Osadzone w realiach PRL-u kryminały i powieści sensacyjne stały się znakiem rozpoznawczym Joanny Chmielewskiej. Opublikowane przez nią książki, pomimo upływu lat, cieszą się zainteresowaniem kolejnych pokoleń czytelników.


Joanna Chmielewska

Do swojej twórczości podchodziła z ogromnym dystansem i pogodną autoironią. Nie uważała się za wybitną pisarkę, w wywiadach żartowała, że nic ciekawego nie ma do powiedzenia. Trochę w tym kokieterii, bo kryminały Joanny Chmielewskiej mają to do siebie, że wciągają czytelnika w wir wydarzeń i należą do tego rodzaju książek, które czyta się jednym tchem. Coś ciekawego musi więc w nich być!

Z dzisiejszej perspektywy ciekawy jest bez wątpienia sposób, w jaki pisarka uchwyciła śmieszno-straszną rzeczywistość PRL-u. Była niezwykle bystrą obserwatorką, na każdym kroku dostrzegała sceny i sytuacje warte uwiecznienia, wplecenia w fabułę powieści. Komiczne zdarzenia będące udziałem wykreowanych przez nią postaci w dużym stopniu brały się z rzeczywistości. Autorka miała też rygorystyczne podejście do dbałości o wierne odmalowywanie realiów. Podkreślała, że kryminał, by zaciekawił czytelnika, musi mieć w sobie sporą dozę prawdy. Często powtarzana jest anegdota o tym, że pewnego razu wypłynęła nocą w łódce na jezioro, tylko po to, by samodzielnie sprawdzić jak daleko niesie się ludzki głos w takich okolicznościach.

Pisała dużo i nieprzerwanie. Z wykształcenia i pierwszego zawodu była architektem, jednak to twórczość literacka na dobre zawładnęła jej życiem. Jej pierwsza książka – „Klin” ukazała się w 1964 roku, a tuż po niej w 1966 pojawiła się w sprzedaży powieść kryminalna „Wszyscy jesteśmy podejrzani”, w której polska rzeczywistość czasów gomułkowskich stanowiła karykaturalne tło dla poczynań głównych bohaterów. To czego cenzura nie przepuściłaby do druku, Chmielewska ukrywała między wierszami, co sprawiało, że jej twórczość trafiała do bardzo różnych grup czytelników – rzeczy przez jednych zupełnie niedostrzegane innych bawiły do łez. Zresztą właśnie ten rodzaj uniwersalności sprawił, że jej książki cieszą się popularnością do dziś.

Przyjmowała założenie, że jej książki mają być pogodne, odrywać ludzi od codziennych zmartwień i kłopotów.

Powieści Chmielewskiej określano „zwariowanymi kryminałami”, „realistyczną groteską”, „kryminałami humorystycznymi”. Rzeczywiście sytuują się one na pograniczu powieści sensacyjnej, kryminalnej i prozy humorystycznej. Zdarzają się w nich morderstwa – ale nigdy makabryczne, bywają kradzieże i cały szereg różnorakich tajemnic. Do rozwiązania zagadki prowadzą zaś komiczne, a nawet groteskowe metody, co w zestawieniu z tłem społeczno-obyczajowym zapewnia czytelnikom sporo nieskrępowanej zabawy. Nie ma u Chmielewskiej niczego wydumanego, wszystko traktowane jest „pół żartem, pół serio”. Przyjmowała założenie, że jej książki mają być pogodne, odrywać ludzi od codziennych zmartwień i kłopotów. Tego założenia trzymała się bez względu na rodzaj powieści, jaką w danej chwili pisała.

Tworzyła dla dorosłych, dla młodzieży i dla dzieci, na podstawie wybranych książek z jej dorobku powstały filmy i scenariusze teatralne. Nawet po kilku dekadach od debiutu nie była zainteresowana odpoczynkiem od pisarstwa. Ostatnia powieść „Zbrodnia w efekcie” ukazała się w roku, w którym pisarka zmarła – 2013. W następnym roku Wydawnictwo Olesiejuk uczciło pamięć autorki wydając, pod hasłem „Królowa polskiego kryminału” kolekcję 50 najlepszych i najchętniej czytanych książek Joanny Chmielewskiej. Okładki do tej serii zaprojektował Andrzej Pągowski.

Joanna Chmielewska

Zapewne nie będzie to ostatnie wznowienie, bo książki tej pisarki z czasem tylko zyskują. Najmłodsze pokolenia czytelników, i kolejne, które dopiero nadejdą, będą miały okazję zobaczyć w nich pejzaże z całkowicie egzotycznej rzeczywistości, tak przyjemnie różnej od modnych obecnie mrocznych kryminałów i thrillerów, a czytelnicy dojrzali mogą dostrzec w tych zgrabnych fabułach czasy własnej młodości i związane z nimi absurdy odległej epoki. Robert Wiśniewski

 

Joanna Chmielewska


Joanna Chmielewska
Lesio
Seria: Królowa polskiego kryminału
Wydawnictwo Olesiejuk
Premiera w tej edycji: kwiecień 2015
 

Na mojej ścianie wisi wielka, melancholijna morda, namalowana własnoręcznie przez Lesia na miękkiej płycie pilśniowej. Niektórzy uważają, że jest to autoportret, przy czym sam Lesio na zmianę to potwierdza owo mniemanie, to mu zaprzecza.
Lesio bowiem istnieje. Istnieje wyraźnie, realnie, zdecydowanie, a niekiedy nawet z hukiem. Czas jakiś temu, porósłszy w pierze i nabywszy pojazd mechaniczny, rozbił nim parkan na jednej z głównych ulic Wiednia, po czym ufundował nowy własnym kosztem.
Nazwy ulicy nie podam przez zwyczajne miłosierdzie. Lesio wciąż jeszcze żyje cichą nadzieją, że powieść o nim nigdy się nie ukaże, jeśli zaś się ukaże, to on nie zostanie rozpoznany. Tylko wyjątkowy takt otoczenia może pozostawić mu to złudzenie. Każdy, kto zna Lesia, bez żadnych wątpliwości będzie wiedział, że to on.
Charakter Lesia, acz szlachetny, jest nad wyraz skomplikowany, dusza pełna fantazji, a życiorys bogaty w wydarzenia. Może nie wszystkie z opisanych tu czynów w rzeczywistości popełnił. Ale z pewnością do wszystkich był zdolny.

