Haruki Murakami nie planował, że zostanie pisarzem. Do stworzenia pierwszej powieści skłoniło go nagłe olśnienie, jakiego zaznał przed trzydziestymi urodzinami podczas meczu baseballowego. Tę i wiele innych historii ze swojego życia japoński twórca opowiedział czytelnikom w biograficznej książce „Zawód: powieściopisarz”.


Haruki MurakamiTo jest opowieść o chłopaku, który pod koniec lat sześćdziesiątych przyjechał do Tokio na studia, akurat w okresie protestów, jakie przetaczały się wówczas przez kolejne uczelnie na całym świecie. O kimś, kto spędził czas pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym rokiem życia na pracy fizycznej i spłacaniu długów. Kimś kto prowadził knajpę, a przy muzyce zapominał o całym świecie. I kimś, kto w żadnym razie nie planował, że zostanie pisarzem, a jednak jego książki można kupić niemal na całym świecie.

W książce „Zawód: powieściopisarz” Haruki Murakami, poprzez zbiór esejów, pokazuje swoje zwykłe-niezwykłe życie. Historie z przeszłości, którymi zdecydował się podzielić z czytelnikami, brzmią swojsko, znajomo i uniwersalnie, bo można by je przypisać każdemu, kto szukał swojego miejsca w życiu, popełniał błędy i musiał ponieść ich konsekwencje, a nade wszystko starał się zapewnić byt sobie i swojej rodzinie. Składają się na portret, na którym widnieje skromny, pracowity facet, zarabiający na życie opowiadaniem innym ludziom różnorodnych historii. Do tego nadzwyczajnie liczy się z ich zdaniem – „Najważniejszy jest dobry czytelnik. Żadnej nagrody, żadnego medalu nie da się w sensie rzeczywistej wartości porównać z czytelnikiem, który płaci z własnej kieszeni za moją książkę” – pisze, a przy tym dywaguje na temat rzeczywistej wartości nagród literackich i mechanizmów ich przyznawania. Ma do nich zdrowy dystans, trzyma się też w bezpiecznej odległości od kręgów wzajemnej adoracji istniejących w środowisku literackim, dodając przy tym, że im węższa jest dana dziedzina, im bardziej wyspecjalizowana, tym bardziej dumni i nieprzystępni są zajmujący się nią specjaliści.

Ta biograficzna opowieść ma strukturę rzeki meandrującej pomiędzy różnorodnymi elementami: jedna anegdota pociąga za sobą kolejne, życie prywatne miesza się z rzeczywistością zawodową i regułami, jakie w niej obowiązują. „Zawód: powieściopisarz” można porównać więc do długiego spotkania autorskiego, gdzie pytania o życie przeplatają się z pytaniami o literaturę i prośbami o rady, jak pokierować własną karierą literacką. Murakami, tak niechętny wywiadom, pozwala tym razem zajrzeć sobie przez ramię na pisarski warsztat. Zwraca uwagę na irytującą powolność pisania, samotniczy charakter tego zajęcia. W tym kontekście łatwo zrozumieć dlaczego on, i wielu innych pisarzy, niechętnie udziela wywiadów – trudno jest bowiem opowiadać o monotonnym, codziennym życiu spędzanym nad klawiaturą i tylko niektórzy ubierają te prozaiczne, codzienne zmagania w narrację sugerującą, że oto przydarza się im coś szczególnego, wartego przedstawienia odbiorcom czasopism czy innych mediów. Trudno znaleźć wśród tych refleksji słowa zachęty do rozpoczęcia własnej kariery pisarskiej.

