Magdalena Witkiewicz ma w swoim dorobku przede wszystkim takie powieści, które pozwalają czytelnikom zetknąć się z istotnymi problemami, przedstawionymi w lekkiej i przystępnej formie. Bywa słodko, bywa gorzko, ale przeważnie dobrze się kończy.


Magda WitkiewiczOkładki książek Magdaleny Witkiewicz kuszą obietnicą przyjemności. Urocze, romantyczne, nostalgiczne – pasują do historii, jakie się pod nimi kryją. Nie znaczy to jednak, że są to wyłącznie przyjemne opowieści. Pisarka sięga bowiem w swojej twórczości po cały szereg trudnych tematów takich jak ciężka choroba, ból związany z utratą czy trudna do wybaczenia zdrada. Omawia je jednak tak, by czytelnik mógł poczuć się zdystansowanym obserwatorem, któremu nic nie grozi, a nie uczestnikiem zdarzeń.

Ten zabieg może być uznany zarówno za wadę jak i zaletę: kto szuka w literaturze mocno angażujących doznań i wręcz fizycznych wrażeń, temu książki Magdaleny Witkiewicz wydadzą zbyt lekkie. Kto natomiast pragnie zobaczyć życiowe zmagania z perspektywy, dowiedzieć się, jak poradziła sobie z istotnymi problemami „dziewczyna z sąsiedztwa” i wynieść z lektury sporo optymizmu, ten będzie zachwycony.

Jak dotychczas największą popularnością spośród utworów Magdaleny Witkiewicz cieszy się „Szkoła żon”. Powieść ta będzie wkrótce zekranizowana, a opowiada o młodej rozwódce, która trafia do ekskluzywnego SPA, znajdując tam sposób na odcięcie się od przeszłości, a jednocześnie wydobycie na światło dzienne własnych potrzeb i pragnień. W przeciągu trzech tygodni nabiera wiary w siebie, zaczyna rozumieć, że szczęście nie jest czymś, co pochodzi z zewnątrz, ale stanem zależnym od nas samych. Pod pozorem lekkiej historyjki autorka przemyca ważne przesłanie o tym, że nie warto trwać w toksycznych związkach, tolerować zdrad i oszukiwania, pozwalać na to, by ktoś nas poniżał. Niby same truizmy, tylko skąd tyle nieszczęśliwych związków dookoła, skoro wszyscy tak dobrze je znają?

Zupełnie inny charakter ma powieść „Ballada o ciotce Matyldzie” zainspirowana piosenką zespołu „Pod Budą”. W tym przypadku tematem jest niespodziewana rola samotnej matki i zmaganie z rzeczywistością, która nagle się zmieniła, zaś między wierszami kryją się refleksje o tym, jak bardzo istotne są w życiu marzenia i determinacja w ich spełnianiu. Magdalena Witkiewicz pokazuje, co może się zdarzyć, gdy weźmiemy sprawy w swoje ręce, a zamiast narzekać zabierzemy się do działania.

Perspektywa samotnego wychowania dziecka pojawia się także w powieści „Po prostu bądź”, gdzie z trudem wywalczone szczęście zostaje bohaterce brutalnie odebrane w jednej tragicznej chwili. Ale nie tylko o tym, jak pozbierać się, gdy cały świat runął jest ta książka, mówi ona też o rodzicach nie dających wsparcia dorastającemu dziecku, pragnących napisać dla niego scenariusz przyszłego życia i o sile woli pozwalającej wyrwać się z narzuconych schematów.

siła woli i umiejętność podnoszenia się z upadków to motywy obecne we wszystkich książkach gdańskiej pisarki

Zresztą siła woli i umiejętność podnoszenia się z upadków to motywy obecne we wszystkich książkach gdańskiej pisarki. Zaludniają je kobiety nieświadome własnej siły, ujawnionej dopiero w niesprzyjających okolicznościach, ciche bohaterki codzienności, które codziennie mijamy nawet o tym nie myśląc. Literatura tworzona przez Magdalenę Witkiewicz dostrzega i definiuje te tysiące bezimiennych bohaterów, autorów czynów zbyt małych by zapisały się w historii lecz wystarczająco wielkich by zmienić całe własne życie.

Uzupełniając niedobory optymizmu w narodzie, Magdalena Witkiewicz zapewniła sobie stabilne miejsce w czołówce polskich pisarek literatury obyczajowej, a wygląda na to, że iskierki nadziei pod postacią jej książek mają spore szanse na sukces także w innych krajach; jak dotychczas niektóre z nich przetłumaczono na język angielski, litewski, a nawet wietnamski. Jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że to dopiero początek międzynarodowego sukcesu naszej pisarki, bo zmagania zwykłych ludzi z trudami życia, a także pragnienie doświadczania dobroci i szczęśliwych zakończeń, występuje pod każdą szerokością geograficzną. Wanda Pawlik

 

Magda Witkiewicz

Magdalena Witkiewicz
Po prostu bądź
Wydawnictwo Filia
Premiera: 7 października 2015
 

But we could come to an arrangement
A practical arrangement
And perhaps you’d learn to love me
Given time
It may not be the romance
That you had in mind
But you could learn to love me
Given time

Sting, „Practical Arrangement”

– Wyjdź za mnie… – powiedział nagle. – Nie proszę, byś mnie kochała… Chociaż może z czasem znajdziemy razem szczęście? Sam zastanawiam się, czy to jest możliwe. – Wzruszył ramionami. – Prawdopodobnie nie… – Położył dłoń na mojej ręce i przymknął zasmucone oczy. – Zamieszkajmy razem, zaopiekuję się wami. Tak będzie łatwiej. Pola, stworzymy dom. Ciepły, bezpieczny. Nie musimy nawet spać w jednym łóżku. To nie o to chodzi. – Jeszcze mocniej ścisnął moją dłoń. – Zajmę osobny pokój. Wiem, że nie jestem idealny, że wymarzyłaś sobie życie zupełnie inaczej – pokręcił głową – ale proponuję ci pewien układ. Abyś trochę odpoczęła od kłopotów, od tego całego bałaganu. Może z czasem mnie pokochasz… Życie jest zbyt krótkie, by przejść przez nie samotnie. Proszę, po prostu bądź.

Część 1

Przedtem

Rozdział pierwszy

Jakoś sobie radę dam
Jakoś sobie radę dam
Już nie w takich człowiek był kłopotach
I tym razem jakoś się wymotam
Jakoś sobie radę dam
Ty się martw o siebie sam
Idzie zima, a ty bez szalika
Tym się martw, a nie tym, że ja znikam
Jakoś sobie radę dam

Ewa Bem, „Jakoś sobie radę dam”

