“Żona jubilera” to epicka opowieść o miłości i stracie, namiętności i zdradzie, której akcja toczy się od burzliwych lat wojny po lata sześćdziesiąte.


Żona jubileraRok 1938. W Anglii narasta atmosfera zagrożenia wojną. Juliet Winterton podróżuje z Bliskiego Wschodu do hrabstwa Essex, by tam w wiejskiej posiadłości rozpocząć życie w roli pięknej młodej żony londyńskiego jubilera.

Jej inteligentny i ambitny mąż jest także człowiekiem okrutnym i bezwzględnym. Kiedy więc przystojny polityk Gillis Sinclair odwiedza Marsh Court, Juliet daje się zauroczyć jego nieodpartemu wdziękowi.

Tak oto rozpoczyna się namiętny romans, który przyniesie konsekwencje wykraczające daleko poza wszelkie przewidywania Juliet. Gillis Sinclair kryje bowiem mroczny sekret, a ponieważ dzieci Wintertonów dorastają, Juliet boi się, że na nie też przeszłość wywrze negatywny wpływ…

***

Wciągająca… urocza, zachwycająca książka.
“New Books”

Skomplikowana opowieść z wartką intrygą.
“The Times”

Porywający i inteligentny romans.
“Good Book Guide”

Pięknie skomplikowana, pełna zrozumienia dla ludzkich motywów powieść… tak bardzo uczciwa, że serce przy niej pęka.
“Daily Mail”

Bohaterowie, których się nie da zapomnieć… ciepła i mądra.
“Lancashire Evening Post”

Powieść o namiętności i intrygach.
“Candis”

Wrażliwa analiza miłości i straty dokonana przez tę mistrzynię opowieści.
“Choice”

Judith Lennox wychowała się w na wsi w hrabstwie Hampshire i studiowała na University of Lancaster, gdzie poznała swojego męża Iana. Mają trzech synów, trzech wnuków i jedną wnuczkę. Judith mieszka z mężem w Cambridge.

Judith Lennox
Żona jubilera
Przekład: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 lipca 2017
 
 