Część pierwsza
ZBRODNIA NIEDOSKONAŁA

Lesio Kubajek postanowił sobie, że zamorduje personalną.
Straceńczą myśl podyktowała mu rozpacz. Personalna była jego wrogiem numer jeden oraz zasadniczą przeszkodą na drodze do zrobienia kariery. Dzień w dzień zatruwała mu życie, dzień w dzień sępimi szponami szarpała jego zdrowie i nerwy i każdego poranka przeistaczała się w symbol klęski. Nielitościwie i bez żadnego zrozumienia dla jego artystycznie niezorganizowanej duszy wyłapywała wszystkie jego spóźnienia i bez cienia miłosierdzia zmuszała go do opisywania ich szczegółowo w specjalnej księdze dużego formatu, zwanej książką spóźnień.
Nazwisko Lesia powtarzało się tam z podziwu godną regularnością. Z dawien dawna już zwierzchnicy patrzyli na niego niechętnie i podejrzliwie, coraz wyraźniej dając do zrozumienia, iż uważają go za pracownika niepełnowartościowego, niesolidnego, a nawet wręcz podając w wątpliwość jego przydatność do jakiejkolwiek pracy.
Codziennie z nerwowym drżeniem Lesio przekraczał progi biura i codziennie natychmiast za nimi natykał się na personalną, potępiającym gestem podającą mu ową nieszczęsną książkę spóźnień. Nie było wyjścia, musiał tam coś napisać! Jego inwencja twórcza dawno już odmówiła usług w tych chwilach i w rubryce „powód spóźnienia” figurowały wyjaśnienia jak najgorzej świadczące zarówno o jego poziomie umysłowym, jak i charakterze, nie mówiąc już o trybie życia, budzącym wstręt i odrazę w przyzwoitych ludziach. W samym Lesiu treść wyjaśnień wywoływała najgłębszy niesmak! Personalna była jak granit, jak Nemezys, jak Fatum, nie dawała się niczym omamić ani przekupić, nie było sposobu ominąć jej, oszukać i uniknąć wpisu.
Innym personalnym zdarzały się niedopatrzenia służbowe. Niekiedy miękli, niekiedy zaniedbywali obowiązki, niekiedy okazywali pobłażanie i patrzyli przez palce, niekiedy zaś bywali chorzy i nie przychodzili do pracy. Personalna – pani Matylda – nigdy! Miała niezłomną duszę, żelazne zdrowie i kamienne serce.
Ogarnięty bezdenną rozpaczą, do ostateczności zgnębiony, wyczerpany nerwowo Lesio znalazł jedno, jedyne, radykalne wyjście: popełni zbrodnię doskonałą!
Twórcza ta myśl zakwitła w nim po raz pierwszy w momencie, kiedy stojąc na przystanku autobusowym beznadziejnie usiłował zatrzymywać wszystkie przejeżdżające pojazdy mechaniczne z furgonetką do rozwożenia węgla włącznie. Zegarek nieubłaganie wskazywał ósmą pięć, a po zmąconym paniką umyśle Lesia tłukło się rozpaczliwe pytanie, co też wpisze dziś do przeklętej rubryki.
Możliwości były na wyczerpaniu. Naprawę przewodów gazowych i wodociągowych załatwiał już tylokrotnie, że wreszcie kierownik pracowni, pełen z jednej strony podejrzeń, a z drugiej współczucia, zaproponował mu zorganizowanie przez administrację biura specjalnej ekipy sanitarnej, która doprowadziłaby do porządku jego instalacje domowe. W katastrofach samochodowych i tramwajowych uczestniczył nagminnie, dziwnym trafem wychodząc z nich bez szwanku. Na każdym skrzyżowaniu natrafiał na niewidome staruszki, które przeprowadzał przez ulicę, i na zabłąkane dzieci, które przekazywał komisariatom MO. Cierpiał na tysiączne dolegliwości, spadające na niego nieoczekiwanie wyłącznie we wczesnych godzinach rannych. Gubił klucze od mieszkania, gasił pożary, odbywał zamiejscowe rozmowy telefoniczne, a raz nawet uczestniczył w potężnej awanturze ulicznej, dotyczącej wycinania zieleni miejskiej. Ostatnio, na skutek niepokojącego zaniku inwencji twórczej, systematycznie zasypiał, które to wyjaśnienie, acz niewątpliwie zgodne z prawdą, było nad wyraz niechętnie przyjmowane przez władze zwierzchnie. Tym razem już doprawdy nie wiedział, co ma napisać, i dlatego zalęgła się w nim zbrodnicza myśl.
Zaskoczony nagłym odkryciem tak znakomitego wyjścia, Lesio przestał machać na samochody. Z ręką wpół uniesioną do góry zastygł przy skraju chodnika, znieruchomiałym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń, na jego obliczu zaś ukazał się wyraz niemal ekstazy. Długą chwilę trwał tak w zachwyceniu, pieszcząc w duchu promienną wizję, aż wreszcie opuścił rękę i stanowczym krokiem podążył do kolejki na przystanku autobusowym. Wobec rysującego się przed nim rychłego kresu udręk stratę piętnastu złotych uznał za niepotrzebną.
Rozkwitłe w nim z nagła nadzieje nadzwyczajnie podniosły go na duchu. Śmiałym krokiem wszedł do pokoju personalnej, śmiałym gestem ujął znienawidzony dokument i w przypływie straceńczej odwagi napisał: „Bez powodu”. Następnie oszołomiony własnym zuchwalstwem, udał się do swego pokoju, usiadł przy stole, zapalił papierosa, niewidzącym spojrzeniem obrzucił współpracowników i oddał się rozmyślaniom.
