“Umami” meksykańskiej pisarki Lai Jufresy to wielowymiarowa opowieść o smutku, stracie i utraconych szansach, przedstawiona jednak z lekkością i poczuciem humoru. Autorka zwraca w niej także uwagę na korzyści z bycia w społeczności, nawet małej.


UmamiUmami dla Azjatów jest kwintesencją idealnego połączenia składników, tak, by wytworzyły głębię smaku i aromatu dania. “W artykułach popularnonaukowych umami określa się słowem »rich«. Lubię to określenie, »rich«, ale trudno mi je przetłumaczyć, bo w języku angielskim nie oznacza jedynie bogaty, lecz także złożony, wyrazisty, zadowalający.” – mówi powieściowy znawca przedmiotu, antropolog Alfonso Semitiel. I tak jak umami, tak złożone, intensywne i bogate w emocje i przejścia były losy postaci w książce Lai Jufresy.

Jufresa bohaterami swojej opowieści uczyniła grupkę mieszkańców meksykańskiego miniosiedla składającego się z pięciu domów nazwanych określeniami smaków rozpoznawanych przez człowieka. W Domu Słonym zamieszkują Linda i Victor z dziećmi: Aną, Theo i Olmo. Linda i Victor są muzykami i prowadzą Akademię Muzyczną w Domu Słodkim. Dom Gorzki wynajmuje Marina, młoda malarka, która “za dużo nie maluje, ale za to wymyśla nazwy kolorów”. Dom Kwaśny zajmuje Pina, przyjaciółka Any, i jej tato Beto, a ostatni, Dom Umami, to mieszkanie Alfonso, właściciela całej posesji.

Powieść meksykańskiej autorki to pełna smutku i dyskretnej melancholii opowieść z życia małej wspólnoty mieszkańców z miasta Meksyk. Jufresa skonstruowała “Umami” z kilku równoległych narracji, gdzie kilku bohaterów na przemian przedstawia swoją historię, a ich losy, bardzo odmienne od siebie, choć luźno splecione ze sobą drobnymi wydarzeniami, łączy to, że każdy z nich nosi w sobie jakiś smutek, traumę lub żałobę. Łączy ich także próba walki ze swoim losem, chociaż robią to na różne sposoby.

Wdowiec Alfonso wspomina chwile smutku i radości przeżyte z przedwcześnie utraconą żoną, a Ana winiąc się za śmierć siostry, szuka ucieczki w pielęgnowaniu ogrodu. Artystka Marina próbująca wyzwolić się spod wpływów zaborczej matki i traumatycznych wspomnień z dzieciństwa, Linda i Victor zmagający się z traumą po stracie córki Luz, Pina cierpiąca przez lata z powodu ciągłych walk rodziców i ucieczki matki – mimo nieprzyjemnych doświadczeń szukają drobnych życiowych radości czy zadowolenia z małych sukcesów, w tym znajdując remedium na apatię i nostalgię.

Różnorodne postaci – dorosłych, nastolatków i dzieci – w powieści prezentują wiele rodzajów smutku, nostalgii i żałoby, oraz różne próby powrotu do zwyczajności. Każda z nich boryka się z bólem na swój sposób, ale to, w jaki sposób to robią, jak się okaże, może mieć wpływ na wszystkich wokół nich. Bohaterowie Jufresy prezentują różnorodne i barwne osobowości, opisane z realistyczną autentycznością, a narracja pierwszoosobowa zastosowana w przypadku kluczowych postaci pozwala czytelnikowi głębiej odczuć najbardziej intymne emocje, dylematy i marzenia.

Bohaterowie Jufresy prezentują różnorodne i barwne osobowości, opisane z realistyczną autentycznością.

Powieść Lai Jufresy jest książką solidnie skonstruowaną, nie ma jasno określonego początku i końca, jej akcja obejmuje cztery lata, a narracja prezentowana naprzemiennie z punktu widzenia kilku postaci odkrywa stopniowo i nielinearnie losy osób i powiązania między nimi, a także wydarzenia, które połączyły lub poróżniły bohaterów. Autorce, mimo że w książce pokazuje różne stany i emocje nurtujące członków tej małej społeczności, udało się uniknąć zbytniego sentymentalizmu, a z umiarem użyte akcenty humorystyczne dodają powieści uroku.

