Powieść Remigiusza Mroza “Czarna Madonna” zaczyna się jak thriller, ale oferuje o wiele więcej. Droga do wyjaśnienia zagadki Czarnej Madonny będzie wyjątkowo przerażająca…


Czarna MadonnaBoeing 747 irlandzkich linii lotniczych miał wylądować w Tel Awiwie o trzeciej w nocy. Nigdy nie dotarł na miejsce, a kontakt z maszyną utracono gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Na pokładzie znajdowało się 520 osób, w tym narzeczona Filipa, która miała odbyć pielgrzymkę do Bazyliki Grobu Świętego.

Przez pierwsze godziny Filip wierzy, że samolot się odnajdzie. Nic nie wskazuje na zamach, straż przybrzeżna nie odnajduje wraku, a co jakiś czas do kontroli lotów dociera sygnał z transpondera.

Co stało się z boeingiem? Jaki związek ma jego zniknięcie z podobnymi zdarzeniami? I jakie znaczenie ma obraz Matki Bożej, nazywany Czarną Madonną?

Pierwsze odpowiedzi każą Filipowi sądzić, że niewiedza naprawdę jest błogosławieństwem.

Remigiusz Mróz
Czarna Madonna
Wydawnictwo Czwarta Strona
Premiera: 19 lipca 2017
 
 

