“Wojna i więzienie” to drugi tom Sagi moskiewskiej Wasilija Aksionowa opowiadającej o trzech pokoleniach rosyjskich inteligentów XX wieku.


Wojna i więzienieW czerwcu 1941 roku Niemcy dokonują zbrojnej napaści na Związek Radziecki. Armia Czerwona cofa się; panuje chaos, całe oddziały poddają się, dochodzi do masowych dezercji. Zagrożona jest Moskwa.

Stalin apeluje do sumień rodaków, odwołuje się do patriotyzmu, zwraca wolność więzionym w łagrach dowódcom. Wśród nich jest Nikita Gradow, odarty z młodzieńczych ideałów i rewolucyjnego romantyzmu.

Radziecka ojczyzna żąda jednak od żołnierza Armii Czerwonej kolejnych poświęceń w strasznych wojennych latach, które odciskają się bolesnym piętnem na losach Gradowów i całego narodu.

Wasilij Pawłowicz Aksionow urodzony 20 sierpnia 1932 w Kazaniu, zmarł 6 lipca 2009 w Moskwie. Jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy rosyjskich – prozaik, dramaturg, scenarzysta. Syn Jewgieniji Giznburg, autorki “Stromej ściany”.

Wasilij Aksionow
Wojna i więzienie
seria: Saga moskiewska. Tom 2
Przekład: Maria Putrament
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 1 czerwca 2017
 
 

Wojna i więzienie


Dla rozumu ludzkiego
absolutna ciągłość ruchu jest niepojęta.

Lew Tołstoj, Wojna i pokój

Po napisaniu kilku stron autor niekiedy zapomina o motcie, które umieścił przed tekstem utworu. W takich przypadkach cytat zawieszony nad bramą powieści nie rozjaśnia jej wnętrza, lecz staje się metalową blaszką, znaczkiem, mającym świadczyć o erudycji autora, o jego przynależności do grona intelektualistów. Stopniowo i ta rola motta zanika. Kiedy czytelnik po skończonej lekturze znajdzie wolną chwilę, by zajrzeć na początek książki, motto może mu się wydać żałosną ozdobą, jak figurka jaguara przyspawana do starego moskwicza. Formułując te przemyślenia, zdajemy sobie sprawę, że się wystawiamy na ciosy krytyka z wrogiej grupy literackiej. Przyczepi się taki jeden z drugim do naszego wspaniałego motta z Tołstoja i nuże się wyzłośliwiać, że oto właśnie przykład jaguara na zajeżdżonym gracie!
Przewidziawszy taki epizod w toku walki literackiej, odpieramy go z góry, oświadczając bez zakłamanej skromności, iż w ciągu wieloletniej praktyki na niwie twórczości beletrystycznej szczyciliśmy się zawsze harmonijną więzią między naszymi mottami i następującym po nich tekstem.
Po pierwsze, nigdy nie nadużywaliśmy mott, po drugie, nie zamieszczaliśmy ich w charakterze ozdób, a jeżeli niekiedy sięgaliśmy do nieco mętnych ludowych mądrości, na przykład „W Riazaniu grzyby mają oczy, zajadasz je, a one patrzą”, to tylko po to, by spotęgować artystyczny efekt. Motto pióra samego Lwa Nikołajewicza o niepojętości „absolutnej stałości ruchu” umieściliśmy na początku niniejszej karty nie tylko po to, by dołączyć do gromady „wielkich niedźwiedzic” (chyba jednak nie uniknęliśmy tutaj odrobiny obłudy), ale przede wszystkim po to, by zacząć naszą drogę poprzez drugą wojnę światową. Motto posłuży nam jako coś pokrewnego kaflowemu piecu w dworze jasnopolańskim, od którego mamy zamiar rozpocząć nasz taniec, rozwijać, a niekiedy zuchwale obalać ważną pesymistyczną myśl narodowego geniusza.
Powędrujmy więc w kierunku wojny, gdzie wśród wielu milionów cierpiących ujrzymy miłych naszemu sercu członków rodziny profesora Gradowa. Ich udział w czasach wojennej nawały jest całkiem pokaźny, jeżeli ocenimy go zgodnie z punktem widzenia Lwa Tołstoja, który twierdził, że „suma ludzkich dowolności zrobiła i rewolucję, i Napoleona, i tylko suma tych dowolności tolerowała i unicestwiła zarówno rewolucję, jak i Napoleona”. Wynika z tego, że stary lekarz Borys Nikiticz Gradow, jego małżonka Mary rozmiłowana w Chopinie i Brahmsie, ich gosposia Agasza i nawet dzielnicowy Słabopietuchowski, uczestnicząc w powszechnym chaosie ludzkich dowolności, wywarli na bieg historii wpływ nie mniejszy od de Gaulle’a, Roosevelta, Hitlera, Stalina, cesarza Hirohito i Mussoliniego.
Czytając niedawno powtórnie Wojnę i pokój – wstyd powiedzieć, po raz pierwszy od dzieciństwa – wcale nie z powodu pracy nad Wojną i więzieniem, lecz dla czystej przyjemności, spotkaliśmy się z rozważaniami Tołstoja o zagadkach historii, które niekiedy radują nas ze względu na podobieństwo do naszych poglądów, niekiedy jednak zbijają z tropu. Negując wpływ wybitnych postaci na przełomy historyczne, Lew Nikołajewicz przytacza przykłady z życia. Oto – mówi – kiedy wskazówka zegara zbliża się do dziesiątej i słyszę, że w pobliskiej cerkwi zaczynają bić dzwony na nabożeństwo, nie wynika z tego bynajmniej, że „…położenie strzałki jest przyczyną ruchu dzwonów”. Jakże nie wynika, zdziwi się współczesny umysł wychowany na anegdotach, czyż nie jest odwrotnie? Przecież nie dzwony wprawiają w ruch wskazówki. Dzwonnik zabrał się do sznurów, sprawdziwszy godzinę na zegarze. Jednak Tołstoj, cytując ten przykład, miał na myśli