– Paulino! – Mina ojca nie wróżyła niczego dobrego. – Jakie do cholery studia? O czym ty mówisz? Rachować możesz i bez studiów! Po kiego ci studia do dojenia krów?
Tata nigdy nie przeklinał. Przynajmniej nigdy nie słyszałam. Ale też nigdy jeszcze nie widziałam go tak wzburzonego. Tym razem nie wytrzymał. Zaliczał się do tych osób, które trzymają nerwy i słowa na wodzy. Jakiekolwiek słowa. Nigdy nie należał do ludzi wylewnych, szczególnie w pochlebstwach. Bo i za co miał mnie chwalić? Za to, że chcę wyjechać na studia, uciec ze wsi, gdzie on spędził całe życie? I gdzie miał wobec mnie daleko idące plany? Przecież tata wymyślił już dla mnie przyszłość – czterdzieści hektarów urodzajnej ziemi. Wielkie gospodarstwo. Pięćdziesiąt krów, z czego trzydzieści dojnych. Kilka kur, koty, psy… Było co robić.
Moje siostry miały to szczęście, że mogły decydować o swoim losie. Zupełnie nie skorzystały z tej szansy. Magda mieszkała dwie wioski dalej, z mężem, który wolał stać pod pobliskim sklepem z piwem w dłoni, niż robić cokolwiek innego. Oprócz picia lubił robić dzieci – niestety bardziej, niż potem pracować na nie i je wychowywać. Nie wiem, czy Magda lubiła rodzić, ale nie miała wyjścia. Urodziła już czwórkę. I chyba jej mąż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Moja siostra wyglądała starzej od naszej mamy…
Z dzieciakami Magdy byliśmy w tym samym wieku, ale nie spotykaliśmy się często. Wydaje mi się, że wstydziły się ojca, poza tym miały siebie, znały swoje problemy i nie chciały za bardzo dopuszczać innych do tajemnic rodzinnych. Nawet własnej ciotki, która była ich rówieśniczką.
Agnieszka wyjechała do Irlandii, jak wielu z naszej okolicy. Z nią spotykaliśmy się jeszcze rzadziej niż z Magdą. Rodzice w ogóle nie brali pod uwagę tego, że mogliby gdzieś polecieć samolotem. Agnieszka sprzątała irlandzkie szpitale i jak na polskie warunki zarabiała świetnie, ale wolała spędzać wakacje w ciepłych krajach, niż przylatywać do rodzinnego domu. Teraz jej domem była zielona wyspa.
– Tutaj jest tak mało słońca – mówiła. – A w Polsce pogoda niepewna… Ja bardzo potrzebuję słońca.
– Mało szłońce. My poszebowas czeplo – dodawał jej irlandzki mąż.
Wielokrotnie proponowała rodzicom wspólny wyjazd do Hiszpanii czy do Włoch. Już zapomniała, że to niemal nierealne. Gospodarstwo to nie firma, gdzie zamykasz drzwi na klucz, wychodzisz i zapominasz o wszystkim. To nie biznes, który za pomocą laptopa i internetu możesz kontrolować z każdego zakątka świata. Tabletem krowy nie wydoisz…
Agnieszka wypoczywała zatem na hiszpańskich wyspach, a ja biegałam beztrosko po ukwieconych łąkach, które dla mnie były całym światem.
W przeciwieństwie do moich sióstr, nie mogłam decydować o swojej przyszłości. Moje życie zaplanowano już od dnia moich narodzin. Od zawsze było wiadomo, że przejmę gospodarstwo. Nawet nie miałam nic przeciwko temu. Było tam tak pięknie! Uciekałam z blokiem rysunkowym i ołówkiem na wzgórza, siadałam i to piękno rysowałam. Nie narzekałam na to, co zaplanowali dla mnie rodzice, bo jak można narzekać na ziemniaki, jeżeli w życiu nie próbowało się niczego innego? Nie znałam innego świata. Moi rodzice też nie. Nie lubili wyjeżdżać, o nocowaniu poza domem w ogóle nie było mowy. Najdalej jeździli do pobliskiego Gdańska lub Słupska. Ale tylko wtedy gdy naprawdę byli do tego zmuszeni. Dlatego też zupełnie nie rozumieli Agnieszki, która wybrała życie tak daleko od nich.
– Po co wyjeżdżać, skoro tutaj mamy tak pięknie? – pytała mama. – Zarobić też można. Jak się chce, to ma się robotę. Na wszystko starczy. A w razie czego jeść przecież ci damy.
Ale wyjechała. Wyjechała już dawno. Potem poznała Patricka O’Leary’ego. Dla przyjaciół: „Paddy”. Wersja oficjalna brzmi tak, że poznali się na koncercie. Nieoficjalna i prawdziwa jest taka, że moja siostra po ciężkiej pracy poszła się napić ciemnego piwa do pubu. Paddy tam śpiewał i grał. I sobie ją w końcu wyśpiewał. Albo ona go wychodziła. Spodobała mu się długowłosa, długonoga i opalona blondynka. Klimat irlandzkiego pubu sprzyjał miłości. Tak przynajmniej mówiła. Ja niestety tę atmosferę znałam tylko z komedii romantycznych. Nie byłam jeszcze w Irlandii. Zawsze były pilniejsze wydatki…
Mieszkaliśmy w przepięknej okolicy. Dom moich rodziców z dwóch stron otaczał gęsty las. Należał do nas. Na północy ścieliły się pola uprawne. Gdy stawałam na wzgórzu, nie mogłam dojrzeć ojca, który pracował gdzieś na skraju naszej ziemi. Mama musiała do niego dzwonić, by zawołać go na obiad. Tata opowiadał, że jak jeszcze nie było telefonów, to co jakiś czas spoglądał w stronę domu, czy mama nie stoi tam w czerwonej sukience. Do tej pory podczas żniw czy wykopków zawsze ją zakłada. Tradycja? Moi rodzice nie należeli do szczególnie sentymentalnych. Ale byli zgodnym małżeństwem. Nie była to szalona miłość, raczej aranżowany związek, przyzwyczajenie do siebie i w końcu uczucie.
Zachodnia część działki graniczyła z jeziorem. Kiedyś opalałam się na żółtym, miękkim piasku, jakby to była najbardziej ekskluzywna plaża. Z biegiem lat teren zarósł trawą. Tuż nad brzegiem miał stanąć mój dom. Mój i mojego męża, który powinien być oczywiście rolnikiem. Najlepiej by było, gdyby rodzice znali go od kołyski. Mieli nawet takiego na oku. O dziesięć lat starszy ode mnie i o głowę niższy Adrian. To przez niego uciekłam, chociaż paradoksalnie sam mi w tym pomógł. Ale o tym potem.
Byłam późnym dzieckiem moich rodziców. Wpadką. Klasyczną, niechcianą wpadką. Chociaż oni nigdy tak by mnie nie nazwali. Przecież byłam darem od Boga. Niespodziewanym darem losu, zesłanym w nieoczekiwanym momencie. Wszyscy jednak wiedzieli, że Pan Bóg nieco spóźnił się z tym podarunkiem. Taki trochę przeterminowany prezent.
Mama w dniu moich urodzin miała czterdzieści jeden lat, tata był od niej o dwa lata starszy. Byli już dziadkami, bo Magda szybko postarała się o potomstwo.
Nikt mnie nie pytał, co chcę robić w życiu. Od zawsze było wiadomo, co jest dla mnie najlepsze. Dlatego gdy nauczycielka matematyki w gimnazjum zapytała mnie o plany na przyszłość, byłam bardzo zaskoczona, że kogoś interesuje moje zdanie. W jakiejkolwiek sprawie. U nas w domu dzieci nie miały głosu.
Pani Konopnicka (zresztą też Maria) zadała mi to pytanie, wysłuchała cierpliwie opowieści o tym, że zostanę na wsi, żeby pomagać rodzicom, zmarszczyła czoło i nic nie powiedziała.
Wysłała mnie natomiast na olimpiadę matematyczną. Na konkursy plastyczne sama się pchałam. Rodzice nie protestowali, bo przecież to, co robi nauczyciel, to rzecz święta i nie należy mu się przeciwstawiać. Zresztą nie wiedzieli za bardzo, co się dzieje u mnie w szkole. Nie interesowali się tym specjalnie. Dopóki nie byli wzywani przez dyrektor kę, a ja przynosiłam na koniec roku świadectwa, to nie warto było się szkołą przejmować. Ważne, bym wreszcie ją skończyła i mogła się zająć tym, co jest mi pisane. Gospodarką.
Pani od matematyki była innego zdania. Twierdziła, że nie mogę się zmarnować i powinnam wykorzystać zdolności, które posiadam. Nawet kiedyś wyrwało jej się zdanie o „zapadłej wsi”. Spojrzała na mnie wtedy przepraszająco. Tutaj wszyscy byli z „zapadłej wsi”. Ona też. Mieszkała w przyszkolnym służbowym mieszkaniu, trzymała się od wszystkich mieszkańców z daleka. Mówili, że zadziera nosa. Panna, a raczej stara panna. Miała może trzydzieści pięć lat, żadnego mężczyzny pod ręką ani w bliskiej, ani w dalekiej perspektywie. My, uczniowie, byliśmy jej rodziną. Kochaliśmy ją.
Często po szkole chodziliśmy do niej. Zimą gasiliśmy światło, a ona na ścianie puszczała nam zdjęcia z projektora. Pokazywała nam inny świat. Góry, których nikt z nas nie widział, olbrzymie wieżowce Nowego Jorku, stacje badawcze na Antarktydzie. Pokazała nam też zieloną Irlandię z lotu ptaka. To miejsce, gdzie mieszkała moja siostra ze swoim irlandzkim Paddym. Namawiała mnie, bym to wszystko rysowała. Nawet czasem siadała naprzeciwko i pozwalała, bym ją malowała. Och, jaka była krytyczna! Nie musiała wyglądać pięknie. Chciała być prawdziwa. Dopiero później odkryłam, jaki miała w tym cel.
Czasem myślę, że to właśnie jej zawdzięczam nie tylko zamiłowanie do matematyki, ale też to, jakim teraz jestem człowiekiem. Sprawiała, że chciałam wciąż iść do przodu. Czerpałam z życia pełnymi garściami. Do czasu… Ale o tym właśnie jest ta historia…
Olimpiady wtedy nie wygrałam, ale zakwalifikowałam się do pierwszej dziesiątki w Polsce. To był mój pierwszy sukces, a dla szkoły prawdziwe święto. Rodzice zostali wezwani przez dyrektorkę.
– Znowu jakieś kłopoty – wycedziła przez zęby mama, odkładając słuchawkę telefonu.
Znowu? Czy kiedykolwiek ze mną były jakieś kłopoty?
Nie dali mi poznać, że są ze mnie dumni. Ale później siedzieli długo w nocy, rozmawiając ze sobą. Następnego dnia na śniadanie mama usmażyła mi omlety. Mimo że to był piątek, a omlety były tylko w sobotę. Mama zawsze robiła je w sobotę. Cudowne, puszyste omlety z konfiturą z truskawek, które zbierałam poprzedniego lata, a potem wspólnie z mamą zaprawiałam. Ten smak zawsze będzie kojarzył mi się z domem. Wielokrotnie próbowałam znaleźć takie w sklepie. Potem nawet sama je robiłam. Nigdy jednak nie były takie jak mamy. Może to nie kwestia przepisu, a serca, które mama wkładała w te przetwory?
Po gimnazjum poszłam do liceum. Pani Konopnicka wezwała rodziców do siebie i ich do tego przekonała. Rodzice jednak wyraźnie zaznaczyli, że to będzie ostatni etap mojej edukacji. Oni nie mieli przecież matury, a radzili sobie doskonale. Czasem się zastanawiam, kim mogliby być, gdyby skończyli studia. Tata pięknie rysował. Kiedyś znalazłam u mamy w szufladzie jej portrety, które naszkicował. Jeszcze z czasów, gdy nie była jego żoną. Tak dowiedziałam się, po kim odziedziczyłam ten talent. Zrozumiałam też, dlaczego zawsze, gdy rysowałam, przypatrywał mi się z uśmiechem.
Liceum było oddalone od naszej wsi o ponad dwadzieścia kilometrów. Za daleko, by jeździć rowerem. Co rano wsiadałam w PKS i dojeżdżałam do szkoły. Zimą czasem zostawałam na noc u koleżanki. Śniegu bywało tak dużo, że autobusy nie kursowały. Po prostu wypadały z trasy, bo przez ogromne zaspy śnieżne i tak nic nie było w stanie dojechać do naszej wsi. Rodzice godzili się z tym, cóż innego mieli robić. Dla nich szkoła była wystarczającą fanaberią, więc noclegi u koleżanki nie budziły już zdziwienia. Oczywiście myślałam o internacie, ale w domu nie chcieli o tym słyszeć. Rodzice Uli przygarnęli mnie, a ja bardzo dobrze się u nich czułam.