Czarna Madonna


Rozdział I

Signum sanctae crucis

I


 
Szatan istnieje. Nie tylko jako idea, uosobienie naszych własnych demonów lub symbol zła, ale jako osoba. Jezus rozmawiał z nim, przebywając na pustyni. Leon XIII widział go, kiedy odprawiał mszę – potem polecił całemu miastu modlić się, by Bóg strącił diabła do piekła. W Rytuale rzymskim znajduje się egzorcyzm, który papież ułożył niedługo potem i który odmawiał kilkakrotnie każdego dnia.
Być może dzięki osobom tak gorliwym, jak Leon XIII, zło przez lata pozostawało w ukryciu. W pewnym momencie coś się jednak zmieniło.
Było to trzynastego kwietnia, cztery lata po tym, jak na dobre zdjąłem koloratkę i schowałem ją na dnie jednej z szuflad. Wcześniej spędziłem sześć lat w seminarium, po prymicji jeszcze przez kilka podążałem drogą, która wydawała mi się jedyną słuszną. Zszedłem z niej niedługo po tym, jak poznałem Anetę.
Przychodziła na msze, które celebrowałem jako wikariusz parafialny. Spowiadałem ją kilkakrotnie, bywałem u niej na kolędzie. Udzieliłem nawet ślubu jej siostrze, nie przypuszczając, że kiedyś sam stanę z Anetą na ślubnym kobiercu.
A raczej, że niemal to zrobię.
Stało się to możliwe tylko dlatego, że po zrezygnowaniu z kapłaństwa dzięki mojemu biskupowi uzyskałem papieską dyspensę. Wprawdzie sakramentu święceń wyrzec się nie mogłem i duchownym miałem pozostać do końca życia, ale wolno mi było uczestniczyć w życiu Kościoła jak każdemu innemu wiernemu. Także poprzez zawarcie małżeństwa.
Trzynastego kwietnia dzieliło mnie od tego raptem kilka miesięcy. Razem z Anetą mieliśmy wybrać się w podróż przedślubną do Ziemi Świętej. Długo to planowaliśmy, odłożyliśmy pieniądze, ale pech chciał, że sytuacja zmusiła mnie, bym został w Polsce. Może gdyby nie zaciągnięte kredyty i opłakana sytuacja finansowa, stałoby się inaczej. Ostatecznie jednak nie miałem wyjścia – musiałem wybierać między podróżą do Izraela a perspektywą pożegnania się z pracą.
Moja narzeczona po długich namowach poleciała sama. A ja niedługo potem miałem przekonać się, że dług we frankach okaże się błahostką w porównaniu z tym, co przyjdzie mi spłacać przez resztę życia.
Tamtej nocy miałem problemy z zaśnięciem – może dlatego, że puste łóżko przypominało mi samotne życie, które niegdyś wiodłem. Obawiałem się, że nie zmrużę oka, ale w pewnym momencie sen w końcu mnie zmorzył. Nie na długo. Kwadrans, może dwa po tym, jak zasnąłem, obudziła mnie komórka.
Wibrowała na szafce nocnej, ale miałem wrażenie, jakby to rzeczywistość drgała.
Jęknąłem, żałując, że wyrwano mnie z błogiej nicości snu, którego już nie pamiętałem. Dopiero po chwili zreflektowałem się, że najpewniej dzwoni Aneta, by powiedzieć, że bezpiecznie wylądowała.
Spojrzałem na wyświetlacz i przekonałem się, że mam kilka nieodebranych połączeń. Może spałem mocniej i dłużej, niż mi się wydawało. Zmrużyłem oczy, rozdrażniony blaskiem wyświetlacza i faktem, że to nie narzeczona próbowała się ze mną skontaktować, ale mój ojciec.
Jedna z ostatnich osób, z którymi chciałbym rozmawiać. Szczególnie w środku nocy.
Mimo to przesunąłem palcem po ekranie.
– Tak? – zapytałem.
– Chryste… – powiedział na wydechu ojciec. – Myślałem…
– Co się dzieje?
– Myślałem, że jesteś na pokładzie tego samolotu.
Podsunąłem się do wezgłowia i włączyłem nocną lampkę. Wyraźna ulga w głosie ojca była niepokojąca, należał bowiem do wyjątkowo powściągliwych osób. Nie popadał w egzaltację nawet wtedy, kiedy sytuacja tego wymagała. Z punktu widzenia przeciętnego rozmówcy była to niewątpliwa zaleta – z punktu widzenia syna niekoniecznie.
– Nie poleciałem – odparłem, jeszcze niedobudzony. – Aneta w końcu dała się przekonać, żeby…
– Była tam?
Czas przeszły był jak cios prosto między oczy. Odchrząknąłem nerwowo.
– Co się dzieje? – powtórzyłem. – O co chodzi?
Milczał, ale słyszałem, jak łapczywie nabiera tchu. Zupełnie jakby dopiero wynurzył się spod wody po próbie pobicia rekordu w czasie nurkowania.
– Halo? – ponagliłem go.
Wiedziałem już, z czego wynika moja irytacja. Nawet gdyby powiedział mniej, a mój umysł wzbraniałby się przed zrozumieniem implikacji tego telefonu, pojąłbym, że wydarzyła się tragedia.
– Stracili kontakt z maszyną – oznajmił.
Nie odpowiedziałem.
– Włącz NSI – poradził. – Trwa relacja na żywo.
Podniosłem się powoli, spokojnie. Nie docierał do mnie sens słów ojca. Poszedłem do salonu, odnosząc wrażenie, jakby każdy krok był okupiony wręcz absurdalnym wysiłkiem. Włączyłem telewizor i stanąłem przed nim jak przed ołtarzem.
