“Nie myśl, że znikną” to druga po “Nie patrz w tamtą stronę” powieść kryminalna Marcina Grygiera.


Nie myśl, że zniknąJest spokojny kwietniowy dzień, gdy grupa chłopców znajduje w parkowym jarze ciało mężczyzny. Zwłoki są nagie od pasa w dół, twarz zmasakrowana, a w pośladki wbite kawałki szkła. Ofiarą okazuje się śląski biznesmen.

Kilka dni później zostają odkryte kolejne zmasakrowane zwłoki.

Czy te sprawy są ze sobą powiązane? Czy komisarz Walter, który został przeniesiony do Katowic z komendy stołecznej, ma do czynienia z ofiarami szaleńca? A może to tylko zbieg okoliczności.

Czasami wszystko jest po coś…

Marcin Grygier (ur. 1969 r.) – absolwent Politechniki Śląskiej, z wykształcenia chemik, pracuje w branży związanej ze sprzętem medycznym. Ma żonę i dwóch dorosłych synów. Z zamiłowania − narciarz, motocyklista i biegacz. W 2016 roku ukazał się jego debiut “Nie patrz w tamtą stronę”, który został świetnie przyjęty przez czytelników.

Marcin Grygier
Nie myśl, że znikną
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 20 lipca 2017
 
 