Powieść meksykańskiej autorki zwraca uwagę na korzyści z bycia w społeczności, nawet małej. Losy książkowych postaci tchną optymizmem, dowodząc, że interakcje z grupą sąsiadów mogą zapobiec pogrążaniu się w smutku czy depresji i pobudzić do powrotu do zwykłego życia, sprzed traumatyzujących wydarzeń. I mimo że żaden z bohaterów nie wyrwał się całkowicie z marazmu, to wszyscy robią mniejsze lub większe postępy na drodze powrotu do normalności. Z nadzieją, że im się uda. “Umami” pobudza zmysły i jest pyszną literacką ucztą. Robert Wiśniewski

Laia Jufresa, Umami, Przekład: Katarzyna Górska, Seria: „Don Kichot i Sancho Pansa”, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 17 sierpnia 2017
 
 

Umami

Laia Jufresa
Umami
Przekład: Katarzyna Górska
Seria: „Don Kichot i Sancho Pansa”
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 17 sierpnia 2017
 

I

2004

Milpa, powiedziałam. Usiadłam na krześle w salonie i oznajmiłam: Prawdziwa, tradycyjna milpa: kukurydza, fasola i dynia. Sama mogłabym je zasiać, obok stołu piknikowego. Zatoczyłam rękoma wielkie koło i dodałam triumfalnie: Jak nasi przodkowie. Spojrzeliśmy we trójkę przez szklane drzwi na patio; kiedyś stał na nim stół, który można było złożyć i przenieść w dowolne miejsce. Ławki po obu stronach wsuwało się pod spód, jak składane łapy żółwia, a całość zamieniała się w aluminiową walizkę. Teraz już się tak nie da. Stołu nie można złożyć i nie zabieramy go więcej do parku. Dookoła niego widać szary od brudu cement, rzędy donic pełnych suchej ziemi, uschnięte krzaki, zepsute wiadra. Bezbarwne miejskie patio. Jeżeli gdzieś przebija kolor zielony, jest to na pewno mech. Jeżeli czerwony – rdza.
I pachnące zioła, powiedziałam. Pietruszka, kolendra, miechunka pomidorowa, chili do zielonego sosu, który tata przygotowuje, kiedy mamy gości. Od razu kupił ten pomysł. A mogłabyś jeszcze posadzić krzaczek tych nieforemnych pomidorów, które jadłem w trasie koncertowej po Kalifornii? – zapytał. Mama nie okazała jednak entuzjazmu, chociaż zawsze twierdziła, że kocha rośliny. Poszła do swojego pokoju, zanim zdążyłam wstać z krzesła, i zgodziła się podpisać umowę dopiero po trzech dniach. Spisałyśmy postanowienia kontraktu na serwetce. Podpisałyśmy się pod nimi, dla amerykańskiego komfortu mamy nieznacznie modyfikując nazwę całego przedsięwzięcia: „Milpa z trawą”. Milpa ma już swoją tradycję na naszym prywatnym osiedlu Dzwonnica, nie ja pierwsza próbuję się z nią zmierzyć. Teraz to już oficjalne: „W zamian za przeobrażenie patia w milpę-ogród Ana może nie jechać na kolonie i spędzić lato w domu”. W moim własnym domu, trzeba by dodać. Czy to aby nie jest płacenie haraczu? Na pewno dałoby się to pod haracz podciągnąć. Ale oni są innego zdania. Nie to, żeby byli okrutni – po prostu kochają jeziora. Mama nad jednym z nich dorastała. Ważki budzą w niej nostalgię.
