“Wangowie kontra świat” to opowieść o tym, jak przejście od wspaniałego bogactwa do łachmanów łączy rodzinę w sposób, w jaki pieniądzom nigdy by się to nie udało.


Wangowie kontra światCharles Wang jest wściekły na Amerykę. Krzykliwy i sympatyczny biznesmen zbudował imperium kosmetyczne, ale kryzys finansowy doprowadził go do ruiny.

Teraz Charles pragnie tylko umieścić dzieci w bezpiecznym miejscu, a samemu pojechać do Chin, by odzyskać ziemię przodków… i własną dumę.

Charles zabiera Andrew, aspirującego stand-upera, i opętaną modą Grace ze szkół, na które dłużej go nie stać. Razem z Barbrą, swą kolejną żoną, wyruszają w podróż z zajętego przez bank domu w Bel Air do stanu Nowy Jork na drugi koniec kraju, gdzie przed światem kryje się jego najstarsza córka, Saina, okryta niesławą piękna plastyczka.

Burzliwe zdarzenia, które mają miejsce podczas wyprawy, sprawiają, że Charles będzie musiał dokonać wyboru między utrzymaniem rodziny a spełnieniem swojego marzenia o nowym początku w Chinach…

***

Energiczny debiut z gęstą akcją opowiadający o chińsko-amerykańskiej rodzinie, która z dnia na dzień bankrutuje. Przeskoki pomiędzy punktami widzenia wszystkich Wangów, wędrówki w czasie i przez świat, chińskie frazy, stand-upowe monologi, szczegóły dotyczące finansów, dziennikarstwa, przemysłu kosmetycznego i świata sztuki świadczące o znajomości rzeczy – ta debiutująca powieściopisarka niczego nam nie szczędzi.
Kirkus Review

Jade Chang jest redaktorką i dziennikarką publikującą w takich czasopismach jak BBC, Metropolis, Glamour i The Los Angeles Times Magazine. Była również redaktorką w serwisie Goodreads. Autorka otrzymała stypendium dziennikarskie Sundance Arts Journalist i pisarskie Squaw Valley Writers Workshop, jest również laureatką the AIGA/Winterhouse Design Criticism Award. “Wangowie kontra świat” to jej debiut literacki. Mieszka w Los Angeles.

Jade Chang
Wangowie kontra świat
Przekład: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 19 lipca 2017
 
 