Do tego Murakami porównuje powieść, jako gatunek literacki, do ringu dla zapaśników, na który każdy może wejść, jeśli przyjdzie mu na to ochota, ale też – kontynuując metaforę ringu – nie jest łatwo się na nim długo utrzymać. To nie brzmi optymistycznie, sprawa nie jest jednak, jego zdaniem, stracona: „Każda epoka, każde pokolenie ma swoją własną szczególną rzeczywistość” – pisze Murakami, trzeba więc uważnie rozglądać się dookoła, by dostrzec to, co w danych czasach wyjątkowe i o czym warto byłoby napisać.

tę książkę można porównać do długiego spotkania autorskiego, gdzie pytania o życie przeplatają się z pytaniami o literaturę i prośbami o rady, jak pokierować własną karierą literacką

Gawędziarska natura Murakamiego sprawia, że książkę „Zawód: powieściopisarz” trudno byłoby zakwalifikować do gatunku poradników wskazujących jak zostać pisarzem, chociaż struktura spisu treści może sugerować, że z taką właśnie publikacją czytelnik ma do czynienia. Tytuły rozdziałów takie jak: „Jakie by tu stworzyć postacie”, „O szkołach”, „Dla kogo się pisze” stanowią jednak jedynie bardzo umowną próbę usystematyzowania treści, o której sam autor, w posłowiu, pisze tak: „Prawdopodobnie eseje z tej książki zostaną potraktowane jako eseje autobiograficzne, ale pisząc je, nie miałem takiej świadomości. Chciałem tylko jak najbardziej konkretnie i prawdziwie opisać, jaką drogę przeszedłem do dziś jako pisarz, i podzielić się swoimi refleksjami na ten temat”.

Ostatecznie do rąk czytelnika trafiła barwna opowieść o poszukiwaniu własnego stylu, oryginalności, odporności na zjadliwe słowa krytyki czy doświadczeniach związanych z wiecznym podążaniem pod prąd. Dzięki tej różnorodności zapewne stanie się interesująca dla wszystkich miłośników twórczości japońskiego pisarza, a nie tylko dla tych, którzy pragnęliby pewnego dnia ujrzeć na półce w księgarni powieść swojego autorstwa. Nikodem Maraszkiewicz

Haruki Murakami, Zawód: powieścipisarz, Przekład: Anna Zielińska-Elliott, Wydawnictwo Muza, Premiera: 16 sierpnia 2017
 
 

Haruki Murakami

Haruki Murakami
Zawód: powieścipisarz
Przekład: Anna Zielińska-Elliott
Wydawnictwo Muza
Premiera: 16 sierpnia 2017
 

Rozdział 2
Jak zostałem pisarzem?