W umyśle mamy letnie kolonie = uprzywilejowane dzieciństwo. Tak naprawdę to kolonie są zakodowaną nazwą dwóch miesięcy, które ja i moi bracia spędzamy z macochą mamy, babcią Emmą, pływając między algami i karmiąc kamykami kaczki. Dla mamy zamiłowanie do tych czynności jest oznaką zdrowia, jak picie mleka czy wczesne wstawanie. Wychowała nas w jednym z największych miast na świecie, ale nie chce, żebyśmy byli mieszczuchami – czyli tym, czym właśnie jesteśmy. Mieszka tutaj już od dwudziestu lat, ale dalej przewiązuje sobie głowę chustkami, tak jak inni emigranci wywieszają w oknach flagi państw, które opuścili. Wykorzeniona – w ten sposób określa samą siebie, gdy ktoś przychodzi do nas w odwiedziny, a ona pije czerwone wino, aż jej zęby i język robią się czarne. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że z jej stóp wyrastają korzenie, a sypiący się z nich piasek spada na pościel.
Protestantka – to kolejne słowo, którym mama siebie określa. Towarzyszy mu zawsze ruch dłoni: zamaszysty obrót nadgarstka, służący zarówno usprawiedliwianiu się, jak i żartowaniu z samej siebie. Używamy go między sobą, gdy wyśmiewamy się z niektórych nerwic mamy: jej obsesji na punkcie punktualności i dobrze wykonanej pracy. Obracamy dłonią i czujemy się tak, jakbyśmy ściągali niewidzialne pajęczyny z narodowego katolicyzmu. Obracamy też dłonią, gdy – dajmy na to – musimy być na lotnisku już kilka godzin przed odlotem, na wszelki wypadek. Kiedy ktoś z nas wykonuje ten gest, reszta nie ma wątpliwości co do jego przekazu: etyka protestancka.
Teraz jednak obok jeziora z dzieciństwa mamy stoi Wal-Mart. Chociaż lepiej nie wspominać o tym na głos. Ani o molochu, ani o tym, że ona też mogłaby czasem odwiedzić Emmę. Mama często zapomina, że wykorzenienie się było jej własną decyzją. Niekiedy myślę, że powinnam zrobić to samo. Spakować się i wynieść, jak tylko skończę czternaście lat. Ale tego nie zrobię. Bo ona byłaby zachwycona: starsza córka poszła w jej ślady. Tak właśnie odczytałaby to cała rodzina, jestem tego pewna: mama wykręca kota ogonem z tą samą zdecydowaną delikatnością, z jaką składa ubrania i wyżyma ścierki. Widziałam ją na zdjęciach, kiedy była w moim wieku, z tą jej przerwą między nogami i bosymi stopami. W ten sposób łatwo wyparować. Wznieść się jak piana. Łatwo uciec i zostać ocaloną. Mnie, kiedy siadam, uda się łączą i zawsze coś mi wystaje ze spodni albo z ust, albo z krzesła. I nie mam wyczucia rytmu. Ani głodu przygód. Gdybym to ja uciekła, na pewno bym wróciła.