Wangowie kontra świat


Bel Air, Kalifornia

Charles Wang był wściekły na Amerykę.
Ściślej rzecz biorąc, Charles Wang był wściekły na historię.
Gdyby pałający śmiertelną żądzą Japończycy nie najechali kiedyś na Chiny, gdyby milion – miliard – oszukanych studentów i niewolników nie czciło bałwochwalczo łysiejącego akademika, który papugował rosyjskiego szaleńca i nie był w stanie zapłacić za swoje obietnice, to Charles nie stałby tutaj z aspiryną w dłoni, wypatrując z okna swojego ukochanego domu w Bel Air tych wyrachowanych dupków z banku (tego samego, który przed laty padł przed Charlesem na kolana i całował go po tyłku), żeby przyszli i odebrali mu życie.
Bez historii wcale by go tu nie było.
Byłby tam, mieszkałby na przynależnych mu z urodzenia ziemiach przodków, rozpieszczony książę w jedwabnych szatach, pisałby pikantne, błyskotliwe wiersze, uwodził służące, pobierał dziesięcinę od swoich chłopów i zaskarbiał sobie ich głęboką wdzięczność za to, że w zrujnowanych domach zostawia im tyle ziarna, żeby wystarczyło na spłodzenie kolejnych głodnych dzieci.
Ale świat, który powinien istnieć, rozpadł się na kawałki, potężny brzuch Azji wzdął się od trującej obcej niestrawności i wypluł Charlesa, boleśnie nim obijając, na Tajwan, ten tropikalny żart, a kiedy udało mu się stanąć na nogi, smrodliwymi wyziewami posłał go przez rozległy Pacyfik i rozsmarował na powierzchni bezosobowej zielonej krainy pełnej łapczywych przybyszów, w tym jego pozostawionych samym sobie rodaków: biednych, niepiśmiennych, drapiących się po jajach kulisów z Kantonu i Fujianu, których szczytem marzeń był fartuch kucharza i ruchanko od tyłu w jakimś zaułku.
Och, nie powinien być wulgarny.
Charles Wang nie powinien nawet wiedzieć, co się dzieje w lepkich od brudu pokojach i pod poplamioną pościelą. Pokolenia wspaniałych przodków, uczonych, mężów stanu i posiadaczy ziemskich przysposobiły go do aromatycznych herbat rozwijających płatki w świeżej źródlanej wodzie, do kaligraficznych muśnięć pędzelkiem z sierści białego wilka zanurzonym w czarnym tuszu z klejem z jelenich rogów, do niefrasobliwych gier hazardowych rozgrywanych pomiędzy prawdziwymi przyjaciółmi.
A nie do tego. Do tego nie. Nie dla niego skundlona kaczka po pekińsku zjadana w restauracji pana Chow przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem aspirujących do sławy raperów i ich niskich, pulchnych, noszących kolorowe szkła kontaktowe filipińskich dziewczyn. Nie dla niego zatłoczone wernisaże, na których cienki jak papier kołnierz jego kaszmirowego swetra przesiąkał potem, a on wpatrywał się w jakieś unoszące się w formaldehydzie przecięte na pół zwierzę z flakami nieraczącymi nawet wypłynąć. Nie dla niego białe kobiety ze srebrnymi pałeczkami we włosach, uśmiechem dopraszające się pochwały. Absolutnie nic w jego długiej linii genealogicznej nie przygotowało go na uwielbienie Zachodu dla Dalajlamy, na gwiazdy pop noszące jadeitowe paciorki modlitewne i na powszechne popijanie cholernych boba chai.
Wcale nie powinno go tu być. Nigdy nie powinien z własnej woli postawić stopy w Nowym Świecie, to nie ulegało wątpliwości. Historia zaczęła ruchać Charlesa Wanga, a Ameryka dokończyła robotę.
I to było najgorsze, ponieważ Ameryka, ta kapryśna suka, w przeszłości kochała Charlesa Wanga.
Dała mu ten dom, piękną posiadłość w stylu georgiańskim, niegdyś należącą do pomniejszej gwiazdki MGM, która wyszła za prawnika studia, a ten prawdziwe pieniądze zarabiał na handlu bronią u Mickeya Cohena. W każdym razie tak mówił Charles swoim gościom, kiedy oprowadzając ich po domu, wskazywał ukryty tunel w piwniczce z winem oraz dziurę po kuli w oknie salonu.
– Włosi żydowskim gangsterom nie podskoczą! – mawiał, gładząc mezuzę, którą pozostawił na framudze drzwi. – W Starym Testamencie nie ma piekła!