Nie myśl, że znikną


Prolog

Katowice, 25.04.2015

Zapowiadał się bardzo przyjemny wieczór. Jeden z tych, które wieńczą dobry dzień. Szczupły, solidnie zbudowany trzydziestoparolatek zdjął garnitur, uszyty w londyńskiej pracowni Henry’ego Poole’a, wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, zalał je bursztynową dwudziestoletnią whisky one barrel, po czym, w samej koszuli i bokserkach, rozsiadł się wygodnie na wielkim, obitym przedniej klasy cielęcą skórą fotelu. Mebel był prezentem od żony z okazji ich piątej rocznicy ślubu. Za każdym razem gdy w nim zasiadał, uzmysławiał sobie, że jest to jedyna dobra rzecz, jaką mu w życiu dała. Dzisiaj jednak nie zamierzał zadręczać się myślami na jej temat, dziś miał dobry dzień i nie chciał go niczym zepsuć. Pierwszą jego obietnicą był telefon, który odebrał wczesnym rankiem. Partner ze Wschodu zadzwonił z wieścią, że trzydzieści wagonów węgla z Donbasu jest gotowych do wysyłki. Gdy wjadą do Polski, będzie miał na nim kilkukrotną przebitkę. Zapłacił w końcu mniej, niż za swój węgiel oferowali chinole, a że trochę trzeba będzie posmarować tu i tam, aby jego, delikatnie mówiąc, mierna wartość opałowa nie była przeszkodą w kontraktach z elektrowniami – cóż, to był koszt wliczony w zysk, który i tak był tłusty jak świąteczna gęś. Wiedział, że dealem z Ukraińcami wkurwi kilku baronów węglowych, z którymi nie od dziś miał na pieńku, ale miał to gdzieś. Oni zrobiliby to samo, gdyby tylko wcześniej niż on dotarli do chłopaków z Donbasu. Tylko że on był szybszy – i dlatego teraz razem ze wspólnikiem mogą tym wszystkim spasionym wieprzom pokazać gigantycznej wielkości środkowy palec. I niech go sobie wsadzą głęboko w dupę!
Dobrze rozpoczęty poranek doprowadził do równie dobrego popołudnia. Dzisiejszy seks – rzeczy, które robili, sobie samym i nawzajem, maksymalnie przekroczone granice, ekstaza, jaką osiągnęli, doprowadzając się do miejsca, gdzie kończyła się przyjemność, a zaczynał ból – spowodował, że czuł każdy mięsień, niczym długodystansowiec po wielogodzinnym biegu. Ale cóż to był za ból! Był warty każdej chwili ekstatycznego seansu, jaki sobie zafundowali. Teraz, choć nie do końca mu się to podobało, był sam. Trudno. W końcu przed nimi jeszcze wiele wspólnych dni. Ta myśl, początkowo radosna, po chwili zachmurzyła mu twarz.
Żona. Kto, jak nie ta wysuszona i chowająca się pod toną kremów i innych mazideł jędza, mógłby stanąć na drodze jego szczęścia? Kiedyś jej potrzebował. Była dla niego furtką, przez którą mógł wejść do świata dotychczas przed nim zamkniętego. Potrzebował też jej pieniędzy, bo tylko ich mu brakowało. Miał pomysły, był ambitny, nie bał się ryzyka – ale był goły. A ona, wdowa, żegnająca już swoje najlepsze lata, miała pieniądze. Miała też niespełnione pragnienia, które on mógł zrealizować – nieskrępowany, kipiący wigorem, bezpruderyjny seks. Transakcja była więc korzystna dla obu stron i wszystko działało. Do czasu, aż usamodzielnił się finansowo i nie mógł już dłużej znieść jej fizyczności, coraz bardziej nadgryzanej zębem czasu. Wiedział, że znalazła sobie zastępstwo w postaci półmózga, trenera pilates, co obchodziło go mniej niż zeszłoroczny śnieg, ale wiedział też, że sekutnica, z czystej zemsty, nie da mu rozwodu prędzej, niż nie stanie w samych skarpetkach, świecąc gołym tyłkiem na środku katowickiego rynku.
– Kurwa! – zaklął pod nosem, zły, że pozwolił, by te myśli zepsuły mu wyśmienity nastrój.
Wychylił szklankę i wstał, aby nalać kolejną porcję. Po drodze do barku podniósł ze stołu smartfona i puścił ulubione Radiohead. Ze sprzętu audio, połączonego bluetoothem z telefonem, popłynęły dźwięki Karma Police. Napełnił szkło, zasiadł z powrotem w fotelu i zamknął oczy. Zaczął czuć pierwsze przyjemne objawy działania alkoholu. Ten fajny szum, ta chwila, gdy jeszcze wszystko jest jasne, ma kształty i kontrast, ale myśli już mkną szybciej, są bardziej przejrzyste.
Nagle poczuł, że ktoś za nim stoi. Nic nie usłyszał – żadnego skrzypnięcia podłogi czy otwieranych drzwi, nie zobaczył cienia sylwetki rzucanego na ścianę przez pokojową lampę. Po prostu wiedział, że ktoś za nim stoi. Ktoś, kogo nie powinno tu być. Ktoś, kto chce mu zrobić krzywdę. Ktoś, z kim może… Ostatniej myśli nie zdążył sformułować. Napastnik w potężnym uścisku unieruchomił mu głowę i szybkim, sprawnym ruchem wbił igłę w żyłę, która nabrzmiała na szyi. Pięćset miligramów pentothalu. Po trzydziestu sekundach zwiotczał i czas się dla niego zatrzymał.
Gdy się ocknął, leżał na podłodze. Z wysiłkiem uniósł głowę i stwierdził, że jest nagi.
– Nie śpisz? Miałeś spać! – usłyszał za sobą głos.
Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, ale wydał z siebie tylko cichy bełkot. Po policzku pociekła mu strużka spienionej śliny. Spróbował poruszyć kończynami, ale nie potrafił. Od szyi w dół stracił czucie. Jego ciało było teraz workiem z mięsem, kośćmi i krwią, nad którym kompletnie nie panował. Kątem oka zauważył, jak ktoś kucający za nim unosi jego przedramię i zacieśnia nad przegubem opaskę zaciskową; po chwili palcami wskazującym i środkowym nieznajomy zaczął uderzać w przegub jego ręki poniżej opaski.
– Już dobrze – usłyszał ten sam głos. – Coś poszło nie tak, ale zaraz to naprawimy. Dobrze, że masz takie ładne żyły.
Po chwili zwiotczał ponownie. Ostatnie, co zobaczył, to plecy kogoś, kto siedzi na nim okrakiem, i dłoń w silikonowej chirurgicznej rękawiczce, w której błyszczy coś srebrnego. Potem znów zapadł w nicość.

