Powieść “Ali i Nino” Kurbana Saida skradła serca czytelników na całym świecie, szczególnie często tych najbardziej cynicznych, czyli dziennikarzy. W Azerbejdżanie i Gruzji Ali i Nino stali się niemal  historycznymi bohaterami.


Ali i NinoDzieje ich miłości znają ludzie, którzy nawet nie mieli książki w ręku. W gruzińskim Batumi stoi piękny ruchomy pomnik tej szczęśliwej nieszczęśliwej pary. Symbol pokoju i miłości pomiędzy narodami. Siedmiometrowe figury zbliżają się do siebie, ale nigdy się nie spotykają…

“Ali i Nino” to zaginiona przed laty i na szczęście odnaleziona w latach 70. perełka literatury azerskiej. Teraz po raz pierwszy przetłumaczona z niemieckiego oryginału. To nie tylko romans (porównywany do historii Romea i Julii), opowieść o skazanej na klęskę miłości azerskiego chana i gruzińskiej księżniczki, to książka, która odkrywa przed czytelnikiem duszę Wschodu i pozostawia go z uczuciem przejmującej nostalgii i zadumy nad tym, co utracone w biegu historii.

W przedwojennym Baku Orient spotyka się z Zachodem, tworząc niezwykłą kulturową mozikę. To tu dorastają razem potomkowie znakomitych rodów: Ali Chan Szyrwanszyr i Nino Kipiani.

Łączy ich ognisty temperament i wielka miłość, dzielą – tradycja i wiara przodków. On jest muzułmaninem, człowiekiem pustyni, ona – piękną gruzińską księżniczką, chrześcijanką należącą do świata Zachodu, do gór i lasów….

Czy ich uczucie przezwycięży te różnice?

Twoja Nino jest chrześcijanką. Nie pozwól, żeby wniosła do domu obcą wiarę. W niedziele wyprawiaj ją do kościoła, ale żadnego popa do domu nie wpuszczaj. Kobieta jest delikatnym naczyniem. Ważne jest, żeby to wiedzieć. Nie bij jej, kiedy będzie w ciąży. Nigdy jednak nie zapominaj, że to ty jesteś panem, a ona żyje w twoim cieniu. Wiesz, że muzułmanin może mieć jednocześnie cztery żony. Lepiej jednak będzie, jeśli zadowolisz się jedną.

Wbrew pozorom, to nie religia stanie między bohaterami. Ali i Nino pobierają się u schyłku dawnego świata, w przededniu rewolucji październikowej. Baku to jedyne miejsce na świecie, gdzie mogą żyć razem.

Ale wyrok na miasto i kraj zapadł wraz z pierwszymi strzałami z dział Aurory i początkiem rewolucji bolszewickiej. Niepodległy przez chwilę Azerbejdżan, w którym młodzi przeżyją chwile spełnienia, wkrótce zostanie zaatakowany przez Armię Czerwoną, a Ali chwyci za broń w obronie swego kraju…

***

Kurban Said jest mistrzem pióra. Sprawia, że świat, o którym pisze, wydaje się bliski na wyciągnięcie ręki. Jego bohaterowie są na wskroś żywi, opisywane pejzaże – plastyczne, wątki historyczne poruszają i intrygują. Niuanse kulturowe wydobywa z nieprawdopodobną precyzją.

Książka ujmuje nie tylko głębią uczucia bohaterów, ich wzajemnym szacunkiem i oddaniem, ale również błyskotliwym poczuciem humoru i brakiem patosu.

Na podstawie powieści powstał film o tym samym tytule w reżyserii Asifa Kapadii. Nakładem wydawnictwa W.A.B. ukazał się “Orientalista” Toma Reissa – pasjonująca biografia niezwykłego człowieka, jakim był Kurban Said.

***

Przynależność do sekty miewa zalety. Zwłaszcza jeśli jest to sekta miłośników „Ali i Nino”. Wstąpiłem do niej latem 2001 w stolicy Azerbejdżanu, Baku. Spotkany przypadkowo zachodni dziennikarz, kiedy już sobie przegadaliśmy przez kilka godzin naszą fascynację Kaukazem w targanej ciągnącym od Morza Kaspijskiego wiatrem kafejce, nakazał mi stanowczo lekturę tej niewielkiej książeczki. „Powie ci więcej o miejscu, w którym jesteśmy niż niejedna monografia naukowa”. Mówił prawdę.
Marcin Meller