Zamordowanie personalnej będzie oczywiście pozbawione jakiegokolwiek sensu, jeśli on, morderca, zostanie wykryty. Powinien to zrobić tak, żeby nie padł na niego najlżejszy nawet cień podejrzenia. Najlepiej byłoby spowodować śmierć, robiącą wrażenie samobójczej albo też, jeszcze lepiej, naturalnej. Naturalnej… Jaka śmierć może być naturalna?
Przed zapatrzonym w okno Lesiem jęły pojawiać się czarowne obrazy. Wyraźnie widział personalną, wypadającą przez balkon z trzeciego piętra, na skutek niewinnego potknięcia spadającą ze schodów, tonącą w wannie oraz ginącą od trucizny zawartej w kiełbasie, grzybach i lodach. Ginącą łagodnie i bez specjalnych katuszy, miękkie serce Lesia nie mogło bowiem znieść myśli o żadnych torturach. Nie pragnął się mścić na personalnej, po prostu musiał ją usunąć ze swej życiowej drogi.
Jak jednakże nakłonić ją do spożycia trucizny, obojętne w jakiej postaci, do skoku z okna lub tez do utopienia się w wannie? Prawdopodobieństwo, iż zechce uczynić to dobrowolnie, wyłącznie dla ratowania kariery zawodowej Lesia, było raczej znikome. Podstępem…? Tak, tylko podstępem. Albo też, rezygnując z naturalnej śmierci, udusić ją czymkolwiek w sprzyjającej chwili. Ewentualnie dziabnąć nożem. Długim, ostrym nożem, najlepiej Gerlacha…
Na myśl o dziabnięciu kobiety nożem Lesio wzdrygnął się gwałtownie i oderwał wzrok od okna, co pozwoliło mu dostrzec stojącego obok jego stołu kierownika pracowni, który najwyraźniej w świecie już od dłuższej chwili oczekiwał odpowiedzi na jakieś pytanie. Pytanie do Lesia nie dotarło, teraz więc z kolei zapatrzył się w kierownika spojrzeniem uznanym przez tego ostatniego za doskonale bezmyślne. Całkowite przestawienie się z morderczych rozważań na sprawy służbowe wydawało się na razie niewykonalne.
– Pan jest chory? – spytał kierownik pracowni nieco podejrzliwie.
Lesio zamrugał oczami. Jako żywo czuł się najzdrowszy w świecie!
– Chory? – powtórzył z akcentem zdumienia. – A tak, chory – dodał szybko z nagłym ożywieniem, przyszło mu bowiem do głowy, że to istotnie niezła myśl. – Tak się jakoś, wie pan, trochę źle czuję. Chyba się czymś zatrułem…
Kierownik pracowni przyjrzał mu się nieufnie.
– Rzeczywiście, trochę niewyraźnie pan wygląda. Niech się pan postara jakoś dojść do siebie. Na którą godzinę zamówił pan kierownika zespołu orzekającego?
Duszą Lesia szarpnął paniczny lęk. Jezus Mario, kierownik zespołu orzekającego!…
Nie zamówił go na żadną godzinę z tego prostego powodu, że zapomniał do niego zadzwonić. W mieszkalnym budynku po drugiej stronie ulicy znana mu z widzenia czarująca blondynka myła wczoraj okna i ten widok, ciągnący jak magnes, zmusił go do spędzenia kilku godzin na służbowym balkonie. Pozostałe godziny wypełniły mu rozkoszne i zupełnie nierealne marzenia o blondynce i kierownik zespołu orzekającego, nie wytrzymawszy tej konkurencji, całkowicie wyleciał mu z głowy. Poprzysięgał sobie zadzwonić do niego dziś o świcie, natychmiast po przyjściu do pracy, ale dziś z kolei zaprzątnęła go bez reszty ponętna myśl o zamordowaniu personalnej.
A teraz trzeba udzielić odpowiedzi na idiotyczne pytanie kierownika pracowni!…
– Czym ja się mogłem zatruć? – powiedział Lesio, zmarszczeniem brwi podkreślając intensywny wysiłek pamięci, a równocześnie usiłując szybko wymyślić jakieś zbawienne łgarstwo. – Może to szynka? W tych sklepach to teraz nie wiadomo, co sprzedają.
– Gdzie pan dostał szynkę? – spytał kierownik pracowni niedowierzająco.
W głębi duszy pomyślał sobie, że już prędzej był to alkohol, ale nie powiedział tego, bo o używaniu alkoholu przez pracowników wolał nic nie wiedzieć, a przy tym sama myśl o piciu w czasie kanikuły wydała mu się przerażająca. Wysiłek umysłowy, malujący się na twarzy Lesia, zaniepokoił go, czym prędzej więc wrócił do tematu.
– To co z tym zespołem orzekającym? Czy pan tam w ogóle dzwonił?
– Oczywiście – odparł Lesio stanowczo. – Dzwoniłem i dzwoniłem, dzwoniłem i dzwoniłem… I dzwoniłem…
– No dobrze, dzwonił pan i co?
– I zupełnie się nie mogłem dodzwonić. Cały dzień się męczyłem.
Troje współpracowników Lesia poniechało czynności służbowych. Kierownik pracowni pomyślał, że zajmuje eksponowane stanowisko, musi się więc jednak opanować.
– Tak – powiedział łagodnie. – Męczył się pan i dzwonił pan, i co? Z jakim rezultatem?
– Negatywnym – powiedział Lesio w natchnieniu. – Dodzwoniłem się wreszcie, ale on nie podał dokładnej godziny. Prosił, żeby zadzwonić jeszcze raz dziś rano.
– No to, na litość boską, na co pan jeszcze czeka?! Za chwilę będę miał telefon od inwestora i nie wiem, na którą godzinę go umówić! On chce od razu zabrać projekt! Niechże pan dzwoni i niech mi pan zaraz poda dokładną godzinę! Ma pan wszystko przygotowane?
– Tak, oczywiście – odparł Lesio bez przekonania, bo nawet nie bardzo wiedział, co powinien mieć przygotowane. Te skomplikowane, administracyjne sprawy jakoś nigdy nie chciały pomieścić mu się w głowie. Powoli zaczął podnosić się z krzesła.