Magdalena Witkiewicz
Pierwsza na liście
Wydawnictwo Filia
Premiera: 14 stycznia 2015
 

Prolog

Gdyby którąkolwiek z siedzących przy ognisku kobiet zapytać o to, czy ważniejsza jest przyjaźń czy miłość, jeszcze niedawno każda odpowiedziałaby, że miłość. Miłość – a czasem zwykłe zauroczenie, fascynacja – wysuwała się na pierwszy plan. Bywało nawet, że kosztem wielkiej przyjaźni.
Ostatnie wydarzenia jednak pokazały, że żaden mężczyzna nie jest wart stracenia dwudziestu lat. A czasem potrzeba dwudziestu lat, by odzyskać to, co najważniejsze.
– To która pierwsza? – Wysoka kobieta okryła się rozpiętym śpiworem i zaciągnęła cienkim papierosem. Sięgnęła po butelkę z winem.
– Nie pal! – odpowiedziały chórem pozostałe. Najmłodsza trzymała różową teczkę. Wystawały z niej niedbale włożone papierzyska, jakby ktoś je tam pośpiesznie upychał. Widać, że były wiele razy czytane. Dziewczyna tuliła je niczym największy skarb.
Obok niej, przy ognisku, siedziały trzy kobiety. Jedna pod kocem, z podkulonymi nogami, dwie przykryte wspólnym śpiworem, patrzące na siebie z niedowierzaniem. Jak dawne znajome, które się długo nie widziały i nagle odnalazły się przypadkowo w tłumie ludzi. Może tak właśnie było?
– To już ostatni papieros – powiedziała blondynka, uśmiechając się nieśmiało. – Ten rozdział trzeba zamknąć. – Znowu zaciągnęła się głęboko i mocniej wtuliła w śpiwór. – Zapomniałam, że sierpniowe wieczory są takie chłodne, chyba ze sto lat nie byłam pod namiotem.
– No, może nie sto. – Siedząca obok kobieta się roześmiała.
– Na pewno dwadzieścia parę. – Blondynka się zamyśliła.
– Może i tak… Wtedy księżyc świecił tak samo, pamiętasz?
– Piotr grał na gitarze…
– Ina! – odezwał się znowu chórek koleżanek.
– Okej. Po kolei. To która pierwsza? – ponowiła pytanie Ina.
– Ty.
– Dlaczego ja? – obruszyła się, gasząc papierosa.
– Dlaczego? Bo byłaś pierwsza na liście.

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Problemy twoje, moje, nasze boje, polityka
A przecież każdy włos jak nasze lata policzony.
Kto jest bez winy niechaj pierwszy rzuci kamień, niech rzuci.
Daleko raj, gdy na człowieka się zamykam.