Wspaniała powieść.
Paul Theroux, pisarz

Saga o wojnie, miłości i trudnych relacjach Europy i Azji to w gruncie rzeczy porywająca, klasyczna historia miłosna, która łamie serce.
„Publishers Weekly”

Można odnieść wrażenie, że odkryło się zakopany skarb… jest to opowieść o przemianach kulturowych, które dziś wydają się bardziej aktualne od porannych wiadomości. Niezwykła powieść.
„The New York Times”

***

Kurban Said, właśc. Lew Nussimbaum (1905–1942) – pisarz i dziennikarz; syn żydowskiego potentata naftowego i pochodzącej z rosyjskiej arystokracji komunistki. Zafascynowany Orientem przeszedł na islam i występował jako Essad Bej, potomek azerskiego księcia. Losy człowieka kameleona Kurbana Saida, twórcy głośnej powieści Ali i Nino (1937), Essada Beja, sławnego przed wojną biografa Stalina, i Lwa Nussimbauma z Baku, czyli najbardziej fascynującą mistyfikację XX wieku, opisał Tom Reiss w bestsellerowej książce Orientalista (2005; W.A.B. 2016).

Kurban Said
Ali i Nino
Przekład: Agnieszka Gadzała
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 5 lipca 2017
 
 

Ali i Nino


Rozdział 1

– Od północy, południa i zachodu Europę oblewają morza. Ocean Arktyczny, Morze Śródziemne i Ocean Atlantycki tworzą naturalne granice tego kontynentu. Za najdalej na północ wysuniętą część Europy nauka uważa wyspę Wagera, kraniec południowy stanowi wyspa Kreta, a zachodni – łańcuch wysp Dunmore Head. Wschodnia granica Europy wiedzie przez Cesarstwo Rosyjskie wzdłuż Uralu, przecina Morze Kaspijskie, a potem biegnie przez Zakaukazie. Tu nauka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Niektórzy uczeni uważają, że tereny leżące na południe od masywu gór Kaukaz należą do Azji, inni zaś sądzą, opierając się głównie na kulturowym rozwoju Zakaukazia, że należy je zaliczać jeszcze do Europy. A zatem w pewnym stopniu od waszego zachowania, drogie dzieci, zależy, czy nasze miasto będzie należało do postępowej Europy, czy do zacofanej Azji.
Profesor uśmiechnął się zadowolony z siebie. Czterdziestce dzieci trzeciej klasy carskiego humanistycznego gimnazjum rosyjskiego w Baku na Zakaukaziu taki bezmiar wiedzy i ciężar odpowiedzialności wprost zaparły dech w piersiach.
Przez chwilę wszyscy milczeliśmy. My – trzydziestu muzułmanów, czterech Ormian, dwóch Polaków, trzech starowierców i jeden Rosjanin. Potem rękę podniósł Mehmed Hajdar z ostatniej ławki.
– Panie profesorze, my byśmy woleli pozostać w Azji! – oświadczył.
Rozległ się gromki śmiech. Mehmed Hajdar już drugi rok siedział w trzeciej klasie, a zanosiło się, że spędzi w niej jeszcze kolejny, jeśli Baku nadal będzie należało do Azji. Ministerialne rozporządzenie pozwalało bowiem rdzennym mieszkańcom azjatyckiej Rosji pozostawać w tej samej klasie, jak długo tylko zechcą.
Profesor Zanin zmarszczył czoło. Nosił mundur nauczyciela gimnazjalnego ze złotymi naszyciami.
– Ach tak, więc ty, Hajdar, wolałbyś pozostać Azjatą? Wyjdź no tutaj. Możesz to jakoś uzasadnić?
Mehmed Hajdar wyszedł na środek klasy, zaczerwienił się i milczał. Miał otwarte usta, zmarszczone czoło i bezrozumne spojrzenie. Nic nie mówił. Czterej Ormianie, dwaj Polacy, trzej starowiercy i Rosjanin dobrze się bawili jego nierozgarnięciem, tymczasem ja uniosłem rękę i oznajmiłem:
– Panie profesorze, ja też wolałbym pozostać w Azji.
– Ali Chan Szyrwanszyr! Ty też! Pięknie, chodź no tu na środek.