– Już dzwonię – powiedział, bez powodzenia usiłując uczynić to służbiście.
Kierownik pracowni popatrzył na niego bardzo nieufnie, zawahał się, chciał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował z tego, machnął ręką i wyszedł z pokoju z wyrazem przygnębienia na przystojnej twarzy. Lesio odetchnął głęboko i rzucił się do telefonu.
Po kwadransie stało się jasne, że prześladuje go jakiś potworny pech. Przenikliwy, damski głos powiadomił go, że kierownik zespołu orzekającego jest w delegacji i wróci dopiero za dwa dni. Ogłuszony ciosem Lesio przyglądał się bezmyślnie piastowanej w ręku słuchawce telefonicznej.
– Słuchajcie, on się chyba rzeczywiście czymś zatruł – powiedziała siedząca naprzeciwko niego Barbara. – Popatrzcie, jaki blady.
Pozostali dwaj odwrócili się w kierunku Lesia z umiarkowanym zainteresowaniem. Służbowe sprawy niejednokrotnie wywoływały bladość na licach zaangażowanych w nie osób i zdziwienie wzbudziłoby raczej, gdyby Lesio kwitł rumieńcem.
– Jak się nawet zatruł, to chyba czymś, co najgorzej wpływa na umysł – powiedział Janusz, przyglądając mu się krytycznie. – Przyznaj się, gdzieś się wczoraj tak zalał? Wyglądasz już nawet nie na kaca, ale na delirium.
– Może się nie zalał, może jadł nieświeże jajka – powiedział łagodnie Karolek. – To podobno powoduje otępienie umysłowe.
Lesio spojrzał na nich z bolesnym wyrzutem w oczach. Wstrętne, bezduszne kreatury! Ach, gdybyż mógł się poczuć prawdziwym mężczyzną! Gdybyż wreszcie przestało go gnębić to okropne, bezustanne zdenerwowanie i ogłupienie, bez wątpienia spowodowane przeklętymi spóźnieniami! O by im wtedy pokazał! Im wszystkim i tej, która tu siedzi przy najbliższym stole i patrzy na niego nieżyczliwie i z pogardliwym niesmakiem, tej najgorszej i ach!… najpiękniejszej!
Bo Lesio, jak prawdziwy artysta, był niesłychanie czuły na urodę płci, słusznie zwanej piękną. A kobieta, siedząca przy stole, była doprawdy godną tej płci przedstawicielką! Lesio nie potrafił bez drżenia patrzeć w piękne, przepastne, błękitne oczy, ocienione tak nieprzyzwoicie długimi czarnymi rzęsami, nie mógł tkwić nosem w głupiej, prozaicznej pracy, kiedy tuż obok poruszała się giętko smukła kibić i pozostałe bujne kształty, nie mógł powstrzymać się od spoglądania w głęboki dekolt i na nieporównane nogi, nie mógł wyrzec się myśli, że kiedyś tę wspaniałą kobietę zdobędzie. Zdobędzie, przeżyją razem chwilę, jakiej nikt jeszcze dotąd nie przeżył i jakiej nikt nigdy nie przeżyje, a potem ją porzuci. Porzuci, bo musi. Nie będzie przecież rozbijał dwóch małżeństw i niszczył domu niewinnym maleństwom, ona ma męża, on ma żonę, obydwoje mają dzieci, będą nadal spełniać rodzinne obowiązki i wlec te jarzma z podniesionym czołem, a przeżyta chwila utraconego szczęścia będzie im świeciła jak gwiazda na firmamencie…
– Czego się pa na mnie patrzy jak wół na malowane wrota? – powiedziała niechętnie piękna Barbara, nieświadoma swojej tragicznej przyszłości, dzielonej z Lesiem. – Denerwuje mnie to. Niech się pan patrzy gdzie indziej, skoro nie ma pan nic lepszego do roboty.
Brutalne słowa oderwały zagapionego w Barbarę i pogrążonego w rozpamiętywaniu wyśnionego romansu Lesia od marzeń i wróciły go do obrzydliwej rzeczywistości. Prawda, Jezus Mario, ten zespół orzekający, co on ma teraz począć?!
– Janusz, co zrobić? – powiedział bezradnie. – Ten bydlak wyjechał w delegację.
– Nie wygłupiaj się! – przestraszył się Janusz, żywo zainteresowany tematem. – Inwestor dzisiaj przychodzi po projekt! Hipcio mu powiedział, że gotowy!
– No właśnie. A on wyjechał i będzie dopiero pojutrze. Co teraz?
– Rany boskie, nie wiem! Lećże do niego! Musisz go tym uszczęśliwić, zanim inwestor zdąży zadzwonić. No, słowo honoru, nie chciałbym być teraz w twojej skórze!
Lesio też bardzo nie chciał być. Skóra zamieniła mu się w zwyczajną gęsią skórkę i niemiły dreszcz przeleciał po krzyżu. Siedział dalej z otępiałym wyrazem twarzy.
– No dobrze, ale co ja mu powiem? Sam słyszałeś, że mówiłem, że on mówił, że dziś będzie…
– Trzeba było głupio nie mówić – przerwała z gniewem Barbara. – Teraz pan nawet zełgać nie potrafi, Boże, co za niedojda! Niech pan powie, że musiał nagle wyjechać w nocy. Pradziadek mu umarł.
W umyśle Lesia błysnęła iskra inwencji. Spojrzał na Barbarę dziękczynnie i z uwielbieniem, wstał z krzesła, wypiął pierś, odchrząknął i bez trudu przywołując na oblicze wyraz przygnębienia, udał się do kierownika pracowni.
Kierownik wisiał właśnie na słuchawce, wmawiając uprzejmie wiszącemu po drugiej stronie linii telefonicznej inwestorowi, że projekt jest dla niego do odebrania w każdej chwili. Przyniesiona przez Lesia i gorączkowo wyszeptana mu w drugie ucho nowina sprawiła, że nagle zmienił front i starając się ukryć zaskoczenie, ni z tego, ni z owego zaczął się umawiać na pojutrze. Równie zaskoczony inwestor zgodził się przyjść za dwa dni, sam nie bardzo rozumiejąc dlaczego. Zanim zdążył oprzytomnieć i zaprotestować, kierownik pracowni szybko zakończył rozmowę, odłożył słuchawkę i zwrócił się do Lesia…