– Stanisław Soyka, Tolerancja

Ina

Najbardziej chciałabym zacząć od tej Brdy dwadzieścia lat temu. Nie wiem, Karola, co ci też z tą Brdą przyszło do głowy, żeby tu teraz przyjechać. Jakby nie można było normalnie, po ludzku, przy kawie albo w jakiejś fajnej knajpie. Chociaż wtedy byłoby ryzyko, że uciekniemy, zanim wszystko sobie wyjaśnimy. A stąd raczej ciężko uciec ‒ kajakiem, po ciemku. Chyba to niemożliwe. Możemy co najwyżej się pozabijać.
Nawet dzisiaj ciężko mi to wszystko rozgrzebywać. Za dużo się wydarzyło. Ale teraz to, co kiedyś uważałam za najważniejsze w życiu, nagle straciło na znaczeniu. Dopiero Karola mi uświadomiła, co jest dla mnie tak naprawdę ważne. A raczej kto jest dla mnie ważny.
Ale zacznijmy od początku, a właściwie od końca.
Pamiętam dokładnie dzień, w którym Karolina zapukała do moich drzwi. Może raczej powinnam powiedzieć, że waliła do moich drzwi. Pewnie gdyby dzwoniła przez domofon, nie otworzyłabym. Pracowałam. Mam taki zwyczaj, że gdy pracuję, to całkowicie się wyłączam. Wyciszam telefon, nie przyjmuję gości. Kiedyś przyjaciel obraził się na mnie śmiertelnie, bo go nie wpuściłam, a chciał tylko wpaść na kawę. Akurat coś pisałam. Pewnie jak zwykle na ostatnią chwilę. Artykuł pod presją szefa, który wisiał po drugiej stronie słuchawki i popędzał, bo zaraz, już, natychmiast kolejny numer gazety szedł do druku. Nie otworzyłam mu drzwi, a on więcej nie zadzwonił. Ale wtedy byłam już całkiem dużą dziewczynką i wiedziałam, że ludzie po prostu przychodzą i odchodzą. I to zwykle ci, na których nam najbardziej zależy. Czasem niektórzy z nich powracają, ale w najmniej oczekiwanych momentach. Powiedziałabym nawet, że przychodzą niczym bardzo niechciany gość.
Tak jak wtedy Karolina.
Siedziałam w szlafroku, paliłam jednego papierosa za drugim i kończyłam artykuł. Dokładnie pamiętam ten gorący temat o pewnej posłance bardzo praworządnej partii, która w życiu prywatnym zachowywała się zupełnie niepraworządnie… Mniejsza o to. Musiałam skończyć tekst na wczoraj. Pisałam ostatnie akapity, gdy usłyszałam to natrętne walenie w drzwi. Już nie pukanie ‒ ktoś rytmicznie w nie uderzał pięścią. Wstałam tylko dlatego, że ten hałas niemiłosiernie mi przeszkadzał!
Zwykle pracowałam w niczym niezmąconej ciszy. W torebce nosiłam stopery do uszu, by móc pracować w każdych okolicznościach, ale w domu miałam najlepsze warunki do pisania. Naczelny o tym wiedział. Mogłam się nie pojawiać w redakcji przez cały tydzień. Zaglądałam tylko na kolegium, ale jeśli się nie pojawiałam, to też nic się nie działo. Wypracowałam to sobie ciężką, mozolną pracą. Może do celu doszłam trochę po trupach, ale w tej pracy nie można być miękkim.
Pracuję głównie dla dwóch gazet. Jedna to tygodnik z górnej półki, piszę tam, by zaspokoić swoje ambicje. Druga to zupełne przeciwieństwo – szmatławiec szukający taniej sensacji, prowokujący ludzi, by robili świństwa. A potem opisujący te świństwa ze szczegółami.
Każdy z nas ma w swoim życiu takie chwile, których się wstydzi, w których nie chciałby mieć żadnych świadków, a tym bardziej nie chciałby znaleźć się na okładkach setek tysięcy gazet w całym kraju. Moim zadaniem było właśnie tropienie takich chwil.
W życiu polityków, celebrytów, znanych osobistości. Byłam w tym świetna. Mówię „byłam”, bo właśnie wczoraj zakończyłam ten etap mojego życia… Długo się do tego zbierałam, ale najpierw musiałam pozamykać pewne sprawy. Teraz szukam. Szukam czegoś nowego. A może wystarczy mi to, co mam? Może teraz powinnam się skupić na czymś innym?
Ale wróćmy do tamtego dnia – ktoś walił w drzwi. Wkurzona wstałam i poszłam zobaczyć, kto burzy mój spokój. Spokój w oparach dymu i przy szczelnie zasłoniętych roletach. W drzwiach stała dziewczyna. Młoda, ładna, jakby trochę przestraszona. Kapało jej z włosów, wyglądała, jakby ktoś chwilę wcześniej oblał ją wiadrem wody.
Nawet nie zauważyłam, że rzęsisty deszcz bębnił w dachowe okno. Mimo dość wczesnego popołudnia na zewnątrz było szaro i ponuro. Dziewczyna też wydawała mi się szara i ponura. I na dodatek zmoknięta. Miałam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Czyżby kochanka jakiegoś polityka, któremu obrobiłam dupę na łamach naszej gazety? A może jego córka? Ale skąd miałaby mój adres? Dla mnie zdobycie adresu jakiegokolwiek prominenta czy gwiazdy filmowej nie stanowiło problemu, ale dla zwykłej dziewczyny? I to takiej młodej?
– Dzień dobry. Pani Karolina Rybińska? – usłyszałam.
– Słucham? – Tak naprawdę nie słuchałam, tylko myślałam o mojej przerwanej pracy. Miałam ochotę zamknąć przed nią drzwi.
– Ale to pani, tak? – Dziewczyna odgarnęła dłonią spadający na czoło długi mokry kasztanowy kosmyk włosów. Ten ruch skądś znałam, pamiętałam jakby przez mgłę.
– No ja, ale o co chodzi? – zapytałam chyba z grzeczności, chociaż tak naprawdę grzeczna nigdy nie byłam. Może to pozostałości po wychowaniu przez matkę, a w zasadzie przez babcię, która była dla mnie najważniejsza w życiu. No cóż, babcia odeszła kilkanaście lat temu, matka też zniknęła z mojego życia. Jak każdy, którego pokochałam. Boże, tyle rzeczy muszę wam opowiedzieć. Inaczej nie zrozumiecie.
Nie potrzebowałam niczego ani nikogo. Wtedy miałam ochotę siedzieć w swoim domu sama. I miałam ochotę w spokoju popracować. Nie chciałam rozmawiać z jakąś wystraszoną mokrą dziewczyną, której udało się pokonać drzwi wejściowe, domofon i ciecia przechadzającego się wzdłuż bloku. Chociaż jak znam życie, siedział w tej swojej kanciapie zapatrzony w telewizor. Muszę coś z tym zrobić.
– Ja przyjechałam… przyjechałam z Gdańska – dukała. Widać było, że chciała wejść do mieszkania.
Tak bardzo chciała wejść do środka, jak bardzo ja nie chciałam jej tam wpuścić. Resztkami dobrego wychowania powstrzymywałam się, by nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałam zamiaru pomagać jej wydusić to, co najwyraźniej ona miała zamiar powiedzieć. Byłam już bardzo poirytowana tą dziwną wizytą.
– Bo… pani była pierwsza na liście – wyszeptała dziewczyna, trzymając w rękach różową teczkę pełną papierów.
Zrobiło mi się zimno. Poczułam pewien niepokój. Jedyną listą, która mi przyszła wtedy do głowy, była lista Wildsteina sprzed kilku lat. Jakkolwiek był to rewelacyjny kąsek dziennikarski, to przecież mimo czterdziestki na karku byłam zbyt młoda, by na niej być. Tym bardziej na pierwszej pozycji. Poza tym już chyba wszyscy zostali rozliczeni.
– Okej. Przyjęłam do wiadomości. To wszystko? – zapytałam, jak najszybciej chcąc się pozbyć wariatki, która przyszła do mnie z epokowym odkryciem, że byłam pierwsza na jakiejś cholernej liście. Na liście do odstrzału? Tym bardziej tego nie chciałam wiedzieć, bo naraziłam się niejednej osobie w swoim życiu. Chociażby tej niepraworządnej posłance, o której właśnie miałam pisać. Wolałam już zginąć nagle, niespodziewanie, bo przecież i tak w zasadzie nie miałam się z kim żegnać. W końcu byłam sama. Mieszkałam sama, sama biegałam co rano, nawet sama chodziłam do restauracji. Seks uprawiałam czasem z kimś. A czasem… sama. Byłam zupełnie samowystarczalna. I chciałam, by tak pozostało zawsze.
– Mogę wejść? – spytała. Wydawało mi się to trochę bezczelne, bo chyba nie dałam jej do zrozumienia, że jest mile widziana.
– Nie mam teraz czasu – powiedziałam. Po prostu. Oczywiście normalny człowiek dodałby jakieś „przepraszam”, ale wtedy w tym zwariowanym świecie daleko mi było do normalności. Zatem, krótko mówiąc, wygnałam dziewczynę z domu. Wyrzuciłam ją na tę cholerną ulewę. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam obsmarowywać dupę posłance. W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo właśnie tę dupę moczyła w basenie z posłem z przeciwległej partii. Następnego dnia miało się o tym dowiedzieć jakieś siedemset tysięcy czytelników. Tylko dzięki mnie. Nawet byłam z tego dumna.