Mamy teraz dwa worki „dobrej” ziemi. Sprzedawca ze szklarni przekonał mnie, że nasza ziemia, ta z patia, się nie nadaje. Powiedział, że jest zanieczyszczona ołowiem. I że w całej Cuauhtémoc, całej Benito Juárez i całym centrum poziom zanieczyszczenia jest alarmujący, a zawartość ołowiu wzrasta nawet do czterdziestu miligramów na kilogram ziemi. Nie wiedziałam, czy mu wierzyć, ale i tak tę ziemię kupiłam. Przede wszystkim po to, by razem z Piną, moją przyjaciółką, uciec jak najszybciej z tego sklepu. Sprzedawca nie patrzył nam na biusty ani nic, ale rozprawiając o glebach i nawozach, powoli wsadzał ręce do worków z ziemią, aż po łokcie. Widząc to, Pina, która przyszła ze mną, bo później miałyśmy iść razem na orszadę, szturchnęła mnie łokciem. Kup tę ziemię, powiedziała, wystarczająco dużo świństw jest już w tuńczyku.
Gdy dotarłyśmy do La Michoacany na rogu – miejsca, które utrzymuje się głównie dzięki nam – zapytałam Pinę: Myślisz, że jest zboczeńcem? Pi oblizała usta i przeciągnęła dłonią po żebrach, jęcząc: Mmmm, ziemia. Włożyła sobie rękę między nogi. Mmm, dżdżownica z ołowiem! Czasem wstyd mi gdzieś z nią iść. A czasem po prostu jej zazdroszczę. Pinie nie umiem powiedzieć „nie”. Kiedy chodziłyśmy do trzeciej klasy, zmuszała mnie do grania w grę, która polegała na drapaniu wewnętrznej strony dłoni aż do krwi. Złożyłyśmy wtedy przysięgę krwi, że zawsze będziemy siostrami. Chociaż ostatnio nie jesteśmy sobie równe – ja zazdroszczę wszystkiego, co robi Pina i co jej się przytrafia, bo zawsze jest ciekawsze niż to, co zdarza się mnie. Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Nieprawda – doskonale wiem kiedy. Zaczęło się, gdy pojawiła się jej mama. Wcześniej miałyśmy po jednej zjawie na łebka – ona swoją mamę, a ja siostrę – ale trzy miesiące temu jej duch skontaktował się z nią przez internet. Odejście mamy i śmierć siostry to oczywiście nie to samo, ale co jest ciekawsze: znaleziona po latach mama czy ta, która nigdy nigdzie nie wyjeżdża?
Pina przestała jęczeć i powiedziała: Nie mów „zboczeniec”.
Dlaczego?
Bo niektóre gnojki mówią tak o gejach. To słowo jest dyskrymujące.
Dyskryminujące.
Właśnie.

