“Drzewo kłamstw” to urzekająca opowieść o intrygach i tajemnicy, pióra wielokrotnie nagradzanej autorki “Fly by night” i “Cuckoo song”.


Drzewo kłamstwNie istnieje nic takiego jak niewinne kłamstwo…

Liście były zimne i trochę lepkie. Nie dałoby się ich pomylić z niczym innym. Widziała dokładne odwzorowanie ich kształtów na ilustracji w dzienniku ojca. To była jego największa tajemnica, jego skarb i odkrycie – Drzewo Kłamstw. Teraz należy do niej. Podróż, której on nie dokończył, rozpościera się przed nią jak horyzont.

Kiedy ojciec dziewczyny ginie w tajemniczych okolicznościach, Faith postanawia dojść do prawdy. Przeszukując jego rzeczy, odkrywa dziwne drzewo. Drzewo, które żywi się kłamstwami i owocuje, ujawniając skrywane sekrety. Nieprawdy wymykają się Faith spod kontroli, dziewczyna odkrywa, że tam, gdzie kłamstwa zwodzą i mamią, słowa prawdy burzą i niszczą.

Urzekająca opowieść o intrygach i tajemnicy pióra wielokrotnie nagradzanej autorki Fly by night [Leć nocą] i Cuckoo song [Śpiew kukułki].

***

Błyskotliwa, mroczna, porywająca, całkowicie oryginalna.
Patrick Ness

Frances Hardinge
Drzewo kłamstw
Przekład: Krzysztof Mazurek
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 19 lipca 2017
 
 