Profesor Zanin wysunął dolną wargę i w duchu przeklinał los, który zesłał go na wybrzeże Morza Kaspijskiego. Potem odchrząknął i powiedział znacząco:
– Czy przynajmniej ty potrafisz uzasadnić swój wybór?
– Tak, panie profesorze. Ja się całkiem dobrze czuję w Azji.
– Ach tak? No a byłeś już kiedyś w prawdziwie dzikich azjatyckich miejscach, na przykład w Teheranie?
– Tak, latem ubiegłego roku.
– No właśnie, to powiedz, czy są tam jakieś wielkie osiągnięcia kultury europejskiej, na przykład samochody?
– Tak, nawet bardzo wielkie, takie na trzydzieści osób albo więcej. Nie jeżdżą po mieście, tylko z jednej miejscowości do drugiej.
– To są autobusy, które kursują, bo jest zbyt mało pociągów. To się nazywa za-co-fa-nie. Siadaj, Szyrwanszyr!
Trzydziestu Azjatów triumfowało i rzucało mi pełne aprobaty spojrzenia.
Profesor Zanin milczał przygnębiony i zniechęcony. Jego zadaniem było wychować uczniów na dobrych Europejczyków.
– Czy ktoś z was był na przykład… w Berlinie? – spytał nagle.
Tego dnia wyraźnie miał pecha: zgłosił się starowierca Majkow i wyznał, że jako całkiem małe dziecko był w Berlinie. Do dzisiaj doskonale pamięta cuchnące stęchlizną, straszne metro, hałaśliwe pociągi i chleb z szynką, który podsuwała mu matka.
My, trzydziestka muzułmanów, byliśmy głęboko oburzeni. Zajd Mustafa zapytał nawet, czy może wyjść z klasy, bo przy słowie „szynka” zrobiło mu się niedobrze. W ten sposób zakończyła się dyskusja o przynależności geograficznej miasta Baku.
Zadzwonił dzwonek. Profesor Zanin z ulgą opuścił klasę. Uczniowie również wyszli na zewnątrz. To była długa pauza, podczas której mieliśmy trzy możliwości. Po pierwsze, mogliśmy pobiec na podwórze i spuścić łomot uczniom sąsiedniego gimnazjum realnego. Często tak robiliśmy – dostawali za to, że nosili złote guziki przy mundurkach i złote znaczki na czapkach, podczas gdy my musieliśmy zadowalać się srebrnymi. Druga możliwość polegała na głośnym rozmawianiu między sobą po tatarsku, dlatego że było to zabronione, no i dlatego, że wtedy nie rozumieli nas Rosjanie. Po trzecie wreszcie, można było przejść przez ulicę i pójść do żeńskiego liceum Świętej Królowej Tamary. Ja zdecydowałem się na tę ostatnią możliwość.
W licealnym ogrodzie przechadzały się dziewczęta ubrane w skromne niebieskie mundurki z białymi fartuszkami. Moja kuzynka Aisza pomachała mi ręką na powitanie. Przemknąłem przez bramę ogrodu i podszedłem do niej. Aisza chodziła w parze z Nino Kipiani, a Nino Kipiani była najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Kiedy opowiedziałem im o swoich geograficznych bojach, najpiękniejsza dziewczyna świata pokręciła najpiękniejszym na świecie noskiem i rzekła:
– Głupi jesteś, Ali Chanie. Bogu dzięki jesteśmy w Europie. Gdybyśmy byli w Azji, od dawna nosiłabym burkę i w ogóle nie mógłbyś zobaczyć, jak wyglądam.
Byłem pokonany. Geograficzna niepewność położenia Baku uratowała mnie i pozwoliła mi oglądać najpiękniejsze oczy świata.
Odszedłem i skwaszony opuściłem resztę lekcji. Błąkałem się po uliczkach miasta, gapiłem się na wielbłądy i na morze, rozmyślałem o Europie, o Azji, o pięknych oczach Nino – i byłem smutny. Naprzeciwko mnie szedł żebrak o zniszczonej twarzy. Dałem mu jałmużnę, a on chciał mnie pocałować w rękę. Przestraszony cofnąłem dłoń. Potem przez dwie godziny chodziłem i szukałem go po mieście, żeby dać mu jednak rękę do pocałowania, bo miałem wrażenie, że go obraziłem. Nie udało mi się go odnaleźć, co jeszcze zwiększyło moje wyrzuty sumienia.