Po bardzo długiej chwili blady Lesio wyszedł z gabinetu i oko jego padło na personalną.
No tak, więc jednak musiał ją zamordować. Drugiej takiej nie ma na całym świecie. Po jej śmierci nikt już nie będzie go tak pilnował, nikt nie będzie mu podtykał przeklętej książki spóźnień, skończy się ten poranny koszmar, rujnujący mu całą egzystencję! Lesio wreszcie odetchnie, będzie mógł żyć jak człowiek, a nie jak zaszczute zwierzę, przestanie się dławić zdenerwowaniem, przestanie popełniać te kretyńskie pomyłki i niedopatrzenia i narażać się na takie sceny! I dopiero wtedy pokaże, co potrafi! Będzie tytanem pracy, spod rąk będą mu się sypać stosy genialnych rysunków, te wszystkie głupie gęby rozdziawią się ze zdumienia! Będzie otoczony powszechnym podziwem, uznaniem, szacunkiem…!
– No i co? – spytał z zainteresowaniem Janusz.
– Nic – odparł Lesio niedbale. – Inwestor przyjdzie pojutrze. Przekonałem go.
Usiadł przy stole, zapalił papierosa i zaczął myśleć. W głowie układał mu się stopniowo znakomity morderczy plan…
Natychmiast po zakończeniu dnia pracy przemyślany do ostatniego szczegółu morderczy plan pchnął Lesia pod Cedet i ustawił w ogonku po lody Calypso. Zadziwiającym trafem lody Calypso były w sprzedaży. W wyniku długich rozważań przyszły zbrodniarz uznał je za praktyczniejsze niż Bambino z uwagi na brak patyka w opakowaniu.
Na wszelki wypadek nabył osiem porcji. Nie miał wprawdzie pewności, czy personalna zgodzi się skonsumować taką ilość, brał jednak pod uwagę możliwość zniszczenia części surowca przy obróbce i przetwarzaniu go na śmiercionośny specyfik. Zakup ukrył w teczce, dla siebie zaś dokupił jedną porcję lodów Bambino.
Nerwowo jadł obiad, zaprzątnięty myślą o zbrodniczych czynnościach, nie mogąc doczekać się chwili, kiedy wreszcie do nich przystąpi. Wstępne przygotowania chciał mieć już jak najszybciej za sobą. Jak kania dżdżu spragniony był posiadania zabójczej substancji, którą będzie mógł zadysponować dowolnie, która da mu do ręki władzę nad personalną, która wywrze zbawienny wpływ na całą resztę jego życia!
Pod koniec obiadu przeraziło go żądanie żony udania się na miasto po zakupy. Nieśmiałe bąknięcie o fatalnym samopoczuciu, zdegustowana jego dziwnym roztargnieniem małżonka, skwitowała lodowatym spojrzeniem i poleceniem ubrania dziecka. W normalnych warunkach czynność ta była dla Lesia nad wyraz skomplikowana, tym razem zaś przekroczyła wręcz jego możliwości. Ubierał przecież dziecko mordercy!…
Niedopatrzenia w postaci osobliwego fasonu włożonych tył na przód spodenek i nieproporcjonalnie wielkiej w stosunku do dziurek ilości guzików naprawiła osobiście żona mordercy.
W kolejce po żółty ser Lesio przeżywał tortury. W Domu Dziecka odcierpiał gehennę, z nienawiścią patrząc na niedorzecznie uprzejmą ekspedientkę, w nieskończoność wyciągającą dziecinne sweterki. W stoisku z warzywami doznał uczucia najwyższej odrazy do bułgarskich moreli. W pobliżu delikatesów usiłował przejść na przeciwną stronę ulicy, co uniemożliwiła mu małżonka.
– Zobaczymy, czy jest szynka – powiedziała zachęcająco, kierując się ku wstrętnej instytucji.
Lesiem wstrząsnęło obrzydzenie.
– Ależ skąd szynka! – zaprotestował gwałtownie. – Żadnej szynki nie ma, nie warto nawet wstępować!
Żona wykazała niepojęty upór.
– Owszem, warto. Od wieków nie widziałam na oczy szynki, a może akurat jest? Nie mogę karmić dziecka bez przerwy jajkami!
– Oczywiście, że jajkami, jajka są bardzo zdrowe. W tym upale szynka jest zepsuta. Zresztą na pewno nie ma.
– Właśnie wstąpimy i zobaczymy.
Lesio chwycił małżonkę pod rękę.
– Nie, no, Kasieńko, kochanie, nie chodź tam, nie fatyguj się, nie warto. Nie ma sensu, jaka tam szynka, kto jada szynkę…
– Puść mnie, czyś oszalał?! Przestań mnie ciągnąć, co cię napadło?! Może właśnie jest… Puść mnie w tej chwili!
– Ależ, skarbie, po co ci to…
Zirytowana Kasieńka energicznym ruchem wyrwała mężowi ramię i weszła do sklepu. Szynka była. Piękna, konserwowa, bez tłuszczu, leżała w stosach na ladzie, przed nią zaś kłębił się odrażający tłum mięsożernych fanatyków. Z duszy Lesia wydarł się jęk rozpaczy.
– Jedziemy taksówką – powiedział z determinacją, wyszedłszy z szynką ze sklepu.
– Przy takiej pogodzie? Po co? Niech się dziecko przespaceruje.
Lesio zaczął odczuwać żywą niechęć do własnego dziecka.
– Śpieszy mi się – powiedział w zdenerwowaniu. – To jest… nie, źle się czuję.
Żona przyjrzała mu się uważnie i podejrzliwie.
– Jak się źle czujesz? Co ci jest?
– Tak ogólnie… Zęby mnie bolą.
– Na zębach nie chodzisz. Dobrze, że mi przypomniałeś, wstąpimy jeszcze do apteki i przy okazji kupię ci weramon.