A może po prostu przykryć starą ziemię nową i mieć to z głowy? Stoimy na patio. Pina uniosła ramię i przekręciła głowę w kierunku pachy, którą depiluje sobie pęsetą. Kiedy dostaje przykurczu szyi, zmienia stronę. Wygląda jak czapla: ładna i wygięta. Patrzę z obrzydzeniem na worki ziemi, które są nieme i nie odpowiadają na moje pytanie. Podoba mi się słowo „obrzydzenie”. Jest dla mnie właśnie tym – tą porą dnia, w czasie której nie śpią tylko muchy. Wszystko jest o tej godzinie w bezruchu, wszystko śmierdzi zakurzonym cementem. Nie znam się na ołowiu, ale znalazłam w starej ziemi kapeć. I kilka kapsli, i mojego zaginionego pluszowego pieska, pogrzebanego podstępem i z premedytacją pięć lat temu. Gdyby moi bracia nie byli teraz na wakacjach, zaczęłabym obmyślać zemstę.
Pina, nie mając pojęcia, o czym mówi, stwierdza: Trzeba zgarnąć starą ziemię.
I co mam z nią zrobić?
Sprzedać ją Marinie. Albo podarować, żeby coś sobie posadziła i zjadła.
Z ołowiem?
Przecież to minerał, dobrze jej zrobi.
Dobrze to by jej zrobiła lektura Umami.
Co to jest?
Książka Alfa, którą pożyczyłam ci tysiąc lat temu.
Dałam ją komuś w prezencie. Czy to była powieść o pedofilii?
Nic z tych rzeczy, to esej antropologiczny o zależności między piątym smakiem a jedzeniem prekolumbijskim. Na jakim świecie ty żyjesz?
Wiem przecież, co to jest umami, tylko dlaczego napisał książkę z nazwą swojego własnego domu na okładce?
Ale z ciebie głupol.
Chyba z ciebie, nawet nie wiesz, co zrobić z tą twoją ziemią.
Na patio pojawia się tata. Dwa miesiące temu zgolił brodę i jeszcze się do niego nie przyzwyczaiłam. Wygląda dużo młodziej. Albo dużo brzydziej. Któregoś dnia przyszłam na próbę orkiestry, żeby mnie podwiózł, i prawie go nie poznałam. Zawsze siedział w głębi sceny, ale kiedyś namierzałam go bez problemu. Widocznie tylko przez brodę. Chociaż teraz lepiej mu o tym nie wspominać. Oddaję mu dwadzieścia pesos reszty ze szklarni.
Tata siada z piwem na ławce i kładzie stopy na moich workach. Chowa pieniądze do portfela. Obiecałam mu, że projekt okaże się dobrą inwestycją, chociaż nie wiem, co to tak naprawdę znaczy. Opowiadam mu o azocie w ziemi. O tym, jak kukurydza najpierw go usuwa, a fasola potem przywraca. Następnie przechodzę do ołowiu. Troszkę może przesadzam. (Toksyczny, mówię, i rakotwórczy). Tata patrzy przez okno na mamę: ma dzisiaj na głowie pomarańczowy turban, zmywa naczynia i porusza ustami jak japoński karp. Ustalamy z tatą, że nie wspomnimy jej o ołowiu. Mama jest jedną z tych osób, którym na myśl o zanieczyszczeniu środowiska i/lub postępie cywilizacyjnym pęka serce.
Podsuwam tacie pomysł zakupu węża ogrodowego. Zaczyna liczyć. Zamartwianie się o pieniądze jest jednym z jego tików. Zawsze robi przy tym zeza. Żeby odwrócić jego uwagę, zmieniam temat i opowiadam o pomidorach. Niektóre, obiecuję, będą niekształtne, a inne fioletowe. Pina chce mi pomóc, podnosi pęsetę i wykonuje nią pionowe ruchy: Niektóre będą miały paski. Tata się wzrusza. Idzie do kuchni po kolejne piwo i widzimy, jak próbuje przekonać mamę, by do nas dołączyła. Pomidory tygrysie, powtarza, a także: Quality time. Z tym swoim akcentem, który kiedyś doprowadzał ją do śmiechu. Ale mama nie wychodzi. Mama nie wierzy w patia. W jej umyśle patia są odpowiednikiem czegoś żałosnego i niedożywionego, taplającego się we własnym brudzie, zamkniętego w klatce.
Nie wydaje ci się strasznie chuda? – pyta Pina.
Kto?
Marina!
Tata wychodzi i oświadcza, że nie kupi mi narzędzi. Że muszę je pożyczyć. Założę się, że to odpowiedź na typowy komentarz mamy: Za dużo jej pozwalasz.
Pytam go, od kogo niby mam te narzędzia pożyczyć, ale on tylko zgniata bez słowa puszkę po poprzednim piwie. Od dwudziestu lat gra w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej na kotłach: wie, jak wydobyć z nich długie echo. Po chwili podnosi głowę i zaczyna wpatrywać się w Pinę. Nie boli cię to? – pyta.
Pina mówi, że boli.
To dlaczego się po prostu nie ogolisz?
Bo szybciej odrastają, cedzę przez zęby. Tata natychmiast się domyśla, że lepiej o nic już nie pytać. Pina wkłada pęsetę do kieszeni szortów, krzyżuje ręce, chowając dłonie pod pachy, i mówi: Muszę się spakować. Wstaje i daje każdemu z nas całusa.
Nie zostaniesz na obiad?
Nie mogę, jutro jadę się spotkać z Chelą i nie mam kremu do opalania i całej reszty.
Pozdrów ją ode mnie, mówi tata.
Ja nie wiem, co powiedzieć, i Pina odchodzi. Widzę przez okno, jak obejmuje moją mamę: japoński karp, chińska czapla.