Drzewo kłamstw


Rozdział 1
Wygnańcy

Stateczek wiozący pocztę przebijał się z trudem przez fale, znacząc drogę na niebie tłustym śladem czarnego dymu. Wcinał się w fale w regularnym, mdlącym rytmie, jakby przeżuwał jedzenie chorym zębem. Wyspy, ledwo co widoczne przez mgłę, też wyglądają jak zęby, pomyślała Faith. Nie tak jak śliczne, czyste, białe zęby Dover, ale jak nierówne, połamane siekacze, wystające krzywo z bezkresu rozkołysanego, szarego morza.
– Rybołów – powiedziała Faith, szczękając zębami, i wskazała go palcem.
Jej sześcioletni brat Howard okręcił się, ale zbyt wolno, żeby zobaczyć wielkiego ptaka, którego blady korpus i czarno zakończone skrzydła już znikały we mgle. Faith skrzywiła się, kiedy braciszek przesuwał się na jej kolanach. Tyle dobrego, że przestał domagać się przyjścia niani.
– Tam jedziemy? – Howard, mrużąc oczy, patrzył na upiorną wyspę rosnącą przed dziobem statku.
– Tak, How.
Krople deszczu biły o cienki drewniany daszek nad ich głowami. Z pokładu zawiało chłodem, wiatr zacinał w policzki.
Pomimo otaczających ją dźwięków Faith była pewna, że słyszy delikatne odgłosy dochodzące ze skrzynki, na której siedziała. Niedostrzegalne ruchy, jakieś drapanie, tarcie łuski o łuskę. Serce bolało ją na myśl, że w środku siedzi mały chiński wąż jej ojca, osłabiony chłodem, zwijając się panicznie i rozwijając, gdy pokład stateczku mocniej się zakołysze.
Za jej plecami podniesione głosy konkurowały z krzykami mew i rytmicznymi uderzeniami ogromnych łopatek koła napędowego o fale. Deszcz się wzmagał i wszyscy znajdujący się na pokładzie cisnęli się pod małym zadaszeniem znajdującym się w rufowej części jednostki. Miejsca było dosyć dla pasażerów, ale nie dla wszystkich skrzyń i bagaży. Mama Faith – Myrtle – robiła, co mogła, by zabezpieczyć jak najwięcej miejsca na rodzinne bagaże, i całkiem nieźle jej się to udawało.
Faith obróciła się przez ramię i spojrzała na Myrtle, która machała rękami jak zawiadowca stacji, podczas gdy dwaj majtkowie przesuwali kufry i skrzynie rodziny Sunderly na nowe miejsce. Myrtle była woskowo blada ze zmęczenia i opatulona szalami, ale biła od niej wiara ładnej kobiety, iż mężczyźni będą zachowywać się wobec niej rycersko, przemawiała ciepłym głosem i jak zwykle udało jej się wszystkich oczarować.
– Dziękuję, właśnie tak. Och, bardzo przykro mi to słyszeć, ale nic na to nie poradzę – z tej strony na boku, jeśli pan łaskaw – no cóż, pańska skrzynia wygląda bardzo solidnie, a ja boję się, że dokumenty i papiery męża nie wytrzymają tego deszczu, więc – wielebny Erasmus Sunderly, słynny przyrodnik – jakże to miło z pana strony. Tak się cieszę, że się pan zgodził…
Tuż obok wujek Miles o okrągłej twarzy drzemał w swoim fotelu, obojętny na wszystko i zadowolony z siebie, jak mały szczeniaczek na kocu. Spojrzenie Faith prześlizgnęło się po nim i zatrzymało na wysokiej, milczącej postaci. Ojciec Faith w swoim długim, czarnym płaszczu pastora, na głowie kapelusz z szerokim rondem, ocieniający wysokie czoło i zakrzywiony nos.
Ojciec zawsze napełniał Faith lękiem. Nawet teraz wpatrywał się w szary horyzont swoim spojrzeniem bazyliszka, dystansując się od przenikliwego deszczu, smrodu okrętowych ścieków i tłustego od sadzy dymu oraz małostkowych kłótni i przepychanek. Całymi tygodniami widywała go częściej na ambonie niż w domu, więc dziwnie było mieć go teraz tak blisko siebie. Patrząc na niego, poczuła lekkie, okraszone bólem współczucie. Ojciec nagle znalazł się poza swoim środowiskiem, jak lew, którego pokazują w strugach deszczu.
Jakiś czas temu Myrtle kazała córce usiąść na największej skrzyni należącej do rodziny, żeby nikt jej znów nie wytaszczył na deszcz. Zazwyczaj Faith udawało się wtapiać w tło, bo nikt nie poświęcał czasu i uwagi czternastoletniej dziewczynie o drewnianych rysach twarzy z warkoczem koloru błotnistego brązu. Teraz kuliła się ze wstydu pod niechętnymi spojrzeniami. Jej matka nie znała tego uczucia.