Kiedy napisałem pierwszą powieść i dostałem nagrodę miesięcznika „Gunzō” za debiut, miałem trzydzieści lat i pewne, choć oczywiście niewystarczające, doświadczenie życiowe. Było ono z gatunku tych nieco różniących się charakterem od doświadczeń normalnego, przeciętnego człowieka. Normalni ludzie chyba najpierw kończą studia, potem zaczynają pracę, odczekują trochę i po pewnym czasie zawierają związki małżeńskie. Ja też na początku zamierzałem tak postąpić. A raczej ogólnie myślałem, że pewnie tak się sprawy potoczą. Bo to jest w końcu zupełnie normalna, powszechnie akceptowana kolejność. A poza tym prawie nie czułem potrzeby (nie wiem, czy to źle, czy dobrze), żeby robić coś szokującego, urągającego zdrowemu rozsądkowi. Ale w rzeczywistości było tak, że najpierw się ożeniłem, potem z konieczności zacząłem pracować, a dopiero później udało mi się skończyć studia. Czyli zrobiłem wszystko w dokładnie odwrotnej kolejności w porównaniu z normalnymi ludźmi. Nie wiem, czy tak się sprawy potoczyły, czy jakoś do tego doszło, ale prawda jest taka, że kolejne etapy życia często nie przebiegają zgodnie z wcześniejszym planem.
W każdym razie najpierw się ożeniłem (musiałbym bardzo długo tłumaczyć, dlaczego się ożeniłem, więc to pominę), nie chciałem się zatrudnić w jakiejś firmie (musiałbym bardzo długo tłumaczyć, dlaczego nie chciałem się zatrudnić w firmie, więc i to pominę), toteż postanowiłem otworzyć własny lokal, w którym można było posłuchać płyt jazzowych, napić się kawy czy alkoholu i coś zjeść. Byłem wówczas całkowicie pochłonięty jazzem (teraz też często go słucham) i miałem w pewnym sensie naiwne i beztroskie przekonanie, że wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko będę mógł słuchać ulubionych kawałków od rana do wieczora. Ale ponieważ ożeniłem się na studiach, oczywiście nie miałem żadnego kapitału założycielskiego. Dlatego razem z żoną przez trzy lata pracowaliśmy dorywczo, każde z nas w kilku miejscach naraz, i oszczędzaliśmy, ile się tylko dało. Pożyczyliśmy też, od kogo się dało. Dzięki zgromadzonym pieniądzom otworzyłem własny lokal na południe od dworca Kokubunji. Było to w 1974 roku.
Na szczęście w tamtych czasach młody człowiek mógł otworzyć lokal, dysponując znacznie mniejszą sumą niż potrzebna jest dzisiaj. Dlatego moi rówieśnicy – przekonani jak ja, że nie chcą „pracować w jakiejś firmie” ani „zaprzedać się systemowi” – otwierali niewielkie kawiarnie, restauracje, sklepiki czy księgarnie. W okolicach naszego lokalu było kilka innych prowadzonych przez osoby z naszego pokolenia. Kręciło się tam także wielu pełnych zapału ludzi szukających pola do działania po upadku ruchu studenckiego. Myślę, że wtedy było jeszcze na rynku wiele nisz. Jeżeli człowiek znalazł sobie tę, która mu odpowiadała, udawało się jakoś w niej przeżyć. To były trochę wariackie czasy, ale też na swój sposób ciekawe.
Sprowadziłem do lokalu pianino, na którym kiedyś grałem w domu, i w weekendy organizowaliśmy koncerty. W okolicy Musashino mieszkało wielu muzyków jazzowych, więc chętnie (mam nadzieję) występowali u nas nawet za niewielkie pieniądze. Niektórzy stali się potem sławni, ale wtedy byliśmy jeszcze młodzi i strasznie nam się chciało coś robić. Niestety, nikt z nas szczególnie dobrze na tym nie zarobił.
Robiłem niby to, co lubiłem, ale miałem dużo długów, więc ciężko pracowałem, żeby je spłacać. Pożyczyłem pieniądze z banku, a także od przyjaciół. Pieniądze pożyczone od przyjaciół zwróciłem w całości w ciągu kilku lat z odsetkami. Udało mi się to, bo pracowałem codziennie od rana do wieczora i jadłem byle co. No ale to przecież nic dziwnego. Prowadziliśmy wtedy (to znaczy ja z żoną) bardzo skromne i spartańskie życie. Nie mieliśmy radia ani telewizora, ani nawet budzika. Nie mieliśmy w domu porządnego ogrzewania, więc w zimne noce spaliśmy mocno przytuleni do naszych czterech kotów. One też desperacko tuliły się do nas.
Kiedyś późnym wieczorem bardzo zmartwieni szliśmy gdzieś z żoną. Nie mieliśmy nadziei, że uda nam się zorganizować pieniądze na comiesięczną ratę pożyczki bankowej i nagle znaleźliśmy plik wymiętych banknotów. Nie wiem, czy można to nazwać przypadkową zbieżnością czasową, czy raczej uznać to za jakiś znak, w każdym razie była to suma, której akurat potrzebowaliśmy. Następnego dnia przypadał termin zapłaty i gdybyśmy nie zapłacili, nie dotrzymalibyśmy warunków pożyczki, więc te pieniądze naprawdę nas uratowały. (Czasami w życiu zdarzają mi się takie zadziwiające przypadki). Prawdę mówiąc, powinniśmy byli zgłosić znalezienie tych pieniędzy na policję, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na taki piękny gest. Teraz już za późno na przeprosiny… No ale staram się jakoś w innej formie zwrócić ten dług społeczeństwu.
Nie mam zamiaru narzekać tu na dawne trudności życiowe, jednak faktem jest, że między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia nie było mi łatwo. Oczywiście na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy na co dzień borykali się z większymi trudnościami. Z ich punktu widzenia na pewno moje położenie nie było wcale takie trudne, i niewątpliwie jest to prawda. Jednak ja czułem wtedy, że jest mi ciężko. To wszystko.