Karola

Obserwowałam ją już wcześniej. Dużo wcześniej. Najpierw przyjechałam na jeden dzień. Zabrałam się z Filipem, który miał w Warszawie coś do załatwienia. Wieczorem musiałam wracać.
Po tygodniu znowu siedziałam pod jej domem. Tydzień później również. Zawsze, gdy Filip jechał do Warszawy, jechałam razem z nim. Obserwowałam i wieczorem grzecznie wracałam do Gdańska. Tym razem zamierzałam zostać w Warszawie dłużej, by wreszcie wszystko wyjaśnić. Ciekawa byłam, dlaczego właśnie ona była pierwsza na liście. Co takiego zrobiła, że się tam znalazła. Myślałam, że jest fantastyczną osobą, miłą, dobrą i przyjmie mnie z otwartymi rękami, niczym własną córkę.
Podczas tych jednodniowych warszawskich wycieczek zaczynałam poznawać jej zwyczaje. Prawie nie wychodziła z domu. Nawet zakupy zamawiała z dostawą ze sklepu. Młody facet wnosił jej jogurty, owoce i proszki do prania w wielkich papierowych torbach. Czasem wybiegała, stukając obcasami. Niejednokrotnie nasz wzrok się skrzyżował. Ja patrzyłam na nią z zainteresowaniem, ona z zupełną obojętnością.
Zawsze elegancka, jak z katalogu – nie spodziewałam się, że ktoś naprawdę może mieć szpilki od Louboutina. Czasem wychodziła wyrzucić śmieci, ale nawet wtedy pełna była niedbałej elegancji w dzianinowych ciuchach od znanych projektantów mody. Widać to był jej codzienny strój domowy. Też miałam taką dzianinową sukienkę, ale wkładałam ją na imprezy…
Po tych kilku dniach obserwacji znałam plan dnia poszczególnych mieszkańców. Wiedziałam, że ktoś z jej klatki wychodzi regularnie z psem na spacery. Nie wiedziałam, o której godzinie rano, bo zwykle nie przychodziłam tam przed dziesiątą, ale facet wychodził z przepięknym labradorem na pewno o szesnastej, a potem tuż po dwudziestej. Właśnie wtedy udało mi się pokonać drzwi do klatki. Pamiętam, że pogoda była okropna, lało jak z cebra i co chwilę grzmiało. Miałam wrażenie, że wszystko mam mokre. Chyba gdyby nie ta pogoda, nie odważyłabym się na ten krok. Wolałabym poczekać, może jakoś poznać ją przez przypadek. Może mimochodem się zaprzyjaźnić. Ale w tamtym momencie po prostu miałam nadzieję, że będę mogła wejść do ciepłego domu, pożyczy mi jakieś ciuchy, da herbatę i w spokoju pogadamy. Byłam zmarznięta i na dodatek zadzwoniłam do Filipa, że zostaję w Warszawie na noc. Oczywiście pytał gdzie, z kim i jak… Próbował mi to wyperswadować, choć wiedział, że jestem bardzo uparta. Nie chciał mnie zostawiać samej, ale powiedziałam, zgodnie z prawdą, że na pewno uda mi się pogadać z kimś bardzo ważnym dla mojej mamy, dlatego nie mogę wracać. Więc zostawił mnie mimo tej pogody. Poprzednim razem, gdy sterczałam pod jej blokiem, był upał. Teraz było zdecydowanie mniej przyjemnie. Gdy zobaczyłam tego faceta wychodzącego z psem, po prostu weszłam do środka.

Magdalena Witkiewicz
Pracownia dobrych myśli
Wydawnictwo Filia
Premiera: 26 października 2016
 

Rozdział 1

O tym, jak Giga Ziętarska utraciła wiarę w ludzi, ale się okazało, że inni mają zdecydowanie gorzej, a na dodatek są starzy i zapewne mają wnuki