Potem zapraszał gości na zewnątrz, prowadził ich wzdłuż symetrycznych rzędów ozdobnie przystrzyżonych krzewów i układających się w wiry płatków róż Madame Louis Lévêque, by wreszcie zatrzymać się przed statuetką kłaniającego się dżokeja, którego uśmiechniętą czarną twarz dawno temu taktownie pomalowano na lśniący róż. Z uniesioną brwią Charles mówił gościom, że dom, którego przeznaczeniem było stać się siedzibą Wangów, zaprojektował Paul Williams, pierwszy czarny architekt w mieście. Facet zbudował też dom Franka Sinatry, tę dziwaczną restaurację na lotnisku w Los Angeles z gwiazdami i statkami kosmicznymi, wyglądającą, jakby przeniesiono ją żywcem z Jetsonów, oraz zamek dla Charlesa Wanga.
Martha Stewart rozpływała się wręcz w pochwałach domu. Nazwała go skarbem, położyła Charlesowi Wangowi bladą, zgrabną dłoń na rękawie letniej marynarki z granatowego jedwabiu z polerowanymi mosiężnymi guzikami, uszytą przez krawca, który miał apartament w hotelu Peninsula Hong Kong i także nosił nazwisko Wang, choć dzięki Bogu nie był krewnym. Martha Stewart chwyciła rękaw Charlesowej marynarki, spojrzała na niego z niebywałą szczerością i wyrzuciła z siebie:
– To niezwykle ważne, Charles, naprawdę istotne, że utrzymujemy ducha tych domów.
W gruncie rzeczy Ameryka dała mu też troje dzieci, uroczych i cudownych, chociaż żadne nie nauczyło się mówić po mandaryńsku bez akcentu i wszystkie mieszkały osobno, odmawiając mu podstawowej godności bycia głową rodziny. Niejaką rolę odegrała w tym pierwsza żona Charlesa, aczkolwiek to on przyjechał do Ameryki i poprosił tę kobietę o rękę, to on padał na kolana na wieść o każdej ciąży, to on kucał przy szpitalnym łóżku i kibicował kolejnym dzieciom wkraczającym w świat niczym wojownicy.
Tak, Ameryka niegdyś go kochała. Dała mu jaja, żeby przekształcić w imperium kosmetyczne nędzną fabryczkę ojca na obrzeżach Tajpej, trzykominowy biznes dostarczający mocznik producentom nawozów sztucznych. Mocznik. Jego ojciec handlował sikami! W dodatku nie prawdziwymi, tylko sztucznymi. Fałszywymi. Substytutem związku amoniaku i azotu, który można wyprodukować z materiałów nieorganicznych i po zabiegach reklamowych nazwać mocznikiem, choć w gruncie rzeczy to tylko manewr, który sprawia, że siki przestają być tak strasznie sikowate.
Świadomość, że jego ojciec, wysoki i dumny ojciec, lekko mrużący oczy jak uczony, noszący zapięte pod szyję pikowane kamizelki, spokojnie przeszedł od zarządzania akrami żyznej chińskiej ziemi do prowadzenia fabryki sików na Tajwanie – cóż, to było upokorzenie tak wielkie, że nikt nie potrafi nawet o nim wspomnieć.
Ojciec chciał, żeby Charles studiował na tutejszym uniwersytecie i został mężem stanu nowego państwa, młodym człowiekiem w zachodnim garniturze, który przejmie dziedzictwo Sun Yat Sena, ale Charles ułożył inny plan – zamierzał odzyskać dla rodziny dawne życie. Armia dobrze mu życzących (z której nikogo nie miał więcej spotkać) zapakowała go do samolotu z dwoma zwojami z zaklęciami na szczęście, pokruszonym wieńcem z orchidei oraz listą amerykańskich producentów nawozów sztucznych – ewentualnych odbiorców taniego mocznika.
Charles połowę lotu spędził zamknięty w toalecie, pozbywając się pozostałości po bankiecie pożegnalnym: zupy z ptasiego gniazda oraz tłustej wieprzowiny duszonej w wijącej się masie strzykiew. Kiedy uznał, że ani sekundy dłużej nie zniesie widoku własnej wypranej z kolorów twarzy, wziął do ręki miniaturowe mydełko w woskowanym papierze i zajął się lekturą etykietki, ćwicząc przy okazji swój angielski. Opakowanie było śliczne, pachnące liliami i ozdobione fioletowymi kwiatami. „Nawilżające”, obiecywał napis na froncie. „Skóra tak miękka, że to musi być Glow”. Z drugiej strony widniała stłoczona gęsto lista składników, która Charlesa zaskoczyła. Działo się to w czasach, gdy na Tajwanie nie istniał nakaz podawania składu produktu i żaden nieprzekupny wydział zdrowia nie monitorował przechwałek w rodzaju, że opakowanie suszonych fig nie zawiera nic ponad, dajmy na to, „najświeższe figi suszone na zdrowym złotym słońcu”.