Żona jubilera


Część pierwsza

Naszyjnik z pereł

Lata 1938–1946

Rozdział pierwszy

Październik–grudzień 1938 roku

Podczas śniadania pokojówka upuściła wędzonego solonego śledzia na kolana Henry’ego, a on nazwał ją głupią i wyrzucił z pracy. Była głupia, Juliet Winterton zgadzała się z mężem, biedne, niewykształcone stworzenie, najmłodsza z licznej rodziny gnieżdżącej się w ciasnej chatce w Maylandsea. Ale współczuła jej, i kiedy dziewczyna, lamentując, uciekła z pokoju, wstawiła się za nią. W oczach Henry’ego pojawił się nieprzyjemny wyraz, do którego przywykła podczas ich trwającego trzy miesiące małżeństwa. Wyrywając kręgosłup nieszczęsnej rybie, powiedział:
– Czasami jesteś strasznie słaba, Juliet.
Nie ustąpiła.
– Ethel nic nie może na to poradzić. Przerażasz ją, Henry, strasznie się przy tobie denerwuje. Mój ojciec zawsze powtarzał, że służbę należy traktować uprzejmie, ponieważ mają o wiele mniej szczęścia niż my.
– Twój ojciec był głupcem. – Henry rozciął kopertę nożem do papieru. – Roztrwonił wszystkie pieniądze i zostawił cię bez grosza, o ile pamiętam. Bóg tylko wie, co by się z tobą stało, gdybym cię nie uratował.
Juliet nie znosiła, kiedy w taki sposób mówił o jej ojcu, który umarł pół roku temu. Nauczyła się jednak mieć na baczności przed językiem Henry’ego, zajęła się więc smarowaniem masłem grzanki spalonej przez Ethel. Straciła apetyt, od oleistego zapachu wędzonego śledzia przewracało się jej w żołądku.
Skończywszy jeść, Henry odłożył sztućce na talerz.
– Dzisiaj wieczorem mamy gościa na kolacji – oznajmił. – Dostałem list od Sinclaira.
Gillis Sinclair był posłem do parlamentu i mieszkał w Londynie. Henry został ojcem chrzestnym Claudii, najmłodszej córki Gillisa, i często o nim mówił, chociaż Juliet nie poznała jeszcze ani Gillisa, ani jego żony Blanche.
– Przygotuję pokój – odparła. – Czy pan Sinclair przyjeżdża sam?
– Tak. Blanche jest niedysponowana. Przygotuj pokój w domku. Kiedy Sinclairowie odwiedzają Marsh Court, zawsze śpią w domku.
Henry wytarł usta serwetką i wstał. On, jego brat Jonathan i siostra Jane byli do siebie podobni, wszyscy odziedziczyli urodę Wintertonów, ale Henry był najwyższy i miał najbardziej imponujący wygląd.
– Wyślij też zaproszenia do Jonathana i Helen – dodał. – Oraz Barbourów. Przygotuj przyjęcie.
Charles i Marie Barbourowie byli sąsiadami Wintertonów, właścicielami wielkiego gospodarstwa leżącego na południe od Marsh Court.
– Pozwól mi porozmawiać z Ethel – przekonywała go Juliet. – Nakłonię ją do obietnicy, że będzie lepiej pracowała. Potrzebujemy jej dzisiaj wieczorem, a sam wiesz, jak trudno będzie znaleźć inną dziewczynę.
– Nie. – Henry obnażył zęby. – Powiedziałem, że już tu nie pracuje.
Rano było tyle rzeczy do zrobienia, a do pomocy miała tylko kucharkę, panią Godbold, i pokojówkę tak podeszłą w latach, że Juliet obawiała się o jej życie, kiedy ta wspinała się po schodach. Sama więc przygotowała sypialnię w eleganckim domku dla gości, pocieszając się myślą, że wieczorem zobaczy się z Helen i Jonathanem. Jonathan miał łagodniejsze usposobienie niż Henry, a jeśli chodzi o Helen, to szwagierka szybko stawała się jej dobrą przyjaciółką.
Po lunchu wyszła z domu. W tym roku drzewa wcześnie straciły liście, zerwane z gałęzi przez gwałtowną październikową burzę, i japońskie klony malowały na trawniku czerwone jak krew wiry. Gdyby nie kłótnia z Henrym, Juliet wzięłaby szkicownik i spróbowała uchwycić zmieszane barwy liści, ale czuła zbyt wielki niepokój, żeby malować. „Twój ojciec był głupcem. Roztrwonił wszystkie pieniądze i zostawił cię bez grosza. Bóg tylko wie, co by się z tobą stało, gdybym cię nie uratował”. Uratował mnie, pomyślała. Szła po mokrej trawie, wysokie źdźbła łaskotały ją w kostki. Czy właśnie to zrobiłeś, Henry?
Deszcz przestał padać, odsłaniając bladobłękitne niebo i spokojny bezruch. Marsh Court stał na półwyspie wcinającym się w Morze Północne, od północy graniczył z ujściem Blackwater, a od południa z rzeką Crouch. Nizinne tereny otaczające dom stanowiły kombinację delikatnych odcieni zieleni, szarości i brązu, dających odpoczynek oczom. Juliet obserwowała stado mew przecinających powietrze, promienie słońca odbijały się od ich białych piersi, z oddali wyglądały jak jeden świetlisty organizm.
Ogród łączył się z polem, za nim rozciągały się słone mokradła, ani ogrodzenie, ani żywopłot nie znaczyły granicy posiadłości. Jedynym budynkiem w zasięgu wzroku był domek z czerwonej cegły, w poprzednim stuleciu zbudowany dla ciotki, starej panny, w którym dzisiaj wieczorem będzie nocował Gillis Sinclair. Juliet spojrzała na Marsh Court. Mury i dach od dziesięcioleci wystawione na działanie żywiołów przybrały delikatną barwę różu i złota, wtapiając się w otoczenie. Trzy szerokie szczyty wychodziły na mokradła i bagna ujścia rzeki, gdzie woda w strumykach i słonych stawach wyglądała jak pasma metalowych nici. Drzwi balkonowe prowadziły na taras zastawiony doniczkami z geranium, pszczoły bzyczały przy popękanym zakurzonym oknie witrażowym. Kominek w salonie zdobiły rustykalne płaskorzeźby Adama i Ewy, przy czym Ewa miała tłusty brzuszek i zadarty nos, a Adam był rozczochrany i zaniedbany. W sieni stały zniszczone kręgle i kije do gier, w które Juliet nie umiała grać, w bibliotece – album z fotkami psów Wintertonów. Według niej wszystkie wyglądały tak samo, ale kiedy Jane, siostra Henry’ego, przewróciła kartę, westchnęła i powiedziała:
– To Lucky, a tu, popatrzcie! Moja kochana stara Sally.
Jej bracia uśmiechnęli się i pokiwali głowami. Juliet pokochała Marsh Court od pierwszego spojrzenia, gdy po długiej podróży z Egiptu do wschodniej Anglii zobaczyła, jak wyłania się z morskiej mgiełki. Mimo to po trzech miesiącach małżeństwa nie mogła pozbyć się wrażenia, że tylko odgrywa rolę pani domu, że dom jeszcze do niej nie należy, że jest intruzką i oszustką. Przesuwała dłonią po wypolerowanej poręczy albo wtulała twarz w spłowiałą aksamitną kotarę, jakby dzięki temu mogła się stać częścią domu i rodziny Wintertonów.
Wraz z opadającym w dół gruntem trawa dziczała, jej szorstkie kępki zlewały się w jedno z polem. Juliet dotarła do miejsca, w którym Wintertonowie rozpalali ogniska dla uczczenia ważnych rodzinnych wydarzeń. Teraz był tu tylko popiół.
Zaczęła zgarniać opadłe liście w stos: złote dębowe, szkarłatne i koralowe wiśniowe, palczaste kasztanowców, przypominające brunatne pomarszczone dłonie. W kieszeni znalazła starą listę zakupów: „pończochy, znaczki, tabletki Beecham”. Zgniotła ją w kulkę i wepchnęła w liście. Pstryknęła elegancką złotą zapalniczką, prezentem od Henry’ego, i przysunęła płomień do papieru. Kiedy zajął się ogniem, zrobiła krok w tył. W górę uniósł się słup dymu; Juliet wciągnęła w płuca ostry jesienny zapach. Kątem oka dostrzegła ruch. Ścieżką biegnącą wzdłuż pola szedł mężczyzna. Chociaż ziemia granicząca z dorzeczem nie należała do Marsh Court, pojawiało się tam niewielu ludzi i Wintertonowie lubili myśleć o niej jako o swojej. Wcześniej Juliet cieszyła się samotnością, paląc swoje poczucie nieszczęścia na stosie martwych liści, i teraz poczuła… To nie było zakłopotanie, właściwie nie, ale wrażenie obnażenia, jakby ktoś podejrzał ją w trakcie intymnej czynności w rodzaju czyszczenia zębów albo układania włosów.
Mężczyzna był wysoki i poruszał się sprężystym krokiem. Juliet patrzyła, jak schodzi ze ścieżki i kieruje się w stronę ogniska. Spodziewała się pytań o drogę, może prośby o szklankę wody. Kiedy jednak nieznajomy znalazł się w zasięgu słuchu, zawołał:
– Pani na pewno jest Juliet. Byłem zaintrygowany, gdy się dowiedziałem, że Henry przywiózł żonę z Egiptu. Nie mogłem się doczekać, kiedy panią poznam.
– Podszedł do niej z wyciągniętą ręką. – Jestem Gillis Sinclair. Mam nadzieję, że Henry uprzedził panią o moim przyjeździe.
Miał wysokie czoło i proste brwi nad pełnymi wyrazu szaroniebieskimi oczami. Jasnobrązowe włosy lekko się kręciły, nos był długi, prosty i wąski, usta szerokie i ładnie wykrojone. Juliet pomyślała, że jest niezwykle przystojny. Uścisnęła mu dłoń, mamrocząc powitanie. Roześmiał się serdecznie.
– Nie tego pani oczekiwała, pani Winterton? Wyobrażała sobie pani polityka w średnim wieku, przedwcześnie postarzałego od trosk o sprawy państwowe?
To prawda, spodziewała się kogoś starszego. Henry był siedemnaście lat starszy od niej i Juliet założyła, że jego przyjaciel jest w podobnym wieku.
– Ależ nie – odparła. – Jest mi niezmiernie miło pana poznać, panie Sinclair.
– Gillis. Mam nadzieję, że nie musimy odnosić się do siebie tak oficjalnie.
– W takim razie mów mi Juliet. Gillis to niezwykłe imię.
– Duńskie. Moja matka pochodziła z Kopenhagi.
– Znasz duński?
– Trochę. Wybacz mi, że tak nieoczekiwanie pojawiam się w twoim ogrodzie. Mój samochód jest w Maldon, naprawiają rurę wydechową. Nieszczęsne auto kopciło czarnym dymem przez całą drogę z Chelmsford. Gość z warsztatu zaproponował, że mnie podwiezie, ale postanowiłem pójść pieszo. Uwielbiam chodzić wzdłuż ujścia Blackwater.
Mówiąc, nie odrywał od niej spojrzenia. Juliet się zastanawiała, co takiego kryje się w jego uśmiechu, we wzroku, co potrafi wprawić cię w wielkie zakłopotanie, a równocześnie sprawić, że nagle czujesz się żywa, jakbyś dotąd przebywała w cieniu, a teraz wkroczyła w cudowne słońce.
– Przykro mi, że twoja żona niedomaga.
– Biedna stara Blanche. Uważa, że zaraziła się od dzieci. Ja trzymam się od nich tak daleko, jak tylko się da.
Powiedział to z błyskiem w oku. Juliet nadal zmagała się z angielskim zwyczajem mówienia niekoniecznie tego, co się myśli. Bała się, że przez to jest nudna dla otoczenia. Ogień przygasł, pozostały rubinowe resztki z białymi krawędziami. Kiedy ruszyli w stronę domu, Juliet zapytała Gillisa, w jakim wieku są jego córki.
– Flavia ma pięć lat, a Claudia… niech się zastanowię… dwa.
– Cudownie.
– Następnym razem przywiozę je ze sobą. Na pewno uznasz je za urocze istotki.
– Bardzo bym chciała.
– Henry mówił, że poznał cię w Kairze. Urodziłaś się tam?
Juliet pokręciła głową.
– Nie, urodziłam się w Anglii, ale z ojcem dużo podróżowaliśmy. Poznałam Henry’ego dwa tygodnie po śmierci ojca.
– To musiało być dla ciebie trudne. – Spojrzał na nią z ukosa. – Strata rodziców zawsze jest bolesna. A Henry, chociaż głęboko go kocham, nie jest najłatwiejszym z ludzi.