Joanna Chmielewska
Nawiedzony dom
Seria: Królowa polskiego kryminału
Wydawnictwo Olesiejuk
Premiera w tej edycji: kwiecień 2015
 

1

Wypracowanie domowe pod tytułem jak spędziłam ostatnie dni wakacji – czytała Janeczka najdoskonalej monotonnym głosem, z całkowitym pominięciem interpunkcji. – Ostatnie dni wakacji spędziłam na naradach produkcyjnych. Narady produkcyjne odbywały się w naszym domu od rana do wieczora i jeden raz odbyły się w domu mojej babci i dziadka, w którym zapanowało wielkie niezadowolenie. Ponieważ tatuś urwał dziką różę, która była przyczepiona do ściany, i wtedy babcia poddała się i złożyła broń. A dziadek i tak nie miał nic do gadania. Więc ta narada produkcyjna skończyła się w ten sposób, że większa połowa przeszła na naszą stronę…
Nauczycielka poczuła się jakby odrobinę zaskoczona. Wypracowanie Janeczki wydało jej się nieco dziwne, trochę nietypowe i zbytnio intymne. Odsłaniało jakieś nieprzyjemne tajemnice rodzinne, których z pewnością nie należało prezentować całej klasie.
– Nie mówi się większa połowa, tylko więcej niż połowa – poprawiła odruchowo. – Połowy są zawsze jednakowe. Twoje wypracowanie jest niejasne. Co to znaczy, że babcia złożyła broń? Jaką broń?
Janeczka oderwała wzrok od zeszytu i popatrzyła na nią wielkimi niebieskimi oczyma z wyrazem bezgranicznej niewinności.
– Ręczną – odparła po namyśle.
– Co takiego? Ręczną broń?
– No tak właśnie. Takie duże, żelazne pudełko, zamykane na kluczyk.
Nauczycielka poczuła wyraźny niepokój.
– Pudełko jako broń?… Chwileczkę. Co właściwie babcia zrobiła?
– Odstawiła je. Przedtem machała nim na wszystkie strony. Odstawiła je i powiedziała, że składa broń.
Grzeczna odpowiedź Janeczki nie tylko niczego nie wyjaśniła, ale wręcz zagmatwała sprawę. Klasa zaczynała słuchać z rosnącym zainteresowaniem. Nauczycielka uznała, że jakoś musi z tego wybrnąć, inaczej bowiem nastąpi wybuch niezdrowej sensacji.
– Piszesz o naradach produkcyjnych – rzekła sucho. – To nie ma nic wspólnego z żadną bronią. Co to są narady produkcyjne?
– Narady produkcyjne są to narady w zakładach produkcyjnych i one są po to, żeby się naradzić na temat produkcji w zakładzie. U nas też były narady, żeby się naradzić, i wszyscy mówili na to narady produkcyjne. Babcia była przeciw, a dziadek zawsze robi to, co babcia każe, nie ma nic do gadania, więc też był przeciw. Ale zaraz potem, jak tatuś urwał dziką różę, babcia powiedziała, że się poddaje i składa broń, i właśnie odłożyła to pudełko. Bo skoro dzika róża odpadła, to jej już wszystko jedno i może się zamieniać.
– Zamieniać…? W jakim sensie…
– W sensie mieszkania.
Nauczycielka milczała przez chwilę, czując, iż panowanie nad tematem wymyka jej się z rąk. Dyskryminacji dziadka stanowczo postanowiła nie tykać.
– Czego dotyczyły te narady produkcyjne? – spytała zimnym głosem. – Czytaj dalej.
Janeczka uniosła zeszyt.
– …naszą stronę – zaczęła. – I już tylko jedna osoba była całkiem przeciw. Chodziło o to, że mój tatuś dostał spadek…
– Co dostał? – wyrwało się nauczycielce.
– Spadek – wyjaśniła Janeczka bardzo uprzejmie. – To jest taki majątek od kogoś, kto jest nieboszczykiem.
– A… tak. Czytaj dalej.
Janeczka znów uniosła zeszyt.
– …dostał spadek. Nasz krewny umarł w Argentynie i napisał testament. Ten spadek to jest dom i pieniądze, ale z pieniędzy nic nam nie przyjdzie, bo wszystkie muszą iść na remont domu. I ten spadek mój tatuś dostał pod warunkiem, że do tego domu wprowadzi się cała rodzina, a lokatorzy z tego domu wyprowadzą się do naszej rodziny. I wszyscy muszą oddać swoje mieszkania. Więc babcia była przeciw, bo powiedziała, że nie odda swojego mieszkania z bluszczem na całej ścianie, który hodowała dwadzieścia lat, a ten bluszcz to była właśnie ta dzika róża, więc kiedy tatuś urwał dziką różę, babci zrobiło się wszystko jedno. Mój tatuś nie chciał tego spadku, bo mówił, że remont to jest katastrofa i on się nie czuje na siłach, ale mamusia go namówiła. Bo tam jest garaż, ale tak naprawdę, to ja wiem, że jej chodziło o taras do opalania. Mój brat i ja obejrzeliśmy prawie wszystko. Koniec.
Przez chwilę w klasie panowało milczenie.
– Prosiłam, żeby opisać ostatnie dni wakacji w sposób rzeczowy, prawdziwy i bez fantazjowania – powiedziała wreszcie nauczycielka z głębokim wyrzutem. – A ty mi tu tworzysz jakieś sensacyjne bajki.
– Nic podobnego, nic nie tworzę! – zaprotestowała Janeczka. – To jest sama święta prawda! W ogóle nic innego się nie działo, tylko te narady produkcyjne w rodzinie i w kółko o tym domu, i myśmy z moim bratem brali udział, bo tatuś się nawet zdenerwował, że nikt nic nie załatwi, tylko wszyscy na nim żerują i wszystko musi on sam, więc chcieliśmy brać udział, żeby tatuś nie czuł się jak padlina…
– Jak co?…
– Jak padlina. Tatuś powiedział, że czuje się jak padlina, a dookoła niego siedzą sępy, hieny i szakale i czyhają. Żeby go zeżreć. Babcia się wtedy obraziła. Tam jest nawet prawie basen z fontanną, w tym domu, to znaczy w ogrodzie. Trochę błotnisty. Takie jeziorko się utworzyło i woda bije, dosyć słabo, i potem gdzieś odpływa, ale my wiemy, że to pękła rura wodociągowa pod ziemią, ona jest nie nasza, ta rura, tylko od sąsiedniego budynku. Podsłuchaliśmy, jak jeden hydraulik o tym rozmawiał. I jak tamci lokatorzy biorą wodę, to u nas fontanna bije słabiej i jeziorko trochę wysycha, a jak nie biorą, to u nas się znów napełnia. Nikt tego nie chce zreperować, bo na razie nie wiadomo, do kogo ten kawałek rury należy i kto gdzie będzie mieszkał.
Nauczycielka nagle zdała sobie sprawę z tego, co słyszy, i pojęła, że w rodzinie jednej z uczennic nastąpiły wydarzenia wstrząsające. Spadek z Argentyny, dom z tarasem do opalania, basen w ogrodzie, to było coś, co mogło ogłuszyć osobę najbardziej nawet odporną. Poczuła się z lekka oszołomiona.
– Gdzie jest ten dom? – spytała słabo.
– Na ulicy Krasickiego. Na Mokotowie. A ogród ciągnie się przy dwóch ulicach, bo tam jest akurat skrzyżowanie.