Charles stał, kołysząc się w przód i w tył na obcasach wyglansowanych, ręcznie robionych butów, i zezował na mydełko, usiłując odczytać maleńki druk. Słodki olej migdałowy, stearynian sodu, olej jojoby, hydrolizat protein pszenicy i to: MOCZNIK. Hydroksyetylomocznik, wciśnięty pomiędzy masło shea a kokoiloizetionian sodowy.
Mocznik!
Mocznik na ślicznym amerykańskim mydełku!
Charles się wyprostował, ochlapał twarz zimną wodą i wrócił na swoje miejsce z mydełkiem w zaciśniętej dłoni. Z luku nad głową wyciągnął kraciastą marynarkę, wyjął z kieszeni listę producentów nawozów sztucznych i wepchnął ją do kieszeni na fotelu tuż za pomarszczoną torebkę na wymioty. Kiedy wysiadł z samolotu, nie miał przy sobie także zwojów z zaklęciami i wieńca z orchidei. Wsunął mydełko do kieszonki koszuli, przewiesił marynarkę przez ramię i przełknął resztki żółci. Charles Wang zamierzał z Ameryki wycisnąć słodycz. Nie wątpił w to.
– Czekolada z gówna – powiedział do siebie na głos, powtarzając jedną ze swoich ulubionych amerykańskich kwestii filmowych.
I udało mu się.
Zamienił gówno w wartą dwieście milionów dolarów czekoladę. Stał się królem kosmetyków z ośmioma fabrykami w Los Angeles, fabrykami, do których najpierw dostarczał mocznik, a potem przejął je na własność i każdą przekształcił w połyskliwe, pachnące tęczą morze kremów, pudrów, szminek i tuszów do rzęs.
Na początku fabrykami zarządzał oddzielnie, wysyłał klientów jednej w ramiona drugiej, kiedy się skarżyli na stale rosnące ceny. Wciąż od nowa dawali się złapać na haczyk – „Oferta specjalna! Tylko dla ciebie tak obniżamy ceny!” – po czym się przekonywali, że raz jeszcze rachunki tajemniczo się powiększają, odrobinę, lecz na tyle, by poczuli się niewygodnie. Później, gdy stało się jasne, że kobiety są gotowe płacić dwadzieścia, dwadzieścia pięć, trzydzieści dolarów za pomadkę do ust, tego rodzaju podstępy stały się zbędne, niezliczona ilość sieci hotelowych chciała mieć swoją markę szamponów, a wizażyści pragnęli wypuścić własną linię produktów.
Jedna z wizażystek, drobna młoda Japonka, która spoglądała na świat oczami postaci z anime, przyszła do niego z pustymi kieszeniami i listą celebryckich klientów. Przyjął jej pierwsze zamówienie na KoKo, zestaw wściekle jaskrawych cieni do powiek w okrągłych białych pojemnikach z wytłoczoną na froncie jej twarzą otoczoną idealnie przyciętymi włosami; półprzezroczyste źrenice żarzyły się barwami cyklamenu, żółci, błękitu. Linia momentalnie podbiła rynek, z wybiegów i łamów czasopism trafiła prosto do drogerii oraz do zamszowych torebek miliona nastolatek. A Charles jakimś sposobem zyskał sławę wizjonera, ryzykanta, pełnoprawnego członka nowej generacji utalentowanych biznesmenów, którzy zarabiają fortunę na masowej indywidualizacji, na otaczaniu splendorem roli pośrednika, na handlowaniu cudzym talentem.
Tak, Ameryka go kochała. Ameryka była wobec niego na tyle uczciwa, że włączyła chemiczne siki do listy składników produktów upiększających; Ameryka rozumiała, że piękno tworzy się z groteski.
Makijaż był amerykański, a Charles rozumiał makijaż. Podstęp i uczciwość. Nauka, psychologia i moda, przede wszystkim jednak chodziło o poczucie, że się jest bogatym. Nie o pieniądze, ale o bogactwo. Związane z nim nieskończone możliwości i przyjemną pewność. Połyskliwe egejskie lazury, gładkie wilgotne czerwienie i soczyste czernie, ciężkie pudełka z satysfakcjonująco płynnie działającymi zawiasami i dobrymi zamknięciami.
Podstęp, myślał Charles, jest prawdziwą uczciwością. Przyznanie się do pragnienia zmiany, gotowość do wysiłków – to miało sens. Prawdziwymi oszustami byli ci, którzy wypierali naturalne impulsy. Kochająca koty uczona niedbająca o niesfornie kręcące się włosy i niepróbująca ukryć śladów po trądziku należy do najbardziej podstępnego rodzaju kłamców, wkłada fałszywą maskę obojętności, chociaż na dnie serca musi, po prostu musi chować pragnienie bycia piękną. Przecież każdy tego pragnie. Tłusta dziewczyna niezaprzątająca sobie głowy wyskubywaniem brwi grubych jak dżdżownice? Gdyby życie było baśnią, jej zadarty nos urósłby taki długi, jak ogromny jest jej potężny brzuch. Przez wiele zyskownych lat dobrzy Amerykanie się z tym zgadzali.