Filigranowa Myrtle była tak ustawiona, by powstrzymać wszystkich, którzy chcieliby próbować wcisnąć swój bagaż pod daszek osłaniający kufry przed deszczem. Wysoki mężczyzna o szerokich ramionach i nosie jak kartofel próbował przez chwilę przecisnąć się obok niej ze swoim kufrem, ale powstrzymała go w pół kroku uśmiechem.
Mrugnęła dwa razy powiekami, a jej wielkie, niebieskie oczy zrobiły się jeszcze większe, bił z nich blask nieskalanej uczciwości, jak gdyby dopiero co zobaczyła stojącą przed sobą postać w całej pełni. Pomimo zaczerwienionego od zimna nosa i bladości twarzy wciąż udawało jej się rozdawać uśmiechy, które były jednocześnie słodkie i zachęcały do dzielenia się najskrytszymi myślami.
– Dziękuję, że jest pan tak wyrozumiały – powiedziała. W jej głosie wyczuwało się bardzo słabą nutę zmęczenia.
To była jedna ze sztuczek Myrtle, które stosowała, aby panować nad mężczyznami – odrobina kokieterii, przywoływana tak łatwo i instynktownie jak otwiera się wachlarz. Za każdym razem, kiedy jej się to udawało, Faith czuła skurcz w żołądku. Teraz znów się udało. Dżentelmen zalał się rumieńcem, ukłonił szarmancko i wycofał, ale Faith czuła, że jego niechęci nie udało się pokonać. Dziewczyna podejrzewała, że jej rodzina narobiła sobie wrogów na pokładzie.
Howard nieśmiało wielbił swoją matkę, a kiedy Faith była młodsza, również widziała ją w tym samym ciepłym, miodowym świetle. Rzadkie odwiedziny Myrtle w pokoju dziecinnym były niemal zawsze niezwykle ekscytujące, a Faith uwielbiała rytuał czesania, ubierania i dopieszczania, żeby dzieci wyglądały porządnie przy każdym spotkaniu. Wydawało jej się, że Myrtle jest bytem z innego świata – ciepłym, wesołym, pięknym i niedotykalnym, słoneczną nimfą obdarzoną niezwykłym poczuciem tego, co modne.
Już rok temu jednak Myrtle postanowiła, że trzeba zacząć „trzymać Faith w ryzach”, co polegało między innymi na przerywaniu lekcji bez ostrzeżenia, ciągnięciu jej ze sobą nie wiadomo po co na krótkie wycieczki do miasta, a później znów porzucaniu w szkolnej ławie. W ciągu tego roku bliskość i poznanie zwyczajów matki dokonały swego, pozłotka zaczęła pękać i odpadać. Faith czuła się jak szmaciana lalka podnoszona z podłogi i porzucana zgodnie z dziwnym rytmem niecierpliwego dziecka.
Teraz ludzie odsuwali się i rozsiadali po bokach, a Myrtle sadowiła się na stosie zrobionym z trzech kufrów tuż obok skrzyni Faith. Na jej twarzy widniał wyraz samozadowolenia.
– Mam nadzieję, że w mieszkaniu, które przygotował dla nas pan Lambent, jest przyzwoity salon – rzuciła – i że służący się nadadzą. Kucharka absolutnie nie może być Francuzką. Nie będę w stanie prowadzić domu, jeżeli moja kucharka nie będzie mnie rozumiała wtedy, kiedy będzie jej wygodnie…
Głos Myrtle nie był nieprzyjemny, ale mówiła bez przerwy, nie ustawała. Przez ostatni dzień jej paplanina była stałym elementem podróży, kobieta wylewała żale i dzieliła się spostrzeżeniami z dorożkarzem, który zawoził ich na stację, z bagażowymi, którzy ładowali walizy i skrzynie rodziny na pociąg w Londynie, a później do Poole, z oschłym właścicielem zimnej gospody, w której spędzili noc, i z kapitanem statku dymiącego jak stara lokomotywa.
– Po co my tam jedziemy? – przerwał jej Howard. Oczy miał szkliste ze zmęczenia. Był na granicy wytrzymałości – za chwilę albo zaśnie i nie będzie można go obudzić, albo dostanie napadu złości.
– Przecież wiesz, kochanie – Myrtle pochyliła się, by odsunąć mokre włosy z oczu Howarda delikatnym ruchem urękawiczonej dłoni. – Na tej wyspie są bardzo ważne jaskinie, gdzie różni panowie odkrywają interesujące skamieliny. Nikt nie wie więcej o skamielinach niż twój tato, więc poprosili go, żeby przyjechał i się im przyjrzał.
– A dlaczego my musimy jechać? – nalegał Howard. – Nie zabrał nas do Chin. Ani do Indii. Ani do Afryki. Ani do Mnogolii. – To ostatnie słowo było w jego wydaniu najdoskonalszą wersją nazwy „Mongolia”. To było dobre pytanie i prawdopodobnie nie tylko on je sobie zadawał. Wczoraj na domy całej parafii, którą opiekował się pastor Sunderly, spłynął deszcz kartek pocztowych z wyjaśnieniami, odwołujących w ostatniej chwili umówione spotkania. Dzisiaj wiadomość o niespodziewanym i nieplanowanym wyjeździe rodziny rozchodziła się po parafii jak pożar lasu.