Rozdział 1

Drohiczyn, marzec 2015, późny wieczór

Roman Walter czuł się źle. Zmory wróciły. Czekały, aż będzie gotowy, schowane w jakimś ciemnym kącie jego jaźni. Wiedziały, kiedy nadszedł czas. Wyczuły go, jak drapieżnik wyczuwa swoją ofiarę, i gnane zwierzęcym instynktem zajęły należne im terytorium. Ich własną przestrzeń. Tę, w której czuły się najlepiej i którą tak dobrze znały.
Była smukła i miała charakterystyczne, przypominające ścianę lodowca, rzeźbienia na ściankach. Stała w zasięgu ręki i lśniła. Obok szklanka z grubym dnem. Butelka była zmrożona, w szklance kilka kostek lodu. Z głośnika odtwarzacza mp3 płynęły dźwięki trąbki Milesa Davisa. Walter zacisnął oczy i przełknął ślinę. Choć butelka finlandii była zamknięta, a pasek z numerem akcyzy nienaruszony, nadal znajdował się na swoim miejscu, czuł jej zapach. Był niemal namacalny. Fantom drażnił receptory powonienia i kubki smakowe na języku, przyjemnie rozgrzewał przełyk i zalewał lodowym ciepłem ściany żołądka. Był przyjemny. Nie! Więcej – był kurewsko przyjemny. Jak pierwszy papieros wypalony z kolegami w krzakach, jak pierwszy pocałunek i miękkość piersi, skradzione koleżance w tańcu przy dźwiękach Brothers in Arms Dire Straits. Jak wszystko to, za czym tęsknił i czego nienawidził, i od czego wydawało mu się, że uciekł.
Alicja. Nie mogła go już dłużej utrzymywać na powierzchni. Już nie była wyrzutem sumienia i liną, której mógł się złapać. Bo już jej nie było. Po raz kolejny ktoś bliski, kogo kochał i raz zdołał wyrwać śmierci z objęć – odszedł. Wystarczyło parę tygodni i koniec. Czerniak wygrał. Nieodwołalnie i niezaprzeczalnie. W tylnej kieszeni dżinsów poczuł wibracje komórki. Wyjął ją, spojrzał na ekran i przeczytał: „Gdzie jesteś? Oddzwoń. Musimy pogadać!”. Nie liczył już, który raz w ciągu ostatnich dni dostał tę wiadomość. Różne treści – wciąż takie samo przesłanie. Wygasił ekran i odłożył aparat na stół.
Trąbka Milesa umilkła. Zamiast niej zabrzmiało Thank You Alanis Morissette. Ledwo zarysowany, nostalgiczny uśmiech uniósł kąciki ust Waltera. Tak, tylko ona, pomyślał. Nie znał nikogo, kto zbierałby tak różne gatunki muzyczne. Tylko Alicja. Przed Milesem mogła śpiewać Koteluk, a po Morissette niewykluczone, że zabrzmi Guns’n’Roses. Kiedyś zapytał ją, dlaczego ma taki bałagan w muzyce. „Słucham tylko tego, co mi się podoba”, odparła. „A co ci się podoba?”, zapytał. „Wszystko, pod warunkiem że jest dobre”. Wzruszył wtedy tylko ramionami. Wiedział, że w tej absurdalnej potyczce na logikę przyczynowo-skutkową jak zwykle polegnie z kretesem. Dlatego po prostu sobie dał spokój, a Alicji frajdę z zapędzenia go w kozi róg.

How ‘bout no longer being masochistic
How ‘bout remembering your divinity
How ‘bout unabashedly bawling your eyes out
How ‘bout not equating death with stopping

Gdy Alanis zaczęła śpiewać końcowe wersy, uświadomił sobie, kiedy ostatni raz słyszał tę piosenkę. Poza Alicją na sali nie było innych pacjentów. Była wiosna, piękna pogoda, wszystkie okna otwarte. Alicja spała. W uszach miała słuchawki z mp3. Gdy się pochylił, aby ją pocałować, usłyszał Thank You. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się. „Ta piosenka, to dziękuję, to takie przewrotnie smutne, wiesz?”, wyszeptała ledwo słyszalnym głosem. Chciał coś powiedzieć, ale położyła mu palec na ustach. „Nieważna piosenka. Ja ci dziękuję, Roman. Za wszystko. Warto było walczyć”. Uśmiechnęła się jeszcze raz i zapadła w narkotyczny sen.
Kilka dni później już jej nie było. Teraz jej ostatnie słowa brzmiały w jego głowie niczym mantra, ciągle i ciągle.
Wstał, podszedł do zlewu i opróżnił butelkę. Puste szkło wylądowało w koszu. Zapalił papierosa, z blistra wycisnął dwie żółte tabletki zolpidemu i wybrał na smartfonie numer nadawcy ostatnich wiadomości. Inspektor Edward Rymarski, naczelnik komendy stołecznej, odebrał po pierwszym sygnale.