Ojciec Juliet, Alexander Capel, płynnie znał kilka języków i każdego nowego uczył się z niezwykłą łatwością. Egiptolog i hellenista, w wieku dwudziestu jeden lat pokłócił się z rodzicami i porzuciwszy Anglię, resztę życia spędził w krajach Bliskiego Wschodu. Kiedy Juliet miała dwanaście lat, osierociła ją matka, jej słabe zdrowie nie wytrzymało trudów wędrówki. Bolesna strata złamała serce Juliet. Do tego czasu nie przeszkadzało jej takie nieuregulowane życie, bo mama wszędzie tworzyła dom. Po jej śmierci Juliet czuła się wykorzeniona, pozbawiona swojego miejsca. Przeprowadzili się do Kairu, kiedy miała siedemnaście lat. Na początku wynajmowali mieszkanie w Zamalek, dzielnicy zadrzewionych ulic i przestronnych willi. Mieli służącego i jadali w restauracjach. Juliet brała lekcje rysunku, ojciec pracował jako tłumacz w ambasadzie brytyjskiej. Tutaj jak wszędzie przyjaźnili się z pisarzami, intelektualistami i wagabundami różnych narodowości. Uwielbiała długie, leniwie płynące kolacje, rozmowy, które nigdy nie kończyły się przed północą, chłodne wczesne poranki i atramentowe cienie zalegające starożytne ulice.
Kiedy ojciec podupadł na zdrowiu, nie mógł dłużej pracować, więc musieli się przeprowadzić do umeblowanych pokoi w południowej części wyspy Gezira. Służącego trzeba było zwolnić, prowadzeniem domu i gotowaniem zajmowała się Juliet. Zarabiała niewielkie pieniądze jako dama do towarzystwa i sekretarka pewnej starej Francuzki (przez kilka lat te same obowiązki pełniła wobec ojca) oraz ucząc rysunku trzy rozpuszczone angielskie uczennice. Ojciec pił tani alkohol, by stłumić ból. Zawsze otwarcie wyrażał uwielbienie dla arabskiej kultury, a teraz nabrał zwyczaju noszenia brudnej galabii i fezu oraz kłócenia się z brytyjskimi znajomymi, którzy coraz rzadziej go odwiedzali. Juliet podejrzewała, że według nich stał się tubylcem.
Na pół roku przed śmiercią ojca jego wydawca, Francuz (monografie historyczne Alexandra Capela cieszyły się niejaką popularnością w świecie francuskojęzycznym), zabrał Juliet na kolację. Jean-Christophe ostrzegł ją, że zbliża się wojna i dlatego powinni z ojcem opuścić Kair. Włoskie zwycięstwo w Abisynii położonej na południe od Egiptu było jednym z pierwszych epizodów nadchodzącego konfliktu, który jak spokojnie jej wyjaśnił, będzie niewyobrażalnie przerażający. Próbował rozmawiać z jej ojcem, ale ten nie chciał go słuchać. Juliet musi go przekonać.

 
Wesprzyj nas