Giga Ziętarska utraciła wiarę w przyjaźń, sympatię i w lojalność również. W solidarność jajników też. Zwykle nie traciła wiary w ludzi, ale skoro chwilowo zdarzyło się inaczej, uznała, że ten smutny czas należy spędzić w sposób jak najbardziej przyjemny dla ciała i duszy. W szczególności dla ciała, które to domagało się natychmiastowego pocieszenia. Rozgoryczona oraz zdruzgotana, niezmiernie zła na całą ludzkość, a w szczególności wszystkie kobiety, udała się do cukierni w centrum Miasteczka, zamówiła sobie kawę (tak, poproszę z cukrem i bitą śmietaną, tej śmietany można dać nieco więcej) oraz tort czekoladowo-karmelowy (mogłabym dostać ten większy kawałek?), wyjęła z torebki książkę o tym, że gluten to zło, mleko to zło, a cukier już w ogóle najgorszy, i rozsiadła się w zielonym pluszowym fotelu stojącym w rogu sali, stanowiącym rewelacyjny punkt obserwacyjny na całą kawiarnię. Uznała, że tylko widok szczęśliwych ludzi może jej poprawić humor. Niestety los bywa przewrotny i Giga Ziętarska miała po prostu pecha. O ósmej dwadzieścia pięć rano w kawiarni w centrum Miasteczka nie było żywego ducha. Gwoli ścisłości, martwego nie było również, ale tego Giga nie była w stanie już sprawdzić. Zajadając tort, dziewczyna stwierdziła, że utrata wiary w ludzi z rana jest zdecydowanie gorsza niż z wieczora, bo wieczorem można chociażby pójść na piwo do pubu i najnormalniej na świecie się upić, wrócić nieprzytomnie do domu, a potem mieć solidnego kaca. Kaca miała raz w życiu i pamiętała, że nie było to zbyt przyjemne uczucie, ale z pewnością złe samopoczucie zajęłoby ją w na tyle dużym stopniu, że nie rozpamiętywałaby swojego rozgoryczenia. Teraz piwa nie mogła pić, bo lokal ten po pierwsze piwa nie serwował, w szczególności o ósmej dwadzieścia pięć o poranku, a po drugie od piwa zdecydowanie wolała tort czekoladowy. Z karmelem. I kawę z bitą śmietaną, z odrobiną cukru. Trzcinowego.
Jej życie mogło być słodkie chociaż przez chwilę.
Skrzypnęły drzwi i do kawiarni wszedł całkiem przystojny mężczyzna w dobrze skrojonym, zapewne drogim garniturze. W ręku trzymał wielki bukiet kwiatów.
Mężczyzna był dużo starszy od Gigi, może nawet dwukrotnie, lekko siwy, wyglądał jak z miesięcznika dla panów, którzy borykają się z kryzysem wieku średniego. Jego zgrabnie ostrzyżona broda sugerowała, że zapewne często odwiedzał jeden z tak modnych salonów dla brodatych. Nie wiedziała, ile miał lat. Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? Pewnie mógłby być jej ojcem. No tak, ale jej ojciec nie jest elegancko ostrzyżony przez brodatego stylistę i nie nosi garniturów.
Gdy była mała, niczym Pippi Langstrumpf mówiła sobie, że jej ojciec jest królem piratów. Lubiła tak myśleć. Niestety od wielu lat nie miała z nim kontaktu. Może i dobrze?
Tak. O swoim ojcu chciała zapomnieć. Nie dość, że dał jej takie imię, jakie zmuszona jest nosić, to jeszcze kilka lat później wyjechał na Hawaje i przestał się w ogóle do rodziny odzywać. Gdy wyobrażała sobie, że był królem piratów, łatwiej było jej o nim myśleć. Nawet do tej pory.
Giga westchnęła. Życie jednak nie było specjalnie lekkie. Ojciec na Hawajach i przyjaciółki, które traktują cię jak trędowatą tylko dlatego, że jesteś singielką.
Prychnęła. Dobrze, że się kawą nie opluła. Zmarszczyła brwi. Facet się do niej uśmiechnął.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Nie potrzebowała ojca numer dwa, który by jej prawił morały na temat tego, że w pewnym wieku to już koniecznie trzeba sobie znaleźć męża i zabrać się do roboty, by zaludnić świat nowymi Polakami, zapewnić im wychowanie i odpowiednie wykształcenie. Ten pewnie miał już wnuki. Wzruszyła ramionami. Cóż. Szczęściarz. A zresztą, jaki szczęściarz? Przecież ona jest jeszcze bardzo młoda. Bardzo. I ma jeszcze sporo czasu. I na męża, i na dzieci również. Nie mówiąc o wnukach.
Giga Ziętarska miała dwadzieścia pięć lat, skończyła dziennikarstwo z wyróżnieniem i właśnie dostała pracę w charakterze asystentki dyrektorki w lokalnej telewizji. Zaowocowało to przeprowadzką do Miasteczka, do starej kamienicy przy ulicy Przytulnej 26.
Ulica Przytulna była – jak sama nazwa wskazuje – wyjątkowo urokliwym miejscem w Miasteczku. Kamienica numer 26 doskonale wpasowywała się w to piękne otoczenie. Miała trzy wysokie kondygnacje, na parterze były wielkie drzwi w drewnianych ramach, które ktoś kiedyś pomalował na niebiesko, pod drzwiami na ziemi stały ogromne donice, w których rosły kolorowe kwiaty. Gęsty bluszcz wił się zawadiacko i zaglądał w okna nawet na najwyższych piętrach.
Giga mieszkała w tym cudownym miejscu od dwunastu godzin i dwudziestu czterech minut. „Mieszkała” to za dużo powiedziane. Na razie całe pięćdziesiąt trzy metry, którymi dysponowała, były zawalone kartonami, workami i innymi szpargałami, które jej ojczym zapakował do furgonetki i przywiózł wraz z nią z Bydgoszczy.
– Zobaczysz. Wrócisz szybciej, niż ci się wydaje – mówił co pięć minut podczas jazdy do Miasteczka.
Gdyby podróż trwała godzinę dłużej, pewnie sama by w to uwierzyła i kazała natychmiast zawracać. Nie ma to jak optymizm i wiara we własne dzieci. No, może niezupełnie własne, ale ojczym zawsze dla niej był bardzo ważny i była przekonana o tym, że jej dobrze życzył i oczywiście traktował, jakby była jego prawdziwą córką.
Nie uwierzyła mu jednak. Nie chciała rezygnować ze swoich planów. Awans, praca w telewizji były szczytem marzeń. No, może nie szczytem. Ale z pewnością Giga była gdzieś w połowie drogi na szczyt. Szkoda, że jej rodzice tego zupełnie nie rozumieli. I koleżanki również. W szczególności Renata, która nie zaprosiła jej na swoje dwudzieste piąte urodziny.
– Bo wiesz, Giga. Będą same pary. Możesz czuć się niezręcznie – powiedziała z uśmiechem na twarzy.
Ona? Niezręcznie? Nigdy chyba w życiu nie czuła się niezręcznie. Bardziej obawiała się, że to przedstawicielki płci pięknej będą czuły się niezręcznie, gdy ona pojawi się na parkiecie.
– No popatrz, zawsze wygrywała wszelkie szkolne i studenckie konkursy piękności. A teraz jest sama! Dziwne!
Potem często ze zbolałą miną dodawały:
– Biedna. To takie smutne.
Często to słyszała.
Dla niej nie było to dziwne ani w żadnym razie nie czuła się biedna. Tym bardziej smutna. Po prostu trafiała na mężczyzn nadających się wyłącznie na terapię psychologiczną, psychiatryczną lub mających kłopoty z własnymi emocjami albo z przerośniętym ego.
Czy tak trudno było zrozumieć, że nie zadowalała się byle kim i byle czym? Wystarczyło popatrzeć na ten największy kawałek tortu czekoladowo-karmelowego, który jadła, i można było stwierdzić, że kocha czerpać z życia pełnymi garściami, często – jak i w przypadku tortu – nie zważając na konsekwencje.
Mężczyzna, który wszedł do kawiarni, rozejrzał się po sali, podszedł do lady i poprosił o różowy tort z brokatem.
– Tak, miał być z napisem. „Kochanie, wszystkiego najlepszego” – powiedział z uśmiechem.
– Zapakuję panu. – Ekspedientka wyjęła karton.
– Nie. Zjem na miejscu. – Giga spojrzała na niego z zainteresowaniem. Cały tort? Na miejscu?
– Tylko jakiś ładny talerzyk poproszę. I świeczki.
– Ile świeczek?
– Pięćdziesiąt pięć.
– Nie wiem, czy tyle mam… – Sprzedawczyni schowała się pod ladę. – Mam! Różowe. Mogą być?
– Jasne. Dziękuję – powiedział mężczyzna. – I jeszcze może jakiś wazon?
– A to torcika nie pakować? – Pani za ladą była nieugięta.
– Nie. Na miejscu – uciął krótko.
Mężczyzna podszedł do stolika, ustawił wazon z kwiatami na środku stołu, spojrzał wnikliwie, strzepnął niewidzialne pyłki z serwetki i poprawił kwiaty jeszcze raz. Postawił tort przed sobą i zaczął wtykać w niego świeczki. Pięćdziesiąt pięć. Giga pomyślała, że teraz tort przypomina jeża. No cóż. Jak ona będzie miała pięćdziesiąt pięć lat, pewnie też do jeża się upodobni. Nie będzie potrzebowała do tego tortu.
Nie mogła oderwać wzroku od tego dziwnego faceta. Spojrzał na zegarek. Chwilę się zawahał. Poprawił krawat. Ponownie wziął do ręki zapałki. Zapalił pierwszą, drugą, trzecią, kolejną. Gdy połowa tortu (a raczej świeczek) już płonęła, spojrzał nerwowo na zegarek. Przyspieszył. Te, które zapalił jako pierwsze, już prawie całe się stopiły. Różowa brokatowa kałuża wosku na różowym torcie. Przerażający widok. Facet nerwowo rozejrzał się wokół. Spojrzał jeszcze raz na zegarek.
Zamknął oczy i zdmuchnął wszystkie świeczki.
Giga obserwowała mężczyznę z wyraźnym współczuciem. Co za biedny człowiek! Pięćdziesiąte piąte urodziny spędził zupełnie sam! Nawet nie miał mu kto kupić tortu czy kawy. Sam biedny musiał kupić tort z napisem „Kochanie, wszystkiego najlepszego”, sam zapalił i sam zdmuchnął świeczki. Pewnie jest zrozpaczony!
Zerwała się nagle ze swojego miejsca.
– Mam nadzieję, że pomyślał pan życzenie! – Stanęła nad nim, pełna współczucia. – Wszystkiego najlepszego. Niech się panu darzy. Ale z drugiej strony, żeby nawet wnuki nie przyszły! To już przesada! Ani dzieci! Jak oni wychowali te pana wnuki! Zero współczucia! Oni serca nie mają! Żeby dziadkowi pozwolić samemu spędzać taki ważny dzień! Wszystkiego najlepszego! – Giga spontanicznie pocałowała mężczyznę w policzek, zostawiając na nim ślad czerwonej szminki.
Odwróciła się i poszła w stronę wyjścia. Po chwili szybko spojrzała jeszcze raz na mężczyznę. Przecież ten biedny człowiek nie mógł zostać bez prezentu! Wróciła do stolika, nachyliła się nad nim i wręczyła mu książkę, którą trzymała w ręku. Tę o życiu bez glutenu, bez cukru i bez mleka. Wyciągnęła długopis i pospiesznie napisała dedykację. Facet wyglądał, jakby był w głębokim szoku.
– Nie mam nic innego. – Pokręciła głową. – Ale potem pan pomyśli, że żadnego prezentu… A w pana wieku to trochę zdrowia się przyda! A dobra dieta to podstawa! – Pocałowała mężczyznę jeszcze raz w policzek, zostawiając kolejny ślad szminki na jego twarzy, i wybiegła z kawiarni.