Klasa trwała w milczeniu, wpatrzona w Janeczkę, która z zimną krwią relacjonowała rzeczy niewiarygodne. Snuła opowieść z jakiegoś innego świata. Po krótkich wysiłkach nauczycielka zrezygnowała z prób opanowania ciekawości.
– I co w końcu? Jaki był ostateczny rezultat tych narad produkcyjnych?
– Stanęło na tym, że tatuś zgadza się na wszystko i teraz zaczynamy się zamieniać. I od razu będzie remont. Tymczasem musimy się gnieździć po kątach, ale potem będziemy mieli mnóstwo miejsca, bo ten dom jest bardzo duży. I stary.
– Jak stary?
– Różnie. Bo on ma dwie części. Jedna ma sto lat, a może nawet sto pięćdziesiąt, a druga tylko czterdzieści osiem. Ten nieboszczyk z Argentyny własnoręcznie ją wybudował i wszystko jest w zupełnie dobrym stanie, więc remont poleci piorunem, jak się nie pożałuje pieniędzy. Tak powiedział jeden pan, który ma się tym zajmować.
– Ile pięter ma ten dom?
– Jedno. Ale ma strych. I ten strych jest bardzo tajemniczy, nikt nie wie, co się tam znajduje, bo w czasie działań wojennych zginął klucz od drzwi. Podobno powiesiła się tam jakaś osoba i do dziś dnia wisi, ale to nie jest pewne. Przez dziurkę od klucza nic kompletnie nie widać. A w czasie wojny mieszkał w tym domu jeden taki Niemiec, ale nie całkiem Niemiec, tylko taki fol… foks…
– Folksdojcz.
– Aha. Właśnie. Folksdojcz. I on się wcale nie fatygował, żeby porządnie sprzątać. Ja to wiem, bo babcia mojej przyjaciółki chowała u niego różne rzeczy, amunicję i karabiny, i co popadło…
– Na litość boską, co ty mówisz? – przerwała zaskoczona nauczycielka. – Babcia chowała takie przedmioty u folksdojcza?
– No właśnie. Udawała, że sprząta, a tak naprawdę to chowała i nikt nigdy nie szukał. Ja to wszystko wiem, bo ta babcia mi sama opowiadała. I na tym strychu ludzka noga nie stanęła już tysiące lat. To znaczy, prawie czterdzieści. I tam może być wszystko.
Klasa słuchała z zapartym tchem. Nauczycielka dostała wypieków. Janeczka mówiła wprawdzie z przejęciem, ale zarazem z doskonałym spokojem i tak głębokim przekonaniem, że nie można było wątpić w prawdziwość jej słów. Najwyraźniej w świecie proza codziennej egzystencji z hukiem została naruszona eksplozją niezwykłego wydarzenia.
– I to wszystko jest prawdą? – upewniła się nauczycielka, usiłując zatrzymać w sobie resztki niedowierzania. – Nie wymyśliłaś tego?
– Przecież pani sama kazała nic nie wymyślać, tylko opisać prawdziwe wydarzenia. Tatuś wcale nie chciał tego domu, ale ten nieboszczyk wyraźnie napisał, że albo biorą wszystko, albo nic, bo mu bardzo zależało na tym domu, bo on się tam urodził i jego dziadek się tam urodził, i w ogóle wszyscy się tam urodzili. I dlatego ma się wyrzucić obcych lokatorów i zostawić tylko samą rodzinę.
Niejasno czując, że zaniedbuje trochę swoje obowiązki zawodowe, nauczycielka machnęła ręką na zaplanowane zajęcia lekcyjne. Sprawa zaczęła ją wciągać. Pomyślała, że powinna przecież znać stosunki domowe ucznia, które mogłyby mu bruździć w szkolnych zajęciach, i bez reszty już, przy milczącej aprobacie klasy, oddała się wyjaśnieniom.
– Opisujesz wydarzenia nieco chaotycznie – rzekła z naganą. – Spróbuj ułożyć to jakoś po kolei, żeby było bardziej zrozumiałe. Jakim sposobem ten krewny mógł się urodzić w tym domu, który sam wybudował? Wybudował go przed urodzeniem?
– Nie, to nie tak. Urodził się w starej połowie, a wybudował tę nową. Już po urodzeniu.
– A ile jest rodzin w tym domu i ile rodzin w rodzinie… to znaczy, ile osób… to znaczy mieszkań…
– Kompletów – skorygowała Janeczka i ciężko westchnęła. – W rodzinie są tylko trzy komplety. Ale każdy żąda od razu królewskich apartamentów i każdemu brakuje. Tatuś tak powiedział i jeszcze powiedział, że nie położy się pod walec drogowy, żeby sam stworzyć większy metraż. Jeden komplet to my, to znaczy mamusia, tatuś, mój brat i ja, drugi komplet to dziadek i babcia, a trzeci komplet to ciotka Monika, to jest siostra tatusia, ze swoim synem Rafałem i z narzeczonym. I razem z narzeczonym ciotki Moniki mamy cztery mieszkania. Trzy rodziny z tego domu już zgodziły się zamienić, tylko jedna nie chce. Ona jest podejrzana, ta rodzina.
– Dlaczego podejrzana? To duża rodzina?
– Nie, tylko trzy sztuki. Taka potwornie stara wiedźma…
– Jak ty się wyrażasz o starszej osobie? – zgorszyła się nauczycielka. – To niegrzecznie tak mówić!
Janeczka milczała przez chwilę.
– Taka potwornie stara obywatelka – poprawiła z lekkim oporem – z synem i z żoną tego syna. Zajmują dwa pokoje, ale teraz chcą dostać trzy. Bardzo chciwi. I jeszcze chcą, żeby im dopłacić i w ogóle kręcą. A ja wiem, że im chodzi o ten strych. Za nic w świecie się nie wyprowadzą, dopóki się nie dowiedzą, co tam jest. Do tej pory nikt tego nie wie…
– To niemożliwe, żeby przez czterdzieści lat nikt nie wszedł na jakiś strych – zauważyła nauczycielka sceptycznie. – Gdyby chcieli tam zajrzeć, mogliby po prostu odpiłować kłódkę.
– Kłódka to nic – odparła Janeczka tajemniczo. – Ale tam są żelazne drzwi. To jest strych w tej starej części domu, te drzwi są całe z żelaza i zamknięte na różne klucze, nie tylko na kłódkę. I na takie żelazne sztaby. Nikt nie umie tego otworzyć, trzeba by zrujnować pół domu, żeby je wywalić. W ogóle nie wiadomo, jak się do tego zabrać. Poprzedni lokatorzy nie zgadzali się na żadne rujnowanie, bo ich nie obchodziło, co tam jest, tylko ta jedna rodzina się czepia. Będziemy mieli przez nich potworne kłopoty.
Nauczycielka była młoda, własne mieszkanie spółdzielcze widniało przed nią w bardzo odległej perspektywie, zatem kłopoty, których ostatecznym efektem mógłby być basen w ogrodzie, taras do opalania i piętrowy dom ze strychem, przez krótką chwilę wydawały jej się samą przyjemnością. Szybko jednak przypomniała sobie, że basen jest wynikiem pękniętej rury, a na strych nie można się dostać. Następnie oczyma duszy ujrzała zawiłą procedurę zamiany mniejszych mieszkań na większe i od razu zakwitło w jej sercu współczucie dla ojca Janeczki. Pod koniec lekcji doznała wyraźnej ulgi, że sama nie posiada żadnych krewnych w Argentynie…