To wszystko miało miejsce pięć lat temu.
W ciągu tych pięciu lat wiele się wydarzyło. Przyszedł nowy dyrektor, który z upodobaniem chwytał nas za kołnierze i gwałtownie tarmosił, ponieważ wymierzanie policzków gimnazjalistom było surowo zabronione. Nauczyciel religii wyjaśniał nam obszernie, jak łaskawy jest dla nas Allah, że pozwolił nam urodzić się muzułmanami. Do naszej klasy doszło dwóch Ormian i Rosjanin, odeszło zaś dwóch muzułmanów – jeden dlatego, że w wieku siedemnastu lat się ożenił, a drugi, ponieważ został zabity w wendecie. Ja sam, Ali Chan Szyrwanszyr, byłem w tym czasie trzy razy w Dagestanie, dwa razy w Tyflisie, raz w Kisłowodzku, raz u stryja w Persji, i niewiele brakowało, a pozostałbym na drugi rok w tej samej klasie, bo nie potrafiłem odróżnić gerundium od gerundivum. Mój ojciec rozmówił się w tej sprawie z mułłą, który orzekł, że cała ta łacina nie jest warta funta kłaków i nic mi po niej. Wtedy ojciec przypiął wszystkie swoje ordery: tureckie, perskie i rosyjskie – i pojechał do dyrektora szkoły. Podarował szkole jakiś przyrząd fizyczny, a ja bez problemu uzyskałem promocję do następnej klasy. W szkole zawieszono wtedy plakat, który głosił, że gimnazjalistom zabrania się wchodzenia do budynku szkoły z naładowanymi rewolwerami, w mieście wprowadzono właśnie telefony i otwarto dwa kina, a Nino Kipiani wciąż była najpiękniejszą dziewczyną na świecie.
Całe to moje dotychczasowe życie miało się teraz skończyć. Zaledwie tydzień dzielił mnie od matury, a ja siedziałem w swoim pokoju nad brzegiem Morza Kaspijskiego i rozmyślałem nad bezsensem łaciny w tym zakątku świata.
To był piękny pokój na drugim piętrze naszego domu. Ściany pokrywały ciemne dywany z Buchary, Isfahanu i Kaszanu. Linie wzorów na dywanach przedstawiały ogrody i jeziora, lasy i rzeki, które oddawały wyobraźnię tkających je ludzi – dla niewtajemniczonych były nierozpoznawalne, ale specjaliści uznawali je za niesłychanie piękne. Kobiety koczowników z odległych pustyń zbierały zioła w dzikich zaroślach, żeby uzyskać takie kolory, a ich podłużne smagłe palce wyciskały sok z tych ziół. Tajemnica subtelnych kolorów liczy setki lat, a często dziesięć lat upłynie, nim tkacz ukończy takie dzieło sztuki. Potem wisi ono na ścianie, pełne tajemniczych symboli, śladów scen myśliwskich i rycerskich potyczek, z ozdobnym napisem na brzegu – wersem Ferdousiego albo aforyzmem Sadiego z Szirazu. I właśnie te liczne dywany na ścianach sprawiają, że pokój wydaje się ciemny. Niska sofa, dwa stołeczki inkrustowane masą perłową, dużo białych poduszek, a między tym wszystkim książki pełne zachodniej wiedzy: chemia, łacina, fizyka, trygonometria – bezsensowne brednie wymyślone przez barbarzyńców chcących stworzyć pozory cywilizacji.
Złożyłem książki i wyszedłem z pokoju. Wąska oszklona weranda z widokiem na dziedziniec prowadziła na płaski dach domu, skąd rozciągał się rozległy widok. Podziwiałem stamtąd swój świat: szeroki mur obronny starego miasta i ruiny pałacu z arabskim napisem nad wejściem. Przez gąszcz gwarnych ulic wędrowały wielbłądy o pęcinach tak delikatnych, że chciało się je pogłaskać. Przede mną wznosiła się okrągła, niezgrabna Baszta Dziewicza, osnuta mnóstwem legend i otoczona nie mniejszą liczbą gotowych do usług przewodników turystycznych. Dalej, za Basztą, zaczynało się morze – ołowiane i niezgłębione Morze Kaspijskie, przestrzeń bez kresu i bez historii. Z tyłu domu rozciągała się pustynia – nieregularne skały, piasek i cierniste zarośla; spokojna, głucha, nie do pokonania. Najpiękniejszy krajobraz na świecie.
