“Tajemnica wyspy Flatey” islandzkiego pisarza Viktora Arnara Ingólfssona to misternie skonstruowany kryminał przywodzący na myśl powieści Camilli Läckberg i Åsy Larsson. Wciągająca fabuła, pełnokrwiści bohaterowie i liczne sekrety sprawiają, że trudno oderwać się od lektury.


Tajemnica wyspy FlateyJest rok 1960. Młody funkcjonariusz Kjartan ma za zadanie rozwiązać sprawę tajemniczych zwłok znalezionych w islandzkiej zatoce Breiðafjord.

Nieprzyzwyczajony do pracy w terenie, planuje głównie poznanie lokalnej kuchni i uroków wyspy. Jednak szybko okazuje się, że może mieć do czynienia z ofiarą morderstwa. Wyspiarze, dotychczas chętni do pomocy, unikają rozmów na temat ofiary.

Co ukrywają i czego się boją? Dlaczego wokół ciała nieboszczyka ułożono w specjalny sposób kamienie i czy ma to związek z księgą Flateyjarbók, średniowiecznym manuskryptem będącym zbiorem eposów i legend o władcach wikingów? Jakie konsekwencje czekają tych, którzy wejdą do mrocznego świata skandynawskich mitów?

Gdy okazuje się, że ofiarą jest znany duński badacz Gaston Lund, mający obsesję na punkcie Flateyjarbók, śledztwo nabiera tempa, zwłaszcza że prowadzone jest równolegle przez Kjartana, policję z Rejkiawiku i charyzmatycznego dziennikarza, który zrobi wszystko, by dociec prawdy. Wkrótce na wyspie zostaje znalezione kolejne ciało…

“Tajemnica wyspy Flatey” to misternie skonstruowany kryminał łączący zarówno elementy historii Skandynawii, dawnych mitów, jak i powieści detektywistycznej. Autor, który we wczesnych latach 60. spędzał z dziadkami wakacje na tej wyspie, zaznacza, że „zapożyczył” z tamtego okresu przyrodę, zapachy i dźwięki, ale nie ludzi – wszyscy bohaterowie są wytworem jego wyobraźni.

Książka dla fanów klimatów rodem z filmów Larsa von Triera czy Davida Lyncha.

Viktor Arnar Ingólfsson jest jednym z najbardziej znanych autorów powieści kryminalnych w Islandii. Z wykształcenia inżynier budownictwa lądowego i wodnego, ukończył też studia z zakresu komunikacji wydawniczej i grafiki komputerowej na George Washington University w Waszyngtonie. Mieszka wraz z rodziną w Rejkiawiku.

Viktor Arnar Ingólfsson
Tajemnica wyspy Flatey
Przekład: Jacek Godek
Wydawnictwo Editioblack
Premiera: 19 lipca 2017
 
 

Tajemnica wyspy Flatey


Wyspą Flatey na zatoce Breiðafjörður kilkakrotnie posłużono się jako scenografią do filmów i zawsze była miejscem zastępującym inne osady. Tym razem wykorzystuję ją jako tło opowieści pod własną nazwą, gdyż akcja niniejszej historii dzieje się na wyspach zatoki Breiðafjörður w roku 1960. Zapożyczam przyrodę, ptactwo, foki, ryby, wiatr, flautę, zapachy i dźwięki. Jak również stateczki i pirsy, domy i kury, krowy i przydomowe ogródki. Ale nie ludzi. Postaci pojawiające się na tych kartach nie mają swoich odpowiedników wśród mieszkańców archipelagu tamtych lat. Jeśli ktoś uważa, że zachodzi jakiekolwiek podobieństwo do istniejących osób, jest to wyłącznie niefortunny przypadek. Wydarzenia tu opisane są najczystszej wody fikcją.
Niemniej dziękuję mieszkańcom wysepek, żywym i zmarłym, za wypożyczenie mi tej scenografii.