Dostaliśmy e-mail od moich braci, że właśnie wylądowali w Michigan: bilety sponsorują nam zawsze linie lotnicze, dla których nasz dziadek – którego prawie nie pamiętamy – pracował całe życie jako pilot. Kiedyś nie istniało dla mnie nic bardziej emocjonującego niż podróż samolotem, jakbyśmy wszyscy byli częścią wielkiej wymuskanej rodziny z niebieskimi kuferkami pełnymi niespodzianek dla wnuków pilotów, o niebo lepszymi niż pudełka słodyczy, które dostawałam na różne okazje od kolegów ze szkoły. Zawieszano mi na szyi identyfikator i wtedy zaczynałam przewodzić rodzeństwu. Kiedy była nas czwórka, nie mieściliśmy się wszyscy: oni siadali we trójkę w jednym rzędzie, a ja, po drugiej stronie przejścia, udawałam, że lecę zupełnie sama. Emma nie miała jeszcze wtedy telefonu. Teraz co chwila przesyła nam zdjęcia, które robi komórką. Niedawno obejrzała dokument (w PowerPoincie, prezentacje też zresztą uwielbia rozsyłać) o raku skóry. Dlatego teraz na zdjęciach dołączonych do e-maila Theo ma na głowie czapkę, Olmo daszek, a ona sama spiczasty kapelusz, na pewno z Penny Savers, gdzie kupuje wszystko potrójnie, bo wie, że i tak szybko się zniszczy. Przez te nakrycia głowy i grubą warstwę kremu przeciwsłonecznego wyglądają we trójkę trochę upiornie. Emma trzyma w dłoni papierosa, bo nie istnieje na świecie dokument PowerPoint, który byłby ją w stanie nakłonić do rzucenia palenia.
W zeszłym roku Theo próbował ją przekonać, że lepiej kupić jeden egzemplarz dobrej jakości zamiast trzech byle jakich – dajmy na to latarek. Babcia pozwoliła mu dokończyć przemowę, po czym oświadczyła: Widać, synku, że nie przeżyłeś wojny. Theo był zbity z tropu i zareagował dopiero po chwili, ale gdy krzyknął: Ty też nie!, Emma oddalała się już między półkami z proszkiem do prania, pchając przed sobą wózek, w którym wszystko było potrójne.
Kiedy ktoś próbuje wybić jej z głowy to przyzwyczajenie – tak niepasujące do reszty jej hippisowskich i jak sama twierdzi, antyestablishmentowych zwyczajów – argumentem obronnym babci Emmy jest to, że kupując w Penny Savers, wspiera ekonomię Birmy, Tajlandii czy innego rozwijającego się kraju z tamtego rejonu.
Rozwijać to się może dziecko, mówi Theo.
A ona odpowiada: All rightie, then.

Mama płacze nad e-mailem, płacze nad zdjęciami. Latem jej się pogarsza. Tak jak brudna rzeka przynosi ze sobą górę śmieci, tak samo wakacje sprowadzają nam zawsze pod drzwi rocznicę śmierci mojej siostry Luz. Była z nas najmłodsza.
Była najsłodsza? – zapytała pewna głucha ciotka w okresie, w którym nasza rodzina wypełzała spod kamieni, jak robak żyjący tylko przez jeden dzień: dzień kondolencji.
Nie, krzyknęłam, była najmniejsza!
Luz miała prawie sześć lat, gdy się utopiła. Tak właśnie mówiła, od kiedy skończyła pięć: Mam już prawie sześć. Mama nie wróciła od tamtego czasu nad jezioro, ale upiera się, żeby nas dalej tam posyłać. W jej wyobrażeniu, jeżeli ktoś spadnie z konia, to musi się podnieść i dosiąść go na nowo. A jeżeli nie on, to przynajmniej jego dzieci.
Czy jest coś, co chciałaby pani powiedzieć swoim dzieciom? – zapytała psycholog w czasie naszej jedynej wspólnej wizyty, zaraz po śmierci Luz. Rozmawialiśmy z nią od ponad godziny, zwłaszcza tata, Theo i ja, bo mama nie odezwała się słowem, Olmo też nie, ale on był wtedy malutki. Pani doktor unosiła wysoko brwi, próbując zasygnalizować mamie, że stawką w grze jest nasza przyszłość, nasze zdrowie psychiczne – to właśnie powtarzała nam od godziny. Mama w końcu się poddała. Popatrzyła na każde z nas po kolei i powiedziała, tak powoli, że dało się usłyszeć jej obcy akcent: Dzieci, wy naprawdę jesteście odważne, a ja wcale nie jestem rybą.

 
Wesprzyj nas