Ale było fajnie. To też nie ulega wątpliwości. Młody, zdrowy jak koń, mogłem w końcu cały dzień słuchać ulubionej muzyki i byłem panem na – co prawda maleńkich – ale jednak swoich włościach. Nie musiałem dojeżdżać do pracy zatłoczonym pociągiem, chodzić do nudnej pracy w jakiejś firmie ani kłaniać się szefowi, którego bym nie znosił. I czasami poznawałem nietuzinkowych, fascynujących ludzi.
Jeszcze jeden cenny aspekt tej sytuacji był taki, że w tym czasie nauczyłem się wiele na temat społeczeństwa. „Nauka o społeczeństwie” brzmi trochę sztywno i jakoś głupio, ale chodzi mi o to, że stałem się człowiekiem dorosłym. Wiele razy waliłem głową w mur, ale jakoś, choć z trudem, udawało mi się uniknąć różnych niebezpieczeństw. Ludzie obrzucali mnie błotem i robili mi świństwa, często czułem się okropnie rozgoryczony. W tamtych czasach byłem dyskryminowany, ponieważ pracowałem w „przemyśle rozrywkowym”. Musiałem harować jak koń i prawie wszystko znosić w milczeniu. Zdarzało się, że z lokalu trzeba było wyrzucać paskudnych pijaków i dzielnie stawiać czoło przeciwnościom. Myślałem właściwie tylko o tym, jak utrzymać lokal i zwrócić długi.
Całkowicie tym pochłonięty jakoś przeżyłem jednak te trudne lata bez większych obrażeń i udało mi się wyjść na prostą, a przynajmniej prostszą. Kiedy mogłem wziąć głębszy oddech i rozejrzeć się uważnie dookoła, zobaczyłem niewidziany wcześniej pejzaż, a w tym pejzażu stałem nowy ja – mówiąc najprościej, tak właśnie to wyglądało. Nagle się zorientowałem, że jestem nieco bardziej zahartowany niż przedtem i nieco (tylko trochę) mądrzejszy niż przedtem.
Nie chodziło mi o to, żeby „cierpieć w życiu, ile się da”1. Szczerze mówiąc, gdyby można było w ogóle nie cierpieć, wolałbym nie cierpieć. To oczywiste, że cierpienie wcale nie jest przyjemne i niektórych potrafi tak załamać, że nie mogą się podnieść.
Ale jeśli akurat teraz, Czytelniku, borykasz się z wielkimi trudnościami, mam ochotę ci powiedzieć: „Teraz jest ci ciężko, lecz te wysiłki w przyszłości mogą wydać owoce”. Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale myśl tak i nie daj się, idź dalej naprzód.