Ojciec przez chwilę podawał mi te same informacje, które przekazywano na antenie stacji informacyjnej. Na koniec zapytał, czy to na pewno ten samolot.
Lot tanich irlandzkich linii lotniczych Air Hibernia z wrocławskich Strachowic na lotnisko Bena Guriona w Tel Awiwie. Numer rejsu AH 3836. Boeing 747-100-SR-46. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce.
Nogi się pode mną ugięły i opadłem ciężko na fotel. Słyszałem głos w słuchawce, ale nie rozumiałem już żadnych słów.
– Filip? – zapytał z niepokojem ojciec. – Słyszysz mnie?
Właściwie tylko on mówił do mnie po imieniu. Wszyscy inni używali pseudonimu Bergkamp – lub skrótu Berg – którego nabawiłem się, kiedy w latach dziewięćdziesiątych kupiłem na bazarze koszulkę holenderskiego piłkarza.
– Słyszę.
– Mówiłem, że ostatni kontakt z maszyną był na ponad pół godziny przed planowanym lądowaniem. Gdzieś nad Morzem Śródziemnym.
– Nad Lewantyńskim – poprawiłem go, potrząsając głową. – Właśnie mówią o tym na NSI.
Przejęty głos prowadzącego nocne pasmo informacyjne zdawał się złowróżbny, jakby mężczyzna zaraz miał zapowiedzieć huk siedmiu archanielskich trąb zwiastujących koniec świata.
Być może w pewnym sensie tak było. Przynajmniej dla mnie.
– Są jakieś hipotezy? – zapytałem, wciąż zbity z tropu. – Wiedzą, co się stało?
– Mogło dojść do awarii transpondera. Rozważają też porwanie…
Nie wspomniał o najbardziej prawdopodobnej przyczynie, która sama się nasuwała. Byłem mu za to wdzięczny. Gdybym usłyszał z jego ust słowo „katastrofa”, zapewne byłoby mi jeszcze trudniej ogarnąć umysłem to, co się działo.
– Za kwadrans oświadczenie ma wydać rzecznik linii lotniczych – dodał.
Spojrzałem na zegarek, zastanawiając się, ile osób w środku nocy będzie słuchało przedstawiciela Air Hibernia. Zapewne niewiele, większość rodzin nie miała pojęcia, że coś złego stało się z ich bliskimi. Prześpią tę noc spokojnie. Jako jedną z ostatnich.
Rano zacznie się gehenna.
– Takie awarie się zdarzają – dodał ojciec.
– Transpondera?
– Oczywiście.
Nie sądziłem, by to było przyczyną braku sygnału. Może przemawiał przeze mnie pesymizm, a może fakt, że od pewnego czasu media skrupulatnie relacjonowały każdy przypadek zaginięcia samolotu.
Nie trzeba było kończyć zaawansowanego kursu z astronautyki, by wiedzieć, że na pokładzie każdej maszyny znajduje się zapasowy transponder. Wystarczyło śledzić doniesienia choćby na temat katastrofy samolotu EgyptAir lecącego z Paryża do Kairu.
Przez moment obaj milczeliśmy, słuchając dziennikarza NSI. Podawał wciąż te same informacje, nie siląc się nawet na szukanie synonimów. W materiale wideo powtarzały się ujęcia z wrocławskiego lotniska, wykonane przy jakiejś innej okazji. Na pierwszym planie widoczny był dreamliner LOT-u, w oddali startowała maszyna Air Hibernia, być może ta sama, którą dziś leciała Aneta.
Ledwo ta myśl nadeszła, poczułem chłód na całym ciele, jakby ktoś otworzył wszystkie okna w mieszkaniu. Mimowolnie potarłem ręce.
– Próbowałeś do niej dzwonić? – zapytałem.
– Kilkakrotnie. Nie ma sygnału.
Milczałem.
– To jeszcze nic nie znaczy – dodał. – Tak naprawdę nic jeszcze nie wiemy.
Wiedzieliśmy jednak dużo więcej, niż byliśmy w stanie przyznać.
– No tak… – odpowiedziałem, a potem spojrzałem na telefon. – Za chwilę oddzwonię.
– W porządku.
Zdawał sobie sprawę, że muszę sam spróbować. Dopiero usłyszenie mechanicznego komunikatu z centrali mogło mi uświadomić, że naprawdę nie ma kontaktu z moją narzeczoną.
Nabrałem tchu i lekko dotknąłem jej zdjęcia na widgecie szybkiego wybierania. W słuchawce zaległa absolutna cisza, co wydało mi się dziwne. Byłem przekonany, że usłyszę sygnał wybierania numeru, a potem kobiecy głos, który oznajmi po polsku i angielsku, że abonent jest tymczasowo niedostępny.
Na linii jednak rozbrzmiało coś innego. Cichy, metaliczny chrzęst, kojarzący się z dźwiękami fabrycznymi. Niepokojący i w jakiś sposób dotykający tych strun w duszy, które zazwyczaj się nie poruszają.
Nieprzyjemny pogłos szybko ucichł i zamiast niego usłyszałem sygnał nawiązywanego połączenia. Oplotło mnie uczucie gorąca. W jakiś sposób złowieszcze, pochmurne. Okazało się jednak niczym w porównaniu z tym, co poczułem chwilę później.
Usłyszałem kilka słów w nieznanym języku.
Wypowiadanych moim własnym głosem.
Potem nastała cisza.