11

Wielebny Hannes stał przy oknie w salonie swojego domu i obserwował ruchy po drugiej stronie zatoczki. Chłopiec, którego wysłał z wiadomością, zniknął mu z oczu już jakiś czas temu, ale pastor nie miał żadnego dowodu, że wiadomość dotarła do odbiorcy.
— Może sam powinienem iść porozmawiać z Grimurem — zastanawiał się nerwowo w obecności małżonki, która siedziała w wygodnym fotelu za jego plecami i wyszywała biały obrus.
Alfridur oderwała wzrok od robótki, spojrzała na niego znad okularów i potrząsnęła zdecydowanie głową. Wielebny przestępował z nogi na nogę.
— Uważam, że władza musi pilnie dostać te informacje — powiedział zmartwiony.
— Nie, nigdzie nie pójdziesz — uparła się pastorowa. — Nie ma takiej możliwości, żebyś brodził w błocie koło Grimurowego baraku — dodała.
— Jak nie pada, to na brzegu przy odpływie nie jest tak źle. Mogę włożyć moje stare gumowe ochraniacze — upierał się duchowny.
— A pamiętasz, jak się wtedy, w słotę, poślizgnąłeś i zniszczyłeś spodnie?
Wielebny Hannes pamiętał, więc odpuścił. Zauważył też, że brzegiem po tamtej stronie zatoki sunie niosący ciężkie wiadro przedstawiciel prefekta, a za nim podąża mały Svenni.
— A oto i przedstawiciel. Mam nadzieję, że idzie do nas. Ale wójta nie widzę. Widocznie jest zajęty.
Alfridur kręciła głową, mamrocząc.
— Myślę, że najlepiej będzie, jak powiesz o tym przedstawicielowi prefekta. Jest ważniejszy. I też nie chciałabym przyjmować u nas w domu nieumytego Grimura. Nie przystoi, żeby urzędnik nosił się jak flejtuch, a on sobie na to pozwala.
Wielebny Hannes postanowił zostawić to bez komentarza. Jego żona urodziła się i wychowała w Reykjaviku i najwyraźniej nie mogła pogodzić się z tym, że na wyspie ciężko pracujący ludzie myli się dopiero wieczorem, kiedy już zabezpieczyli jedzenie dla swoich bliskich. Sam bardzo lubił tych dwóch towarzyszy: wójta Grimura i nauczyciela Högniego, i starał się jak najczęściej ich widywać. Zawsze mógł się spodziewać jakieś ciekawej opowieści albo przyjemnej rozmowy. To jasne, że czasem roztaczali mało piękną woń po całym dniu pracy, ale na wsi to nie raziło. Wielebny został wychowany w Dalir, ale nigdy nie odważył się zdradzić małżonce, że po prostu lubi zapach obory.
— Tak, pewno masz rację — odezwał się w końcu. — Przedstawiciel zdaje się godnym zaufania i dobrze wykształconym człowiekiem. On pewno będzie wiedział, co należy zrobić. To jest poważna sprawa.
Pastor wyszedł i czekał na gościa pod ścianą domu. Ten wreszcie się zjawił.
— Mam nadzieję, że przyszedł pan spotkać się ze mną — powitał go wielebny.
— Tak, przysłał mnie wójt. Poprosił, żebym przyniósł pańskiej małżonce kilka kawałków świeżego mięsa foki — powiedział Kjartan i podał duchownemu białe metalowe wiadro pełne surowego mięcha.
— Bogu niech za to będą dzięki. Błogosławiony ratunek, jaki Bóg i ocean niosą człowiekowi — wyrecytował wielebny Hannes i wziął od przybysza wiadro. Potem zaprosił Kjartana do pakamerki, w której zwykł przyjmować swoich parafian, a wiadro zostawił w maleńkiej spiżarce w sieni.
— Bardzo jestem zaszokowany, bardzo zaszokowany. — Wielebny Hannes nalał kawy z termosu do dwóch filiżanek przygotowanych zawczasu na biurku.
— Tak? — Kjartan wziął od niego filiżankę.