*

Norbert Rudzki zaniemówił. Zaniemówił do tego stopnia, że nawet nie podziękował tej pięknej młodej kobiecie. A na dodatek nie wziął numeru telefonu, co było zupełnie nie w jego stylu. Zawsze brał numery telefonów od kobiet, które mu się podobały. Tylko o jakich wnukach ona mówiła? Niby czyich? Norbert Rudzki uważał, że jest jeszcze atrakcyjnym, młodym mężczyzną, nic to, że miał pięćdziesiąt pięć lat. Regularnie chodził do fryzjera, strzygł swoją brodę, czasem nawet kładł na włosy specjalny preparat, który podobno sprawiał, że włosy stawały się mniej siwe. Nie czuł się aż tak stary, by mieć wnuki! Przecież to niemożliwe, by ktoś, kto ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat, był dziadkiem. Zmarszczył czoło. A jednak to możliwe. Na przykład Krzysiu, jego sąsiad. Ale Krzysiu wyglądał jak dziadek. Miał brodę… Norbert Rudzki podrapał się po swojej brodzie. Może zgolić? Musi zapytać Floriana, czy zgolić. Albo Grażynki. O kurczę, Grażynka.
Wziął telefon komórkowy, założył okulary i wysłał esemesa do Floriana.
„Świeczki zgasły. Nie ma po co przychodzić”.


Magdalena Witkiewicz
Czereśnie zawsze muszą być dwie
Wydawnictwo Filia
Premiera: 10 maja 2017
 

WSTĘP

Czasami nie zdajemy sobie sprawy, że zupełnie nieistotne decyzje mogą mieć wpływ na nasze dalsze życie. To czy zrobimy krok w lewo, czy w prawo, decyduje o tym, kim będziemy w przyszłości, kim będą nasze dzieci, a nawet o tym, czy spotkamy szczęście, czy też nasza droga będzie wybrukowana niepowodzeniami.
Jeden mały krok.
Czasem żałujemy naszych wyborów życiowych, zastanawiamy się, „co by było gdyby”. Wydaje nam się, że bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy w przeszłości poszli inną drogą, spotkali innych ludzi. A może byłoby zupełnie inaczej? I niekoniecznie nazywalibyśmy to „szczęściem”.

*

Siedziałam na ganku mojego domu. Był chłodny, wiosenny wieczór. Właśnie przestał padać deszcz. Owinęłam się ogromnym, szydełkowym kocem w kolorze morza, za którym czasem nawet tęskniłam, i wąchałam różę, która niedawno zakwitła w moim ogrodzie.
Zakwitła, jak co roku, tego samego dnia. Zakwitła specjalnie dla mnie. Skąd wiem, że specjalnie dla mnie? Wiem. I o tym właśnie jest ta historia.
Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę miała własny dom gdzieś pod Łodzią, że będę siadywała na ganku przytulona do mężczyzny, którego kocham, nie uwierzyłabym. Wtedy chyba chciałam przemierzać ten świat zupełnie samotnie. Gdybym wówczas zastanawiała się nad swoją przyszłością, przed oczami miałabym zapewne zupełnie innego mężczyznę i zupełnie inny dom.
Czy byłabym szczęśliwa? Nie wiem. Pewnie tak. Ale wiedząc to, co wiem dzisiaj, nie żałuję, że życie czasem traktowało mnie nieco brutalnie. Teraz każdy ślad odciśnięty na mojej psychice tworzy cudną mozaikę obecnego świata. Wraz z rysami, załamaniami i drobnymi potłuczeniami, które zafundował mi wcześniej los.
Gdy patrzę na mój ogród i kwitnące drzewa owocowe, wspominam słowa starszego pana, który odszedł, ale na zawsze znalazł miejsce w moim sercu.
„Czereśnie zawsze muszą być dwie” – powiedział dawno temu, gdy staliśmy w ogrodzie. Wtedy dopiero zaczynałam to rozumieć. Wtedy dopiero dostrzegłam, że życie to przede wszystkim relacje między ludźmi. I nasza przyszłość zależy od tego, obok kogo właśnie stoimy.
Róża pachniała pięknie. Gdy pierwszy raz zobaczyłam jej krzak, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie cieszyć moje zmysły.
Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę miała własny dom gdzieś pod Łodzią, że będę siadywała na ganku przytulona do mężczyzny, którego kocham, nie uwierzyłabym. Wtedy chyba chciałam przemierzać ten świat zupełnie samotnie. Gdybym wówczas zastanawiała się nad swoją przyszłością, przed oczami miałabym zapewne zupełnie innego mężczyznę i zupełnie inny dom.
Czy byłabym szczęśliwa? Nie wiem. Pewnie tak. Ale wiedząc to, co wiem dzisiaj, nie żałuję, że życie czasem traktowało mnie nieco brutalnie. Teraz każdy ślad odciśnięty na mojej psychice tworzy cudną mozaikę obecnego świata. Wraz z rysami, załamaniami i drobnymi potłuczeniami, które zafundował mi wcześniej los.
Gdy patrzę na mój ogród i kwitnące drzewa owocowe, wspominam słowa starszego pana, który odszedł, ale na zawsze znalazł miejsce w moim sercu.
„Czereśnie zawsze muszą być dwie” – powiedział dawno temu, gdy staliśmy w ogrodzie. Wtedy dopiero zaczynałam to rozumieć. Wtedy dopiero dostrzegłam, że życie to przede wszystkim relacje między ludźmi. I nasza przyszłość zależy od tego, obok kogo właśnie stoimy.
Róża pachniała pięknie. Gdy pierwszy raz zobaczyłam jej krzak, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie cieszyć moje zmysły.

CZĘŚĆ I
ZOFIA

Przyszłość jest zawsze trochę chwiejna. Dowolny drobiazg, jak upadek płatka śniegu albo upuszczenie niewłaściwego rodzaju łyżeczki, może pchnąć przyszłość na całkiem inną ścieżkę. Albo nie.
Terry Pratchett