Kiedy teraz spoglądam wstecz, dochodzę do wniosku, że zanim zacząłem pracować, byłem „zwyczajnym chłopakiem”. Wychowałem się w spokojnym miasteczku na przedmieściach między Osaką a Kobe, nie miałem ani nie stwarzałem specjalnych problemów, a zważywszy że mało się uczyłem, miałem nie najgorsze stopnie. Od dziecka lubiłem książki, więc czytanie szybko stało się moją pasją. Myślę, że nikt w moim otoczeniu nie czytał tyle co ja w gimnazjum i liceum. Lubiłem też muzykę i słuchałem do upojenia różnych utworów. Naturalnie nie starczało mi czasu na szkolną naukę. Byłem jedynakiem, kochanym (to znaczy rozpieszczanym) przez rodziców i prawie nie miałem bolesnych życiowych doświadczeń. Krótko mówiąc, wiedziałem o świecie beznadziejnie mało.
Dostałem się na Uniwersytet Waseda i przyjechałem do Tokio pod koniec lat sześćdziesiątych. Akurat wtedy na uniwersytetach rozszalały się studenckie protesty, więc często nie było wstępu na campus. Najpierw strajkowali studenci, a potem władze uniwersyteckie zamknęły uczelnię. Dzięki temu (jeśli można tak powiedzieć) zajęcia prawie się nie odbywały, a moje życie studenckie było dość chaotyczne.
Z natury nie bardzo lubię przyłączać się do jakichś grup i robić coś wspólnie z innymi, więc nie dołączyłem do żadnego ugrupowania, ale zasadniczo popierałem ruch studencki i jako prywatna osoba pomagałem, jak mogłem. Ale kiedy pogłębiły się różnice między antysystemowymi frakcjami i w wyniku tzw. walk wewnętrznych ktoś stracił życie (politycznie niezaangażowany student został zamordowany w jednej z sal Wydziału Literatury, w której miewałem zajęcia), tak jak wielu innych studentów poczułem, że prysły moje złudzenia co do tych ruchów. Zdawało mi się, że jest w nich coś błędnego, niesłusznego. Że ich przywódcy stracili rozsądek i wyobraźnię. Kiedy w końcu ta gwałtowna burza się uspokoiła, pozostał w nas tylko niesmak i żal po utraconych nadziejach. Jeżeli słusznym hasłom i pięknym ideom nie towarzyszy hart ducha, wspierający tę słuszność i piękno, oraz silny kręgosłup moralny, kończy się na pustych słowach. Wtedy się tego nauczyłem i odczułem na własnej skórze, zresztą dalej jestem tego pewien. W słowach niewątpliwie kryje się siła. Ale musi to być siła słuszna. A przynajmniej sprawiedliwa. Same słowa nie wystarczą.
W rezultacie zamknąłem się jeszcze bardziej w swoim prywatnym świecie i tam zostałem. W świecie książek, muzyki i filmów. Pracowałem wówczas dorywczo w otwartej całą dobę restauracji w Kabukichō w dzielnicy Shinjuku. Spotykałem tam różnych ludzi. Nie wiem, jak tam jest teraz, ale wtedy w środku nocy po Kabukichō wałęsało się naprawdę dużo różnych ciekawych, podejrzanych typów. Miewałem interesujące i wesołe doświadczenia, ale czasami także całkiem niebezpiecznie i trudne. Zdaje mi się, że prawdziwą wiedzę o życiu zdobyłem nie w salach wykładowych ani w uniwersyteckich klubach zainteresowań, gdzie zbierali się ludzie podobni do siebie, a raczej w tej pełnej życia, pełnej chaosu, czasem podejrzanej, czasem szemranej dzielnicy. Jest takie angielskie słowo streetwise. Oznacza kogoś, kto „posiada praktyczną wiedzę potrzebną do przetrwania na ulicach wielkiego miasta”. Wygląda na to, że zamiast wiedzy akademickiej bardziej pasowało do mnie coś tak przyziemnego. Nie mogłem wzbudzić w sobie zainteresowania studiami.