II

 
Rankiem odwiedziła mnie Kinga, starsza siostra mojej narzeczonej. Mieszkała kilka klatek dalej, na tym samym wrocławskim osiedlu przy Gerberowej, na Krzykach. W przeciwieństwie do nas nie musiała jednak się zadłużać, stać ją było na mieszkanie.
Chciała nawet dołożyć się do zakupu naszego – i właściwie mnie to nie dziwiło. Ona i Aneta nie należały do sióstr, które uporczywie ścierałyby się ze sobą przez całe dzieciństwo. Przeciwnie, mimo kilkuletniej różnicy wieku były nierozłączne.
Zaparzyłem Kindze herbatę, zastanawiając się, czy powiedzieć jej o głosie, który słyszałem w nocy. Kilka godzin po tym zdarzeniu nie mogłem przesądzić, czy rzeczywiście należał do mnie. Ani tym bardziej w jakim języku mówił.
Właściwie nie byłem nawet pewien, czy go słyszałem.
Przez jakiś czas łudziłem się, że to omamy, i próbowałem złożyć wszystko na karb szoku. Ostatecznie doszedłem jednak do wniosku, że to tylko marna próba ucieczki udręczonego umysłu, który boi się prawdy. Tak czy inaczej, postanowiłem zachować wszystko dla siebie. Przynajmniej na razie.
– Wiadomo coś? – zapytała Kinga, kiedy podałem jej kubek.
Miała zapuchnięte oczy, mówiła łamiącym się głosem.
– Nie – odparłem ciężko i usiadłem po drugiej stronie stołu. – Nie ma po nich śladu.
– Przecież… – zaczęła i urwała, kręcąc głową. – To ogromny samolot, ponad pięćset osób na pokładzie… nie może zniknąć ot tak. Są przecież radary, cała przestrzeń wokół Ziemi jest naszpikowana satelitami…
Na antenie NSI i TVN24 wałkowano to od wczesnych godzin porannych. Mimo że nie było jeszcze siódmej, obejrzałem wystąpienia dwóch specjalistów lotnictwa, którzy właściwie tylko potwierdzili to, co już wiedziałem.
– Urządzenia cywilne namierzają tylko aktywne transpondery – powiedziałem. – Te wojskowe musiałyby zostać odpowiednio wymierzone.
Niestety, prawda była taka, że nawet An-225 Mrija, największy samolot na świecie, mógłby zniknąć bez śladu. Co dopiero dużo mniejszy boeing.
– Ale…
– W dodatku cywilne stacje mają niewielki zasięg, raptem czterysta kilometrów. Nie wyłapią maszyny nad oceanem.
– W takim razie wojsko mogłoby pomóc. Przecież samolot zniknął niedaleko przestrzeni powietrznej Izraela. Gdzie jak gdzie, ale na Bliskim Wschodzie muszą trzymać rękę na pulsie.
– I trzymają.
– Więc nie rozumiem, w czym problem?
– W tym, że wojskowe radary przy takiej odległości śledzą pułap powyżej trzech tysięcy metrów. A kiedy ten samolot był w ich zasięgu, leciał już dużo niżej.
Przez moment po prostu na siebie patrzyliśmy, prowadząc bezgłośny dialog. Potem oboje spuściliśmy wzrok. Wiedzieliśmy, że im dłużej trwa cisza, tym gorzej.
– Jak to możliwe, że nie istnieje jakiś awaryjny system satelitarny na taki wypadek? – zapytała Kinga.
Wzruszyłem ramionami, a potem podniosłem się i zrobiłem herbatę także sobie. Czarną earl grey, innej nie piłem. Ominęła mnie moda na wszystkie te białe, zielone, matche, yerby i pu-erhy. Zanurzyłem kilkakrotnie torebkę, zastanawiając się, czy nie zacząć dnia od czegoś mocniejszego, ale może lepiej było przynajmniej przez jakiś czas zachować trzeźwy umysł.
– Byle komórka za kilkaset złotych ma nadajnik GPS, Berg – dodała nieobecnym głosem Kinga.
– Bo komórkę wymieniasz co rok czy dwa.
– Co? – zapytała, ogrzewając dłonie kubkiem, jakby był środek zimy.
– Sprzęt, o którym mówimy, kosztuje krocie. A projektowano go na początku dwudziestego wieku – odparłem.
– W takim razie najwyższa pora na zmiany.
– I może do nich dojdzie. Po katastrofie MH 370 podjęto jakieś próby, ale w skali globalnej koszt wymiany całego sprzętu byłby gigantyczny.
Starałem się skupić na tym, co mówię, ale myśli wciąż wracały do głosu, który słyszałem. Głosu, który zdawał się wżerać we mnie jak rdza w metal. Korodowałem od środka, a w dodatku sam do tego doprowadziłem, wybierając numer Anety. Nieopatrznie wtłoczyłem w siebie coś, co zaczynało mnie niszczyć.