2

Pies siedział na podeście drugiego piętra, kiedy państwo Chabrowiczowie razem z dziećmi, wychodzili rano z domu. Siedział grzecznie, bez ruchu, i patrzył na nich wzrokiem pełnym nadziei. Był dość duży, brązowy, podobny do wyżła, miał gładką, lśniącą sierść, uszy nieco krótsze niż wyżeł i długi ogon. Pozwolił się pogłaskać.
Późnym popołudniem siedział nadal, tyle że zmienił kondygnację. Przeniósł się na podest trzeciego piętra, w pobliże drzwi państwa Chabrowiczów. Wydawał się nieco smutniejszy niż rano i jakby trochę zniechęcony.
– Popatrz, ten pies ciągle tu siedzi – powiedziała pani Krystyna z lekkim niepokojem do męża. – Czyj on jest?
Pan Chabrowicz szukał po kieszeniach kluczy do mieszkania. Czuł się nieco zdenerwowany, bo waliły się na niego najrozmaitsze kłopoty, i nie miał teraz głowy do zwierząt.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Ładny pies, mieszaniec chyba. Pewnie ma właściciela gdzieś w pobliżu.
Pani Krystyna pochyliła się nad psem i pogłaskała go po lśniącym grzbiecie. Przyjmował pieszczotę z wyraźną wdzięcznością.
– Dlaczego tu siedzisz, piesku? Gdzie masz pana? Zostawili cię? Jaki miły, grzeczny pies! Słuchaj, ten właściciel poszedł z wizytą do kogoś, kto nie lubi zwierząt, i zostawił psa na schodach. Barbarzyńca!
– Cicho, może być u sąsiadów i jeszcze cię usłyszy.
– Chętnie powiem mu wprost, co myślę o takim łajdaku! Znęca się nad psem!
– Wcale się nie znęca, kazał mu czekać i koniec. Zostaw go, nie przyzwyczajaj do siebie cudzego psa.
Mamrocząc pod nosem inwektywy pod adresem owego właściciela i jego hipotetycznych znajomych, pani Krystyna wkroczyła do mieszkania. Pies pozostał na schodach.
Wieczorem, już po kolacji, Pawełek dostał polecenie wyrzucenia śmieci. Posłusznie chwycił wiaderko, ale dotarł z nim tylko do przedpokoju. Otworzył drzwi, wyjrzał i natychmiast odwrócił się ku wnętrzu mieszkania.
– Hej! – zawołał z przejęciem. – Słuchajcie, on tu ciągle jest!
Pies leżał na wycieraczce pod drzwiami, zwinięty w kłębek, apatyczny i beznadziejnie smutny. Janeczka znalazła się przy nim pierwsza, przykucnęła, spojrzała w cierpiące psie oczy i coś ją szarpnęło w okolicy serca. Wyczuła nieszczęście.
– On się zgubił – oznajmiła dramatycznie. – Ta świnia wypędziła go z domu. On się boi, że już na zawsze tak zostanie, sam jeden. Zabierzmy go do siebie!
– Rany, cały dzień trzymać psa na schodach! –powiedział Pawełek z niesmakiem. – Czyj on jest?
– Nie wiem – odparła pani Krystyna, pojawiając się w drzwiach. – Sądzimy, że właściciel poszedł do kogoś z wizytą. Ten ktoś może nie lubi psów…
– Ty, jaka świnia? – zainteresował się nagle Pawełek, trącając siostrę.
Janeczka ciągle siedziała w kucki przy psie.
– Ten właściciel – odparła z zaciętą nienawiścią. – Wcale go tu nie ma. Zostawił go i poszedł. Popatrz, on się trzęsie. I jakoś dziwnie oddycha.
Pies nadal leżał spokojnie z tym samym smutnym, apatycznym spojrzeniem, chwilami drżąc lekko i oddychając nieco chrapliwie, jakby z trudem. Obojętnie pozwalał się głaskać, podsuwając łeb pod przyjazną dłoń, ale nie tracąc wyrazu beznadziejnego smutku. Państwo Chabrowiczowie również opuścili mieszkanie i znaleźli się na podeście, pani Krystyna przykucnęła po drugiej stronie psa, naprzeciwko swoich dzieci.
– O Boże – powiedziała z niepokojem. – Czy on się nie zaziębił? Oddycha, jakby miał bronchit. Gdzie ten jego właściciel?!
– Uciekł – zawyrokowała zimno Janeczka. – To zwyrodnialec. Porzucił go na pastwę losu. Weźmy go do domu!
– Nie możemy go wziąć do domu, przecież jest cudzy…
– Niczyj nie jest! On go porzucił, zostawił go jak… jak podrzutka!
Pies poddawał łeb głaskaniu, przymykając oczy, jakby był bardzo zmęczony. Oddychał ciągle z trudem.
– On ma chyba zapalenie płuc – powiedziała do męża zdenerwowana pani Krystyna. – Tadeusz mówił, że jego pies zdechł na zapalenie płuc, przypominasz sobie? Boże drogi, taki śliczny pies, trzeba coś zrobić!
Janeczka dostała wypieków i dreszczy.
– No to zróbcie coś! Nie stójcie tak! Jemu jest zimno, trzeba go przykryć!
– Do nas to zaraz wleczecie całą bandę doktorów, a do psa to nie – zauważył Pawełek zgryźliwie. – Pewnie zaraz powiecie, że trzeba za to płacić…
– Zadzwonię do pogotowia weterynaryjnego – zaproponował pan Chabrowicz, zarażony zdenerwowaniem żony i dzieci. – Rzeczywiście, to jest piękny pies, szkoda by go było. Młody, nie ma więcej niż rok.
– Jest czysty – dodała pani Krystyna. – Popatrzcie, jaki zadbany, wypielęgnowany… Musiał się zgubić bardzo niedawno.
– No właśnie, powinniśmy go zabrać od razu, bo potem będzie gadanie, że brudny i uszargany!
Pogotowie weterynaryjne poradziło panu Chabrowiczowi odwieźć psa do schroniska dla bezdomnych zwierząt, gdzie weterynarz mógłby go zbadać już o siódmej rano. Miałby tam fachową opiekę. Ewentualnie można mu od razu dać aspirynę. Samochód pogotowia jest w terenie i nie zdąży wrócić wcześniej niż nazajutrz o poranku, poza tym samochód jeździ w zasadzie tylko do nagłych wypadków. Pan Chabrowicz od razu zadzwonił do schroniska, dostał adres i dowiedział się, że dyżur trwa całą noc.
Na klatce schodowej przez ten czas odbywała się scysja między matką i dziećmi.
– Nie możemy o nim decydować, dopóki nie wiemy, czy tu gdzieś nie ma jego właściciela – perswadowała pani Krystyna. – On powinien być w pobliżu. Może się upił…
– Jeśli się upił, nie jest wart takiego psa! –zawyrokował stanowczo Pawełek.
– Możemy go poszukać, tego bandytę – rzekła Janeczka z nie słabnącą zaciętością. – Sami poszukamy, jeśli wy nie chcecie. Też nie jesteście warci tego psa!
– Powiedzieli, że można mu dać aspirynę – oznajmił pan Chabrowicz, ukazując się w progu. – Nie rozumiem, dlaczego nie ma obroży, nikt nie wypuszcza swojego psa bez obroży.
Pani Krystyna uczyniła przypuszczenie, że obrożę ktoś ukradł. Pies jest pełen zaufania do ludzi i łagodny, pozwolił ją zdjąć byle komu. Pawełek zażądał, żeby natychmiast dać psu aspirynę. Janeczka wyraźnie poczuła, że nie zniesie dłużej tych debat i tej niepewności. Zanim rodzice zdążyli ją powstrzymać, zaczęła dzwonić do sąsiadów. Pies cierpliwie czekał.
Sąsiedzi z tego piętra wyparli się znajomości z psem. U nikogo żadnych gości nie było. Idący po schodach sąsiad z innego piętra przyznał, że on też widział tu rano tego psa, ale ani o nim, ani o żadnym właścicielu nic nie wie. Nikt nic nie wie. Pies jest bezpański.
W duszy Janeczki zalęgło się nagle granitowe, niezłomne, nieopanowane pragnienie towarzyszenia psu w tej bezpańskości. Dotychczas bez oporu godziła się z myślą, że w domu nie ma warunków, żeby trzymać jakieś zwierzę, mieszkają w środku miasta, rodzice pracują, oni obydwoje z Pawełkiem chodzą do szkoły, zwierzęciu byłoby źle i smutno… Teraz poczuła nagle, że z tym łagodnym, opuszczonym, nieszczęśliwym, prawdopodobnie chorym psem wiąże ją jakaś nić, sznur, lina okrętowa i raczej sama wypędzi się na ulicę niż pozwoli wypędzić psa! On czeka. Ona widzi przecież, że on czeka, że kołaczą się w nim jakieś resztki nadziei i cierpliwie, w okropnym napięciu i zdenerwowaniu, czeka, żeby się nim wreszcie ktoś zajął.
– Weźmy go!!! – wyjęczała rozdzierająco. – On nie może tak zostać! Weźmy go do domu!!!
– Nie możemy – odparła przygnębiona pani Krystyna.
– W takim razie ja też się tu położę na słomiance – oświadczył Pawełek z determinacją. – I będę leżał, aż też dostanę zapalenia płuc!
– Fioła macie obydwoje! – zdenerwował się pan Chabrowicz. – Jutro zaczynamy przeprowadzkę, cały dom się likwiduje, nowy w ruinie, jeszcze nam tylko psa brakowało! Obcego psa!
Pani Krystynie, która już miękła, przejęta losem psa prawie tak samo jak jej dzieci, słowa męża przypomniały o aktualnych kłopotach. Nie, to wykluczone, w żadnym razie nie mogli sobie teraz pozwolić na obce zwierzę!

 
Wesprzyj nas