Na przełomie tysiącleci był już bogaty. Przypuszczalnie dostatecznie bogaty, by odkupić w Chinach całą utraconą przez rodzinę ziemię; jego ojciec umarł, nie postawiwszy ponownie na niej stopy. Co tam, że komuniści nigdy by się nie zgodzili, żeby ziemia ta trafiła w prywatne ręce, wystarczała świadomość, że Charlesa było na to stać. Nie zrobiłby nic z tymi nieużytkami, wsunąłby tylko akt własności do kieszeni, przyjął korne pokłony swoich wieśniaków i kazał kierowcy jechać do Suzhou, gdzie podobno kobiety są tak piękne, że ich arogancja i nieposłuszeństwo przestają mieć znaczenie.
W sumie jednak Charles Wang za dobrze bawił się w Ameryce, żeby snuć rozważania o Chinach, które mogłyby do niego należeć.
Zaledwie cztery lata temu kazał pomalować kadłub swojej zgrabnej motorówki stu dwoma litrami Suicide Blonde, najlepiej sprzedającym się kolorem lakieru do paznokci w jego ofercie, idealną czerwienią z niebieską nutą, która podkreśliła mahoniowe wykończenia i białe skórzane siedzenia. Gdy tylko lakier wysechł, łódź pomknęła z Marina del Rey do Costa Careyes z uroczym ładunkiem modelek na fotograficzną sesję reklamową, cztery dni, które Charles zapamiętał głównie jako paradę młodych ciał w najróżniejszych odcieniach brązu i różu, przetykanych tylko tu i tam nieistotnymi plamami jaskrawego neoprenu.
Teraz łodzi nie było. Jakiś okrutny urzędnik z podkładką na dokumenty i urazą w sercu przykleił zapewne zawiadomienie na wejściu do jego hangaru albo przysłał brzydki holownik i powlókł biedną Dragon Lady (jak bardzo Charles się śmiał, kiedy kapitan mariny zapytał, czy wie, że to rasistowskie określenie) do lodowatego magazynu, żeby tam drżała z zimna.
Popełnił błąd, zakochując się w Ameryce.
Powinien o tym wiedzieć w chwili, gdy radosny, grający na gitarze chrześcijański misjonarz, który uczył go angielskiego, zapisał nazwisko Charlesa i przeliterował jako W-A-N-G.
Trzeba było trzymać się z daleka od każdego kraju, w którym może dojść do takiej niesprawiedliwości, który na całym globie rozprzestrzenia tego krtaniowego językowego bękarta z samogłoskami i podstępnym „r”.
W Chinach, w ustach każdego Chińczyka, Wang to nazwisko rodowe będące przedmiotem dumy. Oznacza „króla”, zapisuje się je znakiem prostym i silnym, a wypowiada z leniwym podwojonym „o”, sugerującym wygodne życie w letnich pałacach i łowienie z pozłacanych barek słodkich krewetek rzecznych. Ale człowiek przenosi się do Ameryki i to dumne „Wang” staje się nosowym żartem słownym; człowiek się przeprowadza i zmienia z „króla” w „fiuta”1.
Nie ma łodzi. Nie ma samochodu. Nie ma fabryk. Nie ma modelek. Nie ma szminek. Nie ma KoKo. Nie ma kraju. Nie ma królestwa. Nie ma przeszłości. Nie ma perspektyw. Nie ma szacunku. Nie ma ziemi. Nie ma ziemi. Nie ma ziemi.
Teraz, gdy stracił cały dobytek w Ameryce, Charles mógł myśleć wyłącznie o ziemi w Chinach.
O życiu, które powinno być jego.
O Chinach, gdzie Wangowie przynależeli.
Nie Ameryka. Nigdy Tajwan.
Gdyby mieszkali w Chinach, jego niewdzięczne dzieci nie rozpierzchłyby się po całym kontynencie. Gdyby mieszkali w Chinach, jego rozczarowana żona reagowałaby na każde słowo męża wyłącznie uwielbieniem. Znowu rozgniewany Charles odwrócił się od okna i podszedł do pustego biurka. Prawie pustego. Na środku, pomniejszona w zestawieniu z rozległym mahoniowym blatem, leżała ciężka pieczęć wyrzeźbiona z kwadratowego bloku cennego jasnego nefrytu.
Na większości pieczęci władzę podkreślał nadmiar, kwieciste zwroty tłoczące się na rzeźbionej podstawie, ta jednak, niegdyś należąca do dziadka Charlesa, miała w tym miejscu tylko jeden znak.