Prawdę mówiąc, sama Faith chciałaby poznać odpowiedź na pytanie Howarda.
– Tam nigdy nie moglibyśmy pojechać! – stwierdziła niejasno Myrtle. – Węże i febra, ludzie, którzy jedzą psy. Teraz jest inaczej. To będą takie małe wakacje.
– Czy musimy jechać z powodu Pana Chrabąszcza? – spytał Howard, marszcząc brwi w skupieniu.
Po wielebnym nie było widać, czy słyszy tę rozmowę, czy nie, ale nagle wziął głęboki oddech przez nos i wypuścił powietrze z ust z niechętnym sykiem. Wstał na równe nogi.
– Deszcz ustaje, a ta poczekalnia jest zbyt przepełniona – stwierdził i wyszedł sztywnym krokiem na pokład.
Myrtle zmarszczyła czoło i spojrzała na wuja Milesa, który przecierał zaspane oczy.
– Może i ja powinienem pójść na małą przerwę. – Wuj Miles spojrzał na siostrę i niedostrzegalnie uniósł brwi. Przygładził wąsa, uśmiechnął się i podążył za swoim szwagrem.
– Dokąd poszedł tato? – spytał Howard piskliwym głosem, wykrzywiając szyję, by wyjrzeć na pokład. – Ja też mogę iść? Mogę wziąć mój karabin?
Myrtle na sekundę zamknęła oczy, a jej usta zadrżały, jak gdyby odmawiały krótką, niecierpliwą modlitwę o spokój. Podniosła powieki i uśmiechnęła się do Faith.
– Faith, ty jesteś prawdziwą opoką. – Tym właśnie uśmiechem zawsze obdarzała córkę – przyjacielskim, lecz ze śladami znużenia. – Może i nie jesteś duszą towarzystwa… Ale przynajmniej nigdy nie zadajesz pytań.
Faith udało się uśmiechnąć krótko i chłodno. Wiedziała, kogo Howard miał na myśli, mówiąc o Panu Chrząszczu, i podejrzewała, że jego pytanie trafiło w dziesiątkę.
Przez ostatni miesiąc rodzina poruszała się w gęstej mgle niedopowiedzeń. Spojrzenia, szepty, subtelne zmiany sposobu bycia i łagodnie rozluźniane kontakty. Faith zauważyła tę zmianę, ale nie potrafiła odkryć jej przyczyny.
I wtedy pewnej niedzieli, kiedy rodzina wracała spacerkiem z kościoła, podszedł do nich mężczyzna w brązowym filcowym kapeluszu. Kłaniał się i kiwał głową, uśmiechał się, ale ten uśmiech nigdy nie obejmował jego oczu. Napisał artykuł na temat chrząszczy i teraz pytał, czy szanowny wielebny Erasmus Sunderly nie zechciałby napisać przedmowy do jego tekstu. Szanowny wielebny nie był skłonny nawet się nad tym zastanawiać i zrobił się chłodno poirytowany w obecności znajomego. Mężczyzna „chciał się na siłę zaprzyjaźnić”, łamiąc wszelkie zasady i nie przestrzegając dobrych manier. W końcu wielebny powiedział mu to prosto w oczy.
Uśmiech entuzjasty chrząszczy zamienił się w coś znacznie mniej przyjemnego. Faith wciąż pamiętała jego zjadliwą odpowiedź:
– Niech mi pan wybaczy, że wyobrażałem sobie, iż pańskie maniery dorównują pana intelektowi. Plotki się roznoszą, wielebny, i wydawało mi się, że będzie pan zadowolony, iż znalazł się równy panu człowiek nauki, który wciąż jest skłonny podać panu rękę.
Faith przypomniała sobie te słowa i poczuła, że krew tężeje jej w żyłach. Nigdy w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że kiedyś zobaczy, jak ktoś tak bez pardonu obraża jej ojca. A co gorsza, wielebny odwrócił się od nieznajomego z furią i w milczeniu, nie żądając żadnych wyjaśnień. Chłodna mgiełka podejrzeń Faith zaczęła się krystalizować. Za granicą ktoś rozsiewał plotki. Jej ojciec wiedział, o co chodzi, ona jednak nie miała pojęcia, co się za tym kryje.
Myrtle bardzo się myliła. W Faith przelewało się od pytań, kłębiących się jak wąż w skrzyni.
Ale mnie nie wolno. Nie wolno mi się temu poddawać.
W umyśle Faith zawsze było TO. Nigdy nie dawała temu innego imienia, bo bała się, że roztoczy nad nią jeszcze większą moc. To było jak uzależnienie, tyle wiedziała. Zawsze poddawała się temu bez walki, chociaż nigdy nie zrobiła tego do końca. To było jej zupełnym przeciwieństwem – nie było osobą, którą zna świat. Faith, dobra, porządna dziewczyna. Opoka. Można się na niej oprzeć, jest wprawdzie nudna, ale godna zaufania.