1

O całym moim dorosłym życiu zadecydowały wagary w ósmej klasie szkoły podstawowej. Zaskakujące, prawda?
Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że od tego, czy pójdę grać w butelkę do domku na ogródkach działkowych na gdańskim Przymorzu, zależy całe moje życie, nie uwierzyłabym. Przecież życie zależy tylko od bardzo ważnych decyzji, a nie od takich, czy w kawiarni wybierzesz kawę czy herbatę, albo czy pierwszy raz w życiu pójdziesz na wagary, by klasa, której z całego serca nienawidzisz, przestała wreszcie uważać cię za kujona i zaczęła traktować jak równą sobie. Równą sobie dziewczynę, która jest taka dzielna, że nawet chodzi na wagary, nie bacząc na konsekwencje. Nieważne, że był właśnie dzień wagarowicza i ze szkoły uciekali prawie wszyscy.
Naprawdę kosztowało mnie to wiele wyrzeczeń. Gdy przekraczałam próg szkoły, trochę skulona, bo przecież niedobrze, by ktoś mnie zauważył, poczułam na sobie wzrok pani od matematyki. Miałam wrażenie, że było jej przykro. Czy czułam, że robię coś niewłaściwego? Oczywiście, że tak. Ale chciałam być taka superfajna.
Taka równa z nimi wszystkimi. Chciałam głośno się śmiać i grać w butelkę w tym obskurnym drewnianym domku na działce. O tym, że jest obskurny, wychodząc ze szkoły, jeszcze nie wiedziałam. Miałam nadzieję, że to jedno moje odważne wyjście spowoduje, że wreszcie będę z nimi. Będę lubiana, zapraszana na urodziny i wybierana na WF-ie do drużyny.
Nie tak jak zawsze – najlepsza uczennica, grająca na pianinie i recytująca poezję na szkolnych akademiach, ale stojąca z boku roześmianej grupy. Wtedy podobał mi się Krzysztof. Dla niego chyba uciekłam. Teraz oczywiście nie żałuję mojego zachowania, ale były chwile, kiedy zrobiłabym wszystko, by cofnąć czas i zostać tego dnia w szkole. Nie zostałam. Wyszłam, siląc się na uśmiech, próbując dotrzymać kroku biegnącym kolegom i koleżankom, i robiąc dobrą minę do złej gry. Czy było fajnie? Nie wiem. Chyba nawet nie. Spadły pierwsze krople deszczu i przemoknięci biegliśmy schronić się przed nadciągającą ulewą. W domku było ciemno, duszno. Pojawiły się jakieś papierosy, nie mogłam oddychać.
– Zosia, spróbujesz? – zapytał Krzysztof.
Pokręciłam głową.
Ktoś prychnął.
– Zofia Krasnopolska? Wiadomo, że nie spróbuje!
– Daj. – Wyciągnęłam rękę po papierosa, którego przed chwilą podawano sobie z ust do ust.
– Daj spokój. – Krzysztof przejął ode mnie papierosa.
– No co? Bronisz panny porządnickiej? – zapytała Anka.
– Mnie nikt nie musi bronić – powiedziałam. Zaciągnęłam się papierosem. Nie wiedziałam, że umiem. W oczach mi pociemniało, poczułam, że nie mogę oddychać. Co w tym niby jest takiego przyjemnego? Atak kaszlu rozsadzał mi płuca.
– No mówiłam, że panna porządnicka. – Anka wzruszyła ramionami. Zaciągnęła się papierosem, powstrzymując kaszel.
– Pójdę już – powiedziałam.
– Tylko do szkoły nie wracaj, bo nam siary narobisz – zawołała za mną Anka.
– Nie wróci – powiedział Krzysztof.
– Nie wrócę – potwierdziłam.
No bo jak miałam niby wracać teraz do szkoły? I co powiedzieć? Nie musiałam nic mówić. Śmierdziałam wilgocią działki, na której nikt nie był od jesieni, i tytoniem z tanich papierosów. Z całej siły kopnęłam kamień leżący na drodze. Dlaczego to ja miałam się podporządkowywać? Dlaczego tak chciałam się dopasować do towarzystwa, które zupełnie mi nie odpowiadało? Może dlatego, że czułam się samotna? Nie miałam przyjaciółki. Miałam tylko koleżanki. Dziewczyny dobierały się w grupki, a ja stałam zawsze z boku. A w domu? Też byłam sama. Rodzice wiecznie zabiegani, znajdowali czas tylko na to, by prowadzać mnie na dodatkowy angielski czy lekcje pianina. Nienawidziłam tego. I angielskiego, i pianina.
– To dla twojego dobra – mówiła mama. – Kiedyś nam za to podziękujesz.
Podziękuję? Za to, że gdy inni grali w dwa ognie na ulicy pomiędzy blokami, ja ćwiczyłam gamy na pianinie? I tak dobrze, że na pianinie. W domu był również akordeon. Na początku miałam grać na nim.
Nie miałam żadnych obowiązków, poza tym pianinem, angielskim i szkołą. Tak, szkoła była bardzo ważna. Musiałam przynosić same piątki. Gdy dostawałam jakąś z minusem, matka patrzyła na mnie wnikliwie spod przymrużonych powiek, zaciskała usta i nerwowo wystukiwała stopą sobie tylko znany rytm. Nie musiała nic mówić. Wystarczył ten wzrok. Zatem rzadko przynosiłam piątki z minusem.
– Kujon! – wołali na mnie.
Nie byłam kujonem. Nauka przychodziła mi łatwo, wystarczyło dwa razy przeczytać i już wszystko umiałam. Nie chciałam robić sobie kłopotów w domu. Raz przyniosłam trójkę. Z fizyki chyba albo z chemii. Mama nie odzywała się do mnie cały dzień. Tata siedział naburmuszony. Coś mówił o tym, że flaki sobie wypruwają, a ja niewdzięczna…
Czy byłam niewdzięczna? Nie. Tamtego dnia dużo intensywniej niż zwykle grałam na pianinie, dłużej i bardziej wytrwale ćwiczyłam gamy.
Gdy uciekałam ze szkoły, wtedy w ósmej klasie, w dniu wagarowicza, cały czas myślałam o tych zaciśniętych ustach mojej mamy, o tej stopie wygrywającej znany tylko sobie takt i o tej mojej niewdzięczności za wypruwanie sobie przez rodziców flaków. Ale chciałam poczuć, jak to jest być z kimś. Nie samej. Chciałam poczuć, jak to jest być częścią grupy. Jedną z nich. Jedną z tych, którzy roześmiani wybiegają ze szkoły.
Niestety. Nie byłam jedną z nich.
Byłam Zofią Krasnopolską, tą, która zawsze jest przygotowana do lekcji, ma odrobione zadanie domowe i występuje na akademiach. Tą, co nie ma piątek z minusem i tą, która naprawdę źle się czuje w zatęchłym pomieszczeniu pełnym dymu z tanich papierosów. Nie umiałam nagle być nimi. Anką, Krzysztofem, Grześkiem, Magdą czy Sebastianem. Między nami był mur. Mur budowany bardzo długo przez moich rodziców, którzy za wszelką cenę chcieli, bym zaszła daleko. Może dalej niż oni. Może myśleli, że grając na pianinie, wygram sobie lepsze życie?
Na razie byłam bardzo samotnym dzieckiem. Dzieckiem, które potrzebowało czułości, miłości i obecności drugiej osoby. Takiej, przy której mogło być po prostu sobą.

*

Ucieczka z lekcji oczywiście zakończyła się konsekwencjami. Poważnymi i mniej poważnymi również. Do tych poważniejszych należał telefon do rodziców, wzrok mojej mamy i jej stopa w czarnym lakierku na płaskim obcasie, stukająca w podłogę gabinetu dyrektora.
– Musisz ponieść karę – powiedziała pani dyrektor. – Jednak nie będziesz miała obniżonego sprawowania.
Ulga.
– Nie będziesz miała również obniżonych ocen.
Ulga.
– Jednak będziesz musiała wykonywać prace społeczne.
Zmarszczyłam brwi. Prace społeczne wiązały się zwykle ze sprzątaniem śmieci na boisku szkolnym i grabieniem liści. Zawsze najsłabszy osobnik w klasie odwalał robotę za wszystkich, a reszta, siedząc na trawie, obrzucała go drwiącymi spojrzeniami. Czy muszę wspominać, kto w mojej klasie był najsłabszym psychicznie osobnikiem?
– Myślałam o sprzątaniu boiska – powiedziała pani dyrektor. – Ale jedna z wieloletnich przyjaciółek szkoły skręciła nogę. Myślę, że mogłabyś jej pomóc od czasu do czasu. Będziesz codziennie zanosić obiad ze stołówki szkolnej, zrobisz zakupy, trochę ogarniesz.
Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą. Będę mogła robić coś samodzielnie. Może życie w grupie nie było dla mnie? Może niepotrzebnie tak chciałam się dopasować?
Mogłam chodzić do starszej pani, rozmawiać z nią, robić zakupy. Bylebym nie musiała udawać w gronie rówieśników kogoś, kim nie byłam. Do końca szkoły podstawowej zostało mi kilka miesięcy. Potem szłam zupełnie gdzieś indziej. Do liceum, do którego nikt z mojej klasy nie miał zamiaru iść. Nie mogłam się doczekać nowego życia, które rysowało się na mapie mojej przyszłości. Miałam wrażenie, że mogę zacząć od nowa. Od zera. W nowej szkole nikt przecież nie wiedział, jaka jestem. Mogłam być kimkolwiek chciałam. Mogłam grać kogoś innego albo pozostać sobą. Bo lubiłam chodzić własną, dobrze mi znaną drogą, mimo że czasem z niej zbaczałam. A pomaganie starszej pani było bardziej „po drodze” niż zamiatanie chodnika z rówieśnikami, którzy nie zauważali mojego istnienia.

 
Wesprzyj nas