— No tak, byłem dziś w sklepie i zobaczyłem wasze oficjalne ogłoszenie. Poszedłem sprawdzić, czy ogłoszenie o niedzielnej mszy aby na pewno wisi na swoim miejscu.
— I? — zapytał Kjartan.
— Tak… hmmm. Wydaje mi się, że wiem, kim jest nieboszczyk.
— Tak?
— Tak, niech mnie dunder świśnie. To na pewno jest profesor Gaston Lund z Kopenhagi we własnej osobie.
— A dlaczego pan tak przypuszcza?
— To trochę dłuższa historia. Profesor przybył tu z Reykholar na początku września zeszłego roku, razem z sezonowymi robotnikami, którzy na lądowych wyżynach zbierali jagody. Przekazał mi pozdrowienia od wielebnego Veigara z Reykholar i poprosił o nocleg i wikt na dwie noce, co było oczywiście zrozumiałe. To był najwyraźniej człowiek z wyższych sfer.
Wielebny zdjął pokrywę z patery z ciastem i poczęstował Kjartana.
— Proszę. Owsiane racuchy z cukrem.
— To znaczy, że on był Duńczykiem, powiada wielebny? — Kjartan poczęstował się racuszkiem.
— Tak, jak najbardziej. Był profesorem Uniwersytetu Kopenhaskiego. Całe lato podróżował po historycznych miejscach związanych z Flateyjarbok, a dokładnie z Sagą Olafa Haraldssona i Sagą Olafa Tryggvasona, w Norwegii oczywiście. A potem przyjechał tu na krótki rekonesans, jak zrozumiałem. Najpierw odwiedził Skalholt, gdzie onegdaj pełnił posługę biskup Brynjolfur. Potem zawędrował na północ do Vididalstungi, gdzie w istocie napisano i złożono manuskrypt. Potem udał się do Reykholar, gdzie przez jakiś czas rękopis przechowywano, a wreszcie trafił na Flatey. Doskonale rozumiał, że nikt nie może tytułować się ekspertem w dziedzinie naszej księgi, jeśli nie odwiedził miejsca, od którego księga wzięła nazwę. Chciał też zmierzyć się z prastarą zagadką, Aenigma Flateyensis, ale do tego jeszcze dojdę. Stąd pojechał wprost do Reykjaviku, żeby zdążyć na samolot do Kopenhagi. Miał się stawić na jakimś bardzo ważnym spotkaniu związanym ze sprawą rękopisów, a zaraz potem oczywiście zacząć wykłady.
— To w jaki sposób znalazł się na Ketilsey? — zapytał Kjartan.
— Tego zupełnie nie rozumiem. Pożegnał się ze mną, kiedy miał przybyć statek pocztowy, i poszedł na nabrzeże na tyle wcześnie, aby zdążyć się nim zabrać.
— A skąd wielebny wie, że to on?
— Powinienem był go rozpoznać po opisie ubrania, ale jak się człowiek spodziewa, że on przebywa w Kopenhadze, to mu nawet coś takiego do głowy nie przyjdzie. Ale to ten karteluszek z cytatem z Flateyjarbok mnie przekonał. Najprawdopodobniej to mój charakter pisma.
— Tak? — Kjartan wyjął kartkę z portfela, w którym ją umieścił poprzedniego wieczoru, i podał pastorowi.
Wielebny wziął od niego karteczkę, obejrzał ją dokładnie i skinął głową.
— Zdarzało się, że i wcześniej przyjmowałem zagranicznych turystów, którzy wędrowali śladami naszej Flateyjarbok — powiedział. — Dlatego też starałem się dokładnie poznać historię manuskryptu i jednocześnie wyrobiłem sobie własne opinie o jego dziejach. Stawiano teorie, że to mieszkaniec Flatey Jon Finnsson słowami znajdującymi się na tej kartce przypisał sobie tytuł własności księgi, przede wszystkim po to, by pozbyć się wątpliwości co do prawa do dziedziczenia. Ja jednak uważam, że napisał to w manuskrypcie, ponieważ wypożyczył go kiedyś do Skalholt, o wiele wcześniej niż ten trafił w ręce biskupa Brynjolfura. Jestem też przekonany, że Jon Finnsson chciał ponownie pożyczyć rękopis Brynjolfurowi podczas