Siedziałem na dachu w ciszy. Co mnie obchodziło, że istniały inne miasta, inne dachy i inne krajobrazy. Ja kochałem to płaskie morze i płaską pustynię, i miasto pomiędzy nimi – rozpadający się pałac i przybywających do miasta hałaśliwych ludzi, którzy poszukiwali ropy, bogacili się i wyjeżdżali, ponieważ nie kochali pustyni.
Służący przyniósł herbatę. Piłem ją i myślałem o egzaminie maturalnym. Nie martwiłem się nim zbytnio, bo wiedziałem, że na pewno zdam, ale gdybym nawet go oblał, to też świat by się od tego nie zawalił. Chłopi w naszych dobrach mówiliby między sobą, że w uczonym zapale nie mam ochoty opuszczać „domu wiedzy”. Rzeczywiście szkoda było rozstawać się ze szkołą. Ładny był ten szary mundur ze srebrnymi guzikami, epoletami i znaczkiem na czapce. W cywilnym stroju czułbym się nie dość zadbany i porządny. Bez munduru miałem jednak chodzić stosunkowo krótko, bo tylko przez lato. A potem – tak, potem miałem jechać do Moskwy, do Łazarewskiego Instytutu Języków Wschodnich. Sam się na to zdecydowałem, bo w tym będę znacznie lepszy od Rosjan. Od dziecka znam to wszystko, czego oni będą musieli się dopiero w pocie czoła uczyć. Ponadto nie ma piękniejszego munduru niż mundur Instytutu Łazarewskiego: czerwona marynarka, złoty kołnierz, wąska pozłacana szpada i rękawice z glansowanej skóry, noszone również w dni powszednie. Trzeba nosić mundur, żeby zyskać poważanie Rosjan – a ja muszę mieć ich szacunek, bo Nino nie wyszłaby za mąż za człowieka, którego Rosjanie nie poważają. Zamierzam ożenić się z Nino, chociaż ona jest chrześcijanką. Gruzinki są najpiękniejszymi kobietami na ziemi. A jeśli nie będzie chciała? No cóż, wtedy wezmę paru odważnych ludzi, przerzucę Nino przez siodło i szybko myk przez perską granicę do Teheranu. Wtedy już zechce, bo co jej pozostanie?
Życie widziane z dachu naszego domu w Baku było piękne i proste.
Kerim, służący, dotknął mojego ramienia.
– Już czas – powiedział.
Podniosłem się. Naprawdę był już czas. Na horyzoncie, za wyspą Nargin, ukazał się parowiec. Jeśli wierzyć zadrukowanemu papierowi, który otrzymaliśmy od chrześcijańskiego telegrafisty, na tym parowcu znajdował się mój stryj z trzema kobietami i dwoma eunuchami. Miałem ich przywieźć do domu. Zszedłem po schodach i wsiadłem do powozu. Szybko jechaliśmy w dół w stronę hałaśliwego portu.
Stryj był wytwornym mężczyzną. Szach Naser ad-Din nadał mu tytuł Asad ed Dawleh – Lwa Imperium – i nie wolno go było nazywać inaczej. Miał trzy żony, dużo służby, pałac w Teheranie i wielkie dobra w Mazandaranie. Do Baku przybywał ze względu na jedną ze swoich żon. To była mała Zajnab – miała dopiero osiemnaście lat, a on kochał ją bardziej niż pozostałe żony. Zajnab była chora i nie rodziła dzieci, tymczasem to właśnie z nią stryj chciał te dzieci mieć. Podróżowała już do Hamadanu – tam, pośrodku pustyni, wyciosany z czerwonawego kamienia, stoi pomnik lwa o zagadkowym spojrzeniu. Wznieśli go dawni królowie, których imiona pochłonął czas. Do tego lwa od stuleci pielgrzymują kobiety, całują jego ogromne przyrodzenie i obiecują sobie po tym błogosławione macierzyństwo i radość z posiadania dzieci. Biednej Zajnab lew jednak nie pomógł, podobnie zresztą jak amulety derwiszy z Karbali, zaklęcia mędrców z Meszhedu ani tajemne sztuki starych, doświadczonych w miłości kobiet z Teheranu. Teraz jechała do Baku, by zręcznością zachodnich lekarzy osiągnąć to, czego nie mogła uzyskać dzięki miejscowej mądrości. Biedny stryj! Musiał zabrać ze sobą dwie pozostałe żony, stare i niekochane, bo tak nakazywał obyczaj: „Możesz posiadać jedną, dwie, trzy lub cztery żony, jeśli traktujesz je jednakowo”. A tak samo traktować oznacza dawać wszystkim to samo. Na przykład podróż do Baku.