– Zanim stracono kontakt, nie doszło do żadnej zmiany kursu – odezwałem się z nadzieją, że dalsza rozmowa pomoże mi przestać o tym myśleć. – Nic nie wskazuje na porwanie.
– To dobrze.
Milczenie znów się przeciągało, a ja nie wiedziałem, czy powinienem je przerywać.
– Ale… na Boga, gdzie jest ten samolot? – zapytała Kinga.
Miałem wrażenie, że bardzo daleko. Dalej, niż ktokolwiek z nas mógłby przypuszczać. Zachowałem jednak tę uwagę dla siebie.
Godzinę później zaczęły się pojawiać szczątkowe informacje. Okazało się, że maszyna była wyposażona w system ACARS, sprawny i systematycznie wysyłający sygnały radiowe. Te również w pewnym momencie po prostu się urwały.
Ostatni komunikat wysłany przez kapitana do wieży kontroli lotów sugerował, że nie dzieje się nic złego, a załoga niebawem rozpocznie przygotowania do procedury podejścia na lotnisko Bena Guriona w Tel Awiwie.
Około południa potwierdziło się, że maszyna Air Hibernia w istocie nie została porwana. Za najbardziej prawdopodobną wersję przyjęto, że spadła do morza. Kiedy po raz pierwszy powiedziano o tym otwarcie na antenie NSI, Kinga zaniosła się płaczem.
Podobnie jak wszystkie inne siostry na świecie, Aneta i Kinga nierówno podzieliły się hartem ducha. Jedna była silną, dominującą osobowością, druga raczej podążała tam, gdzie jej siostra.
Patrząc na Kingę, pomyślałem, że moja narzeczona nigdy nie uroniłaby łzy, gdyby sytuacja się odwróciła. Odchodziłaby od zmysłów, złorzeczyła na wszystko i wszystkich, ale z pewnością by nie płakała. W tym względzie przypominała mojego ojca – większość emocji zachowywała dla siebie. Najłatwiej przychodziło jej okazywanie tych negatywnych, mimo że często wynikały z troski, sympatii czy nawet miłości.
Ale może właśnie dlatego tak bardzo pociągał mnie jej charakter. Może to dla niego zdjąłem raz na zawsze koloratkę.
Tak przynajmniej powtarzałem sobie przez pewien czas. Prawda była jednak taka, że myśl, żeby porzucić celibat, pojawiła się w mojej głowie nie kiedy poznałem Anetę, ale kiedy udzielałem ślubu Kindze i jej ówczesnemu narzeczonemu.
Co jakiś czas walczyłem z tą konkluzją jak z natrętną muchą, która nieustannie gdzieś brzęczy, ale nie sposób jej znaleźć. Pod tym względem poranek trzynastego kwietnia niczym nie różnił się od innych dni.
Odsunąłem jednak myśli o przeszłości, starając się skupić na obecnych problemach. Kinga długo siedziała przy stole w milczeniu, a ja nie miałem zamiaru silić się na bezowocne próby pocieszenia jej.
Oprócz tego oboje wyjątkowo sprawnie oszukiwaliśmy samych siebie, że wszystko dobrze się skończy, a Aneta do nas wróci. Przypuszczam, że każdy na naszym miejscu stawał się podobnym naciągaczem – dilerem handlującym złudną nadzieją i nieracjonalną ufnością w szczęśliwy finał.
– Co teraz? – zapytała w końcu słabym głosem.
Oderwałem wzrok od stojącego na stole laptopa. Przeglądałem zachodnie serwisy informacyjne, właściwie czując się jak chomik w klatce. Po kilku rundach na tym informacyjnym kołowrocie uznałem, że najwięcej sensownych wieści pojawiało się na portalu BBC. Spodziewałem się, że niebawem to się zmieni i prym będzie wiodła CNN. W Atlancie była dopiero szósta rano, więc Amerykanie uaktywnią się zapewne za godzinę lub dwie.
– Berg? – dopomniała się o uwagę Kinga.
Spojrzałem na monitor. Brytyjczycy podali kilka nowych, niewiele wnoszących szczegółów. Do tego pojawiły się wzmianki, które należało traktować wyłącznie jako plotki – wyraźnie zresztą zaznaczono, że są niepotwierdzone.
– Rozszerzyli obszar poszukiwań do pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.
– Czyli…
– Szukają wraku – dodałem.

 
Wesprzyj nas