Byłem już żonaty, pracowałem, na co mi dyplom ukończenia studiów? Ale wtedy na Uniwersytecie Waseda był taki system, że wystarczyło zapłacić czesne i zaliczyć pozostałe zajęcia potrzebne do dyplomu, więc pracując, znajdowałem jakoś czas na wykłady i po siedmiu latach udało mi się skończyć studia. Na ostatnim roku okazało się, że nie dostanę zaliczenia od profesora Shin’i Andō z zajęć na temat twórczości Racine’a, bo opuściłem za dużo wykładów. Poszedłem do jego gabinetu i wyjaśniłem: „Prawdę mówiąc, mam taką sytuację, że jestem już żonaty, codziennie pracuję i nie bardzo mogę chodzić na wykłady…”. Profesor Andō pofatygował się specjalnie do mojego lokalu w Kokubunji, popatrzył, powiedział: „Rzeczywiście, łatwo ci nie jest” i poszedł. Dał mi zaliczenie. Bardzo życzliwy człowiek. W tamtych czasach (nie wiem, jak jest dziś) było wielu takich profesorów – ludzi wielkiego formatu. Chociaż zupełnie nie pamiętam niczego z jego wykładów (przepraszam).
Prowadziłem swój lokal przez trzy lata w suterenie budynku znajdującego się na południe od dworca Kokubunji. Miałem pewną liczbę stałych klientów i udawało mi się regularnie spłacać długi, ale właściciel budynku nieoczekiwanie oznajmił, że zamierza go rozbudować, więc mam się wynieść. Nie miałem wyboru, przeniosłem się z Kokubunji do położonej w centrum Sendagai (to nie było takie proste i musiałem pokonać wiele różnych trudności, ale gdybym zaczął o tym opowiadać, musiałbym gadać w nieskończoność…). Lokal był większy, jaśniejszy, udało się wstawić fortepian. Wszystko świetnie, ale z powodu przeprowadzki musiałem się znowu zapożyczyć. Jakoś nie udawało mi się wieść spokojnego życia (kiedy tak wspominam minione lata, zaczyna mi się wydawać, że to „jakoś nie udawało mi się wieść spokojnego życia” było leitmotivem mojej egzystencji).
Dlatego okres między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia spędziłem na pracy fizycznej od rana do nocy i na spłacaniu długów. Kiedy wspominam te czasy, pamiętam tylko, jak ciężko wtedy pracowałem. Wyobrażam sobie, że dla przeciętnego człowieka to przyjemny okres, ale ja nie miałem możliwości „cieszyć się młodością”, bo ciągle brakowało mi pieniędzy i wolnego czasu. Nawet wtedy jednak w każdej wolnej chwytałem książkę i czytałem. Choćbym był bardzo zajęty, choćbym miał mnóstwo kłopotów, czytanie oraz słuchanie muzyki dawały mi ciągle niedającą się niczym zastąpić radość. Tego jednego nikt mi nie mógł odebrać.
Kiedy zbliżałem się do trzydziestki, nowy lokal w Sendagai wreszcie zaczął przynosić jakiś dochód. Nadal miałem długi i obroty to wzrastały, to spadały, więc nie mogłem jeszcze odetchnąć z ulgą, ale już wiedziałem, że – choć nadal muszę się starać – jakoś to będzie.
Naprawdę, nie można mnie posądzać o talenty menedżerskie, z natury jestem mrukliwy i nietowarzyski, więc zupełnie nie nadaję się do pracy z klientami, ale mam taką zaletę, że jeżeli robię to, co lubię, staram się ze wszystkich sił i nie narzekam. Myślę, że dlatego nie najgorzej poradziłem sobie z prowadzeniem lokalu. Przede wszystkim kochałem muzykę, więc mając pracę związaną z muzyką, byłem szczęśliwy. Tyle że nagle zorientowałem się, że za chwilę skończę trzydzieści lat. Moja młodość dobiegała końca. Pamiętam, że nieco mnie to zaskoczyło. „Aha, życie mija tak szybko!” – pomyślałem.