To wszystko właściwie mnie nie dotyczyło. Miejsce kobiet jest w haremie, a harem to sprawa domu i gospodarza. Człowiek dobrze wychowany nie mówi o kobietach, nie pyta o nie i nie przekazuje im pozdrowień. Kobiety są cieniem swego męża, chociaż mężczyźni często dobrze się czują tylko w ich cieniu. I tak jest dobrze i mądrze. Mamy takie przysłowie, że kobieta ma rozumu nie więcej niż kurze jajo włosów. Istoty bez rozumu muszą mieć nadzór, inaczej przynoszą nieszczęście sobie i innym. Myślę, że to mądra zasada.
Mały parowiec zbliżył się do pirsu. Marynarze o szerokich, owłosionych klatkach piersiowych rzucili trap, po którym spływał w dół szeroki strumień pasażerów – Rosjan, Ormian i Żydów. Wszystko odbywało się w hałaśliwym pośpiechu, jakby chodziło o to, by znaleźć się na lądzie szybciej choćby o minutę. Stryja nigdzie nie było widać. „Pośpiech, rzecz diabelska”, mawiał często. Dopiero kiedy wszyscy podróżni opuścili statek, ukazała się stateczna postać Lwa Imperium.
Miał na sobie surdut z jedwabnym podbiciem, małą okrągłą czarną futrzaną czapkę i pantofle. Szeroka broda była farbowana henną, podobnie jak paznokcie, a wszystko to na pamiątkę krwi, którą męczennik Husajn przelał ponad tysiąc lat temu w obronie prawdziwej wiary. Stryj miał małe zmęczone oczy i powolne ruchy. Za nim, wyraźnie podekscytowane, szły trzy postacie, od stóp do głów spowite w gęstą czarną materię. Kobiety. W dalszej kolejności widać było dwóch eunuchów: jeden o uczonej twarzy wysuszonej jaszczurki, drugi niski, obrzmiały i dumny – stróż honoru Jego Ekscelencji.
Stryj powoli schodził po trapie. Objąłem go i ucałowałem z czcią w lewe ramię, choć na ulicy wcale nie było to konieczne. Jego kobiet nie zaszczyciłem ani jednym spojrzeniem. Wsiedliśmy do powozu; kobiety z eunuchami jechali za nami w zamkniętej karecie. Był to tak imponujący widok, że nakazałem woźnicy nadłożyć drogi i pojechać przez nadbrzeżną promenadę, żeby miasto mogło należycie docenić mego stryja.
Na promenadzie stała Nino i patrzyła na mnie roześmianymi oczami.
Stryj pogładził się wytwornie po brodzie i zapytał, co nowego w mieście.
– Niewiele – odparłem, świadomy zachowywania właściwej kolejności. Rozmowę należało zaczynać od rzeczy mało istotnych i dopiero później przechodzić do spraw naprawdę ważnych. – Dadasz Beg zasztyletował w ubiegłym tygodniu Achunda Sadé, bo Achund Sadé powrócił do miasta, choć przed ośmiu laty uprowadził żonę Dadasza Bega. Tego dnia, kiedy powrócił, Dadasz Beg go zasztyletował. Teraz szuka go policja. Nie znajdą go, chociaż każdy wie, że Dadasz Beg siedzi w wiosce Mardakian. Mądrzy ludzie uważają, że Dadasz Beg postąpił słusznie.
Stryj kiwnął głową na znak aprobaty.
– Poza tym coś nowego?
– Tak, w Bibi-Ejbat Rosjanie odkryli dużo nowej ropy. Nobel sprowadził do kraju wielką niemiecką maszynę, żeby zasypać część morza i szukać tej ropy odwiertami.
Stryj był bardzo zdumiony.
– Allah, Allah… – rzekł i zacisnął usta.
– U nas w domu wszystko w porządku, a ja, jeśli Bóg pozwoli, opuszczę w przyszłym tygodniu dom wiedzy.
Mówiłem tak przez cały czas, a stary słuchał wszystkiego w skupieniu. Dopiero gdy powóz zbliżał się do domu, spojrzałem w bok i powiedziałem na pozór obojętnie:
– Do miasta przyjechał sławny lekarz z Rosji. Ludzie mówią, że jest bardzo wiedzący i widzi w twarzy człowieka jego przeszłość i teraźniejszość, z których wyczytuje przyszłość.
Stryj miał półprzymknięte oczy i trwał w pełnym godności znudzeniu. Z całkowitą obojętnością zapytał o nazwisko tego mądrego człowieka. Zauważyłem, że był ze mnie bardzo zadowolony.
Wszystko to nazywano u nas bowiem dobrym zachowaniem i wytwornym wychowaniem.

 
Wesprzyj nas