Tylko nazwisko. Wang.
Pieczęć wykonano ponad sto lat temu i wtedy jej dno było kremowobiałe, teraz czerwone od cynobrowej pasty. Pieczęcią tą dziadek sygnował dokumenty wymagające jego aprobaty, w tym akty własności ziemi, niegdyś stanowiące dowód stałego wzrostu stanu posiadania rodziny Wangów. Charles był wdzięczny losowi, że dziadek umarł, zanim ziemię utracono, zanim Chiny bez reszty uległy propagandzie i kłamstwom. Mężczyźni z rodu Wangów czasami żyli krótko, ale zawsze z rozmachem.
Ziemia, która kotwiczyła i wynosiła Wangów ponad inne rody, ziemia, która dawała im miejsce i cel, przestała do nich należeć. Charles jednak nadal miał pieczęć i akty własności, wszystko, co potwierdzało jego prawa do niej.
Po kilku gorączkowych godzinach spędzonych na poszukiwaniach w internecie odkrył historie, dość mgliste, o działających z dala od centralnych kręgów partii lokalnych radach, które oddawały kontrolę dawnym właścicielom, o potomkach, którym po latach uwięzienia w obozach reedukacyjnych udawało się zamieszkać w siedzibach rodowych porzuconych na pastwę losu, z całymi skrzydłami zajętymi przez dziki, ponieważ wieśniaków przekonano do wyparcia się własnej przeszłości i nigdy nie umieliby docenić poezji i wspaniałości tych domów. Charles każdą taką opowieść z nadzieją magazynował w sekretnej komorze swego serca i układał plan. Upewni się, że trójka jego dzieci jest bezpieczna, że jego bojaźliwej, ukochanej drugiej żonie niczego nie brakuje, że cała rodzina znajduje się pod jednym dachem, a potem on, Charles Wang, upomni się o ziemię w Chinach.
Wrzucił aspirynę do ust, odpychając to nowe stare wrażenie więżącego go w sobie tunelu, mrocznego i niemal nie do uniknięcia, po czym rozgryzł tabletkę i sięgnął po telefon.

 
Wesprzyj nas