wizytacji, w przekonaniu, że wróci do niego, jak skończą przepisywać treść i badać księgę. W przeciwnym razie byłby własnoręcznie napisał, że oddaje egzemplarz, zaraz za tym oświadczeniem własności. Człowiek nie oddaje swoich skarbów, chyba że za pisemnym aktem darowizny. Tak było kiedyś i tak jest teraz. No i to wszystko objaśniłem profesorowi i napisałem mu ten tekst na kartce. Nie zgadzaliśmy się bowiem co do tego, czy Duńczycy powinni oddać nam naszą własność. On był temu bardzo przeciwny i zbierał materiał do artykułu wspierającego jego zdanie. Niemniej sądzę, że udało mi się skłonić go do wysłuchania moich racji. Uważam, że rękopis Flateyjarbok jest własnością spadkobierców Jona Finnssona albo narodu islandzkiego.
Kjartan z powątpiewaniem słuchał tego wykładu.
— Ale przecież z pewnością zaczęto by go poszukiwać w Kopenhadze. Dlaczego go nie szukano? — dziwił się.
— Tego właśnie nie rozumiem. Napomknął coś wprawdzie, że nie chce wzbudzać swoją podróżą żadnej sensacji, i unikał spotkań ze swoimi islandzkimi kolegami po fachu i znajomymi. Ten spór o prawo do rękopisów to dość delikatna sprawa, a on chciał uniknąć oficjalnych sporów podczas pobytu w Islandii. Profesor Lund jest bowiem jednym z najbardziej nieprzejednanych przeciwników naszej sprawy. Możliwe więc, że nikt w Kopenhadze nie miał pojęcia, że on chce tu przyjechać. Jest samotny i podczas podróży nie kontaktował się z nikim w Danii.
— Znał islandzki? — zapytał Kjartan.
— Tak, tak. Rozumiał nieźle język mówiony, radził też sobie z czytaniem i pisaniem. Mówił dość pokracznie, jak większość Duńczyków, ale w podróży doskonale dawał sobie radę.
— A co to za zagadka, o której wielebny raczył przed chwilą wspomnieć? — dociekał Kjartan.
— To tak zwana Aenigma Flateyensis. Coś na kształt krzyżówki. Towarzyszyła reprintowi Flateyjarbok, który trafił do nas w 1936 roku, w setną rocznicę powstania biblioteki. Karteczki wciąż leżą luzem między kartami księgi, bo zdecydowano, aby ich nie usuwać z biblioteki ani nie kopiować klucza do rozwiązania. Co jakiś czas zjawiają się tu goście próbujący ją rozwiązać. Tylko jak na razie nikomu się to nie udało. Kilka wskazówek jest dość niejasnych, a klucz zupełnie niezrozumiały.
— A dlaczego ten człowiek usiłował rozwiązać zagadkę?
Wielebny Hannes uśmiechnął się pod nosem.
— Profesor jest, czy też raczej był, członkiem akademii naukowej w Kopenhadze. Raz w tygodniu spotykają się w słynnym lokalu Det lille Apotek. Członków dzieli się na dwa rodzaje. Mający ewidentne osiągnięcia w naukach humanistycznych zasiadają na ławie pod ścianą, tak że widzą cały lokal. Pozostali siedzą w przejściu i zdarza się, że kelner obleje ich piwem. Profesor miał nadzieję rozwiązać zagadkę i trafić do pierwszej grupy.
— Udało mu się?
— Nie wiem. Nie chciał o tym rozmawiać. Zmieniał temat. Ale podejrzewam, że miał zamiar pochwalić się tym po powrocie do Kopenhagi. Trudno powiedzieć. Dał mi odpis swoich odpowiedzi, ale nie mam pojęcia, czy pasują do klucza.
Wielebny Hannes otworzył szufladę w biurku, wyjął z niej złożoną kartkę i podał Kjartanowi.
— Proszę bardzo. Uważam, że ta kartka powinna się znaleźć u pana.
Kjartan wziął kartkę i dobrze się jej przyjrzał. Zdania skreślono po duńsku i islandzku pismem niełatwym do odczytania.

 
Wesprzyj nas