogólnie płace nie są zbyt zróżnicowane, co oznacza, że Duńczycy są mniej snobistyczni, jeśli chodzi o wybór profesji. „Nie pogardzam żadnym zawodem”, mówi Rasmus. „Jeśli zakończyłeś edukację w wieku szesnastu lat i zostałeś śmieciarzem, możesz zarabiać prawie tak dobrze jak lekarz. Jest to niełatwe, chociaż możliwe”. Oczywiście to lekka przesada, ale chodzi o sedno. Dzięki silnej pozycji duńskich związków zawodowych lekarz zarabia średnio tylko dwa razy więcej niż ekologiczny pracownik porządkowy, sędzia tylko dwa i pół razy więcej niż sprzątaczka. Zgodnie ze współczynnikiem Giniego, który służy do pomiaru nierównomiernego rozkładu dóbr, zwłaszcza dochodów, rozdźwięk między biednymi a bogatymi w Danii jest obecnie najniższy na świecie.
Nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków z tego, co grupa młodych Duńczyków pomyślała o grupie młodych Szkotów (zabawnie byłoby usłyszeć, co Szkoci pomyśleli o Duńczykach). Ich opinia jest jednak przydatna, gdyż pokazuje, czym duńska edukacja różni się od edukacji w innych krajach oraz czym wyróżnia się duńskie społeczeństwo na tle innych społeczeństw.
„Kiedy porównuje się nas do innych krajów europejskich, nasza edukacja wypada słabo”, mówi siedemnastoletnia Augusta. „Nie uczymy się na pamięć. Ale spytaj duńskich uczniów o politykę, a zobaczysz, że są dużo bardziej zorientowani. Więcej z nas ma własną opinię. Więcej myślimy o społeczeństwie. W Szkocji wydawało się nam, że tam uczą w staroświecki sposób”.
Można powiedzieć, że ten model edukacji jest wprowadzany już na poziomie żłobka. Duńskie dziecko w wieku sześciu miesięcy zaczyna korzystać z opieki dotowanej przez państwo, co oznacza, że rodzice wnoszą nie więcej niż 25 proc. opłaty za żłobek (równowartość około 1500 złotych miesięcznie). Jeśli dochody w rodzinie są niskie, płacą dużo mniej. Oznacza to, że każdego stać na żłobek czy przedszkole. Dzięki temu kobiety po urodzeniu dziecka mogą szybko wrócić do pracy. Pracuje ponad 70 proc. duńskich matek, podczas gdy w Wielkiej Brytanii około 55 proc. Zatem już półroczne dzieci większą część dnia spędzają poza domem, bez rodziców, w otoczeniu rówieśników z różnych rodzin.
Żłobki są krytykowane, mówi się, że prowadzonej w nich edukacji brakuje struktury. Zwolennicy żłobków podkreślają natomiast, że uczą one dzieci niezależności, zwiększają ich świadomość społeczną, ponieważ umożliwiają im kontakt z ludźmi o różnym pochodzeniu, oraz kształtują umiejętność współpracy, co jest dla Duńczyków niezwykle ważne. Tylko w Danii mogła powstać gra planszowa oparta na współpracy, a nie na rywalizacji, czyli „Konsensus”. I to nie zbieg okoliczności, że nazwa najsłynniejszego produktu eksportowego Danii, klocków Lego, pochodzi od duńskiego zwrotu „leg godt” – „baw się dobrze”.
Nacisk na niezależność wychodzi poza bramy szkół i przedszkoli. Ponieważ korzystanie z rowerów jest tak powszechne, a infrastruktura rowerowa tak rozbudowana, stosunkowo małe dzieci samodzielnie poruszają się po mieście. „Rodzice nie muszą nas odwozić”, mówi Søren, chłopak z długimi dredami. „Sami wszędzie jeździmy od małego. Nie potrzebujemy prawa jazdy. Jak masz dziesięć, jedenaście lat, rowerem dotrzesz do wielu miejsc. Już dziewięcioletnie dzieciaki same jeżdżą po mieście”. Dwadzieścia pięć procent duńskich dzieci między siódmym a czternastym rokiem życia pracuje na część etatu.
Młodzież ma tu łatwiejszy dostęp do alkoholu i pije go dużo więcej niż młodzież w jakimkolwiek innym kraju. Flaszkę może legalnie kupić już szesnastolatek, a sprzedawcy nie pytają zbyt często o dowód tożsamości. Rodzice niejednokrotnie dają czternastolatkom piwo na imprezę – próbują ograniczyć picie alkoholu przez dzieci, ale nie zakazują go całkowicie. Opinie co do efektów takiej polityki są podzielone. Łatwo przewidzieć, że według niektórych zachęca to do upijania się, inni natomiast uważają, że dzięki temu młodzież zachowuje umiar. „Myślę, że my pijemy inaczej niż ludzie w Anglii”, mówi Benedicte, siedemnastolatka. „Tam ludzie w knajpach byli pijani. Naprawdę pijani. My raczej jesteśmy tylko podchmieleni”. Niektórzy jej koledzy uważają, że stosunek ich klasy do upijania się jest wyjątkiem. Jednak większość z nich twierdzi, że jest reprezentatywny dla Duńczyków w ich wieku, którzy choć stosunkowo często piją alkohol, zwykle robią to z rozwagą.

 
Wesprzyj nas