W pogodne kwietniowe popołudnie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku poszedłem na mecz baseballowy na stadion Jingū. Był to pierwszy mecz sezonu Ligii Centralnej między drużynami Yakult Swallows i Hiroshima Carps; zaczynał się o pierwszej. Byłem już wtedy kibicem Swallows i mieszkałem niedaleko stadionu, często wpadałem na mecze, zbaczając z trasy spaceru.
Swallows była wtedy słabą drużyną, wiecznie klasy B. Nie mogła sobie pozwolić na zaangażowanie gwiazd baseballu. Naturalnie drużyna nie cieszyła się wielką popularnością. Nawet na meczu rozpoczynającym sezon trybuna po stronie zapola świeciła pustkami. Położyłem się tam i popijając piwo, oglądałem mecz. W tamtych czasach nie było po tamtej stronie siedzeń czy ławek, tylko po prostu trawiasta skarpa. Pamiętam, że miałem świetny nastrój. Niebo bezchmurne i niebieskie, piwo bardzo zimne, biała piłka wyraźnie odcinała się od trawy boiska. „Dawno tu nie byłem” – pomyślałem. Jednak mecze baseballowe powinno się oglądać na stadionie. Jestem o tym przekonany.
Pierwszym pałkarzem drużyny Swallows był Amerykanin David Hilton, szczupły, mało znany zawodnik. To on zaczynał grę. Czwarty był Charlie Manuel. Potem zyskał sławę jako trener drużyny Phillies, ale wtedy był pałkarzem, miał silne uderzenie, był bardzo bojowy. Japońscy kibice nazywali go Czerwonym Diabłem.
Pitcherem rozpoczynającym grę po stronie Hiroshimy był bodajże Satoshi Takahashi. W drużynie Swallows był to Yasuda. Kiedy w drugiej połowie pierwszej części Takahashi rzucił pierwszą piłkę, Hilton czysto odbił ją w lewo, a zawodnik Swallows dobiegł do drugiej bazy. Przyjemny odgłos pałki uderzającej piłkę poniósł się echem po stadionie. Tu i tam rozległy się oklaski. I ja wtedy bez żadnego kontekstu, bez żadnego uzasadnienia nagle sobie pomyślałem: „Tak, może mnie też uda się napisać powieść”.
Ciągle jeszcze wyraźnie pamiętam, jak się wtedy czułem. Jakby coś, drżąc, spadało powoli z nieba, a mnie się udało to schwytać w dłonie. Nie bardzo wiem, dlaczego to coś akurat mnie wpadło w ręce. Wtedy nie wiedziałem i nadal nie wiem. Ale mniejsza o przyczynę. Tak czy inaczej, t o się zdarzyło. Było rodzajem objawienia. W angielskim jest słowo epiphany – epifania. W tłumaczeniu na japoński oznacza ono trudne pojęcia, jak „nagłe ukazanie się istoty rzeczy” albo „instynktowne uchwycenie prawdy”. Ale ujmując to prostymi słowami, chodzi o to, że „pewnego dnia coś nam się nagle ukazuje, a przez to całkowicie zmienia się aspekt wielu rzeczy”. To właśnie spotkało mnie tamtego popołudnia. Od tego momentu moje życie kompletnie się zmieniło. Od momentu, kiedy Dave Hilton umiejętnie i pięknie uderzył piłkę na stadionie Jingū, dzięki czemu zawodnik jego drużyny zdobył drugą bazę.
Po meczu (pamiętam, że wygrała drużyna Swallows), wsiadłem do pociągu i pojechałem do Shinjuku. Poszedłem do sklepu papierniczego, gdzie kupiłem liniowany papier i wieczne pióro (marki Sailor, 2000 jenów). Wówczas word processory ani komputery nie były jeszcze w powszechnym użyciu, więc trzeba było wszystko pisać ręcznie. To dawało człowiekowi uczucie świeżości. Serce mi biło z podniecenia. Bo naprawdę dawno już nie pisałem wiecznym piórem na liniowanym papierze.
Późno wieczorem po zakończeniu pracy w lokalu siadałem przy kuchennym stole i pisałem powieść. Tych kilka godzin przed świtem to był nieomal mój jedyny wolny czas. W ten sposób przez mniej więcej pół roku napisałem książkę Słuchaj pieśni wiatru (na początku miała inny tytuł). Kiedy zakończyłem wstępną wersję, dobiegał też końca sezon baseballowy. Nawiasem mówiąc, w tamtym roku osiągniecia drużyny Yakult Swallows przeszły najśmielsze oczekiwania. Wygrała ligę i Nihon Series, zmagania zwycięzców dwóch lig, gdzie pobiła Hankyū Braves, drużynę mającą najlepszych pitcherów w Japonii. Był to dla nich naprawdę graniczący z cudem wspaniały sezon.

 
Wesprzyj nas