Najtrudniej było się oprzeć niespodziewanym okazjom. Porzucona koperta, z której wystaje róg listu, czysta i kusząca. Uchylone drzwi, których nikt nie zamknął na klucz. Nieostrożna rozmowa obojętna na uszy ciekawskich.
Był w niej jakiś głód, a przecież dziewczynki nie bywają głodne. Co najwyżej, siedząc przy stole, dziobią potrawę widelcem. Kilka nudnych lekcji z przemęczoną guwernantką, nieciekawe spacery, rozrywki, którym brakuje rozmachu. Ale to nie wystarczało. Cała wiedza – każda wiedza – wołała głośno do Faith, a w zawłaszczaniu tego, co niewidoczne, była cudowna, trująca przyjemność.
Teraz jednak jej uwaga była skupiona na bardzo konkretnym, niepokojącym punkcie. W tej właśnie chwili ojciec i wuj Miles rozmawiają być może o Panu Chrabąszczu i omawiają powody ich nagłego wyjazdu z Anglii.
– Mamo… mogę trochę pospacerować po pokładzie? Mój brzuch… – Faith niemal uwierzyła we własne słowa. Przewracało jej się w żołądku, ale z ekscytacji – stateczek kołyszący się nieprzyjemnie na falach nie miał tu nic do rzeczy.
– Dobrze, ale nie odpowiadaj, jeśli ktoś będzie cię nagabywać. Weź parasolkę i uważaj, żebyś nie wypadła za burtę. Wracaj, zanim się zaziębisz.
Kiedy Faith powoli szła wzdłuż relingu, a słabnący deszcz bębnił w rozłożoną parasolkę, musiała przyznać sama przed sobą, że znów poddaje się TEMU. Podniecenie płynęło ciemnym winem w jej żyłach i boleśnie wyostrzało zmysły. Powoli znikała z oczu Myrtle i Howardowi, celowo się guzdrząc, w pełni świadoma każdego rzuconego w jej stronę spojrzenia. Każde z tych spojrzeń w końcu się jednak męczyło i ześlizgiwało z niej.
Nadszedł jej moment. Nikt nie patrzył. Przemknęła szybko przez pokład i zniknęła między skrzyniami poupychanymi u podstawy dygoczącego, pozbawionego kolorów komina stateczku. Powietrze smakowało solą i poczuciem winy, a ona wreszcie czuła, że żyje.
Przemykała od jednej kryjówki do drugiej, przytrzymywała spódnicę, żeby ta nie zdradziła jej położenia, fruwając na wietrze. Jej szerokie, kwadratowe stopy, tak niezgrabne, kiedy ktoś próbował wcisnąć je w modne buciki, poruszały się bezgłośnie po deskach pokładu z niebywałą sprawnością.
Znalazła kryjówkę między dwiema skrzyniami. Wuj i ojciec stali zaledwie trzy metry od niej. Widzieć ojca i nie być widzianą to niemal świętokradztwo.
– Uciekać z własnego domu! – wykrzyknął wielebny. – To mi pachnie tchórzostwem, Milesie. Nie powinienem był dać ci się przekonać i wyjeżdżać z Kentu. Co dobrego wyniknie z naszego wyjazdu? Plotki są jak bezdomne wściekłe psy. Uciekasz, a one rzucają się za tobą w pogoń.
– Plotki to rzeczywiście psy, Erasmusie – wuj Miles zmrużył oczy, patrząc przez binokle – i polują stadami na oczach wszystkich. Musiałeś na jakiś czas pożegnać się z socjetą. A kiedy cię nie będzie, znajdą kogoś innego, za kim będą się uganiać.
– Wyślizgując się jak tchórz pod osłoną nocy, Milesie, nakarmiłem te psy. Wyjazd będzie potraktowany jako dowód przeciwko mnie.
– Może i tak, Erasmusie – odpowiedział wuj Miles z niezwykłą dla siebie powagą – ale czy nie wolałbyś być sądzony tutaj, na wyspie zapomnianej przez Boga i ludzi, przez garstkę farmerów i hodowców owiec, czy w Anglii, przez ludzi, którzy naprawdę coś znaczą? Wykopaliska na wyspie Vane były najlepszą wymówką, jaką mogłem dla ciebie stworzyć, i jestem zadowolony, że postanowiłeś przyjąć moje argumenty. Wczoraj rano artykuł w „Intelligencerze” czytano głośno przy śniadaniu w całym kraju. Gdybyś został, zmusiłbyś całe swoje otoczenie do opowiedzenia się po jednej ze stron, a biorąc pod uwagę rozmiary plotki, podejrzewam, że nie spodobałyby ci się decyzje, które by podjęto.Erasmusie, jedna z najbardziej poczytnych i szanowanych gazet w kraju określiła cię mianem oszusta i szarlatana. Jeżeli nie chcesz wystawić Myrtle i dzieci na bolesne konsekwencje skandalu, nie wolno ci wracać do Kentu. Dopóki twoje imię nie zostanie oczyszczone, nic dobrego cię tam nie czeka.

 
Wesprzyj nas