Rozdział 2

Drohiczyn, marzec 2015, dzień wcześniej

Do Drohiczyna przyjechał przed niecałymi dwoma miesiącami. Gdy odeszła Alicja, postanowił wyjechać ze stolicy. Tym razem na stałe. Miał dość Warszawy i stołecznej. Lecz nade wszystko pragnął uciec od tego, co mu przypominało o ludziach, których kochał i których stracił – od mieszkania na Powiślu, od knajpek, w których kiedyś z Joanną, a później z Alicją jadał kolacje, od parków, do których chadzał na spacery ze swoją córeczką Anetką. Tych kobiet już nie było. Joanna i Anetka zostały zamordowane przez oszalałego z zemsty gangstera, a Alicja, która wypełniła pustkę w jego życiu, przegrała walkę z rakiem. Dwa tygodnie po jej pogrzebie złożył wypowiedzenie, na pniu sprzedał mieszkanie i wyjechał.
Nie miał planu. Wiedział tylko, że chce na wschód. Postanowił tak długo podróżować, aż znajdzie miejsce, które będzie mu odpowiadać. Miał czas, miał pieniądze (biorąc pod uwagę koszt życia poza Warszawą – przynajmniej na kilka najbliższych lat), żadnych zobowiązań, przeszłość, którą rozdrapywał, i przyszłość, o której nie myślał dalej jak dzień w przód. Pojechał drogą sześćset trzydzieści siedem, minął Stanisławów, Węgrów i wjechał na krajową sześćdziesiątkędwójkę. Trzydzieści kilometrów za Sokołowem Podlaskim wjechał do Drohiczyna. Zaparkował samochód i poszedł rozprostować nogi. Widok z Góry Zamkowej – przełom Bugu wijącego się wśród łąk i pól uprawnych – choć zimowo szary i zamazany, przypomniał mu coś, co było długo, długo przed wszystkim. Postanowił, że tu zostanie.
Pierwsze dwie noce, dobre i bez snów dzięki podwójnej dawce zolpidemu, spędził w miejscowym hotelu. Dziesięciopokojowy przybytek świecił pustkami. Gdy zagadnął właściciela, czy nie wie o jakiejś kwaterze, a najlepiej domu do wynajęcia, ten bez zastanowienia zapisał mu adres i zadowolony, że nie będzie musiał grzać całego przybytku dla jednego lokatora, z uśmiechem wskazał drogę. Niewielki drewniany dom, zadbany, choć tu i ówdzie pamiętający lepsze czasy, stał w sąsiedztwie eternitowych straszydeł z czasów wczesnego Gomułki i sidingowych dziwadeł z lat późnego Wałęsy. W takim towarzystwie, pomalowany na ciemną wiśnię, z dachem pokrytym starą, dobrą blachą – budynek przypominał kwiat, który niespodziewanie wyrósł między płytkami dziurawego, popękanego chodnika. Z właścicielką uzgodnił warunki wynajmu, zapłacił z góry za trzy miesiące i wrócił do hotelu po swoje rzeczy.

– Pan tu chyba nowy? – usłyszał któregoś dnia za plecami. Właśnie wychodził z biblioteki. W Drohiczynie zaczął intensywnie nadrabiać czytelnicze zaległości. Odwrócił się. Przed wejściem stała zadbana kobieta, mniej więcej trzydziestopięcioletnia. Miała na sobie pikowaną kurtkę w kolorze kawy z mlekiem, a jej szyję owijał szal w brązowo-kremowy deseń Burberry. Na ramieniu miała pasującą do szala torebkę, którą Walter, choć nie był w tej dziedzinie znawcą, bez wahania sklasyfikował jako drogi, markowy produkt.
– Na jakiś czas czy na stałe? – zapytała, zanim zdążył zareagować.
– Nie wiem jeszcze. A dlaczego…
– Bo widuję tu pana od jakiegoś czasu. Wie pan, to mała dziura i nie tak trudno wypatrzeć nową twarz, a pańska wydaje się bardzo interesująca – odparła, wyprzedzając pytanie Waltera.
– Tak pani uważa?
– Tak. Karolina Koszyńska. Jestem przewodniczącą rady miejskiej. – Zdecydowanym, wręcz żołnierskim drygiem wyciągnęła rękę w jego kierunku.
– Roman Walter.
Karolina Koszyńska miała pewny i silny uścisk, choć jej dłoń była kobieco drobna.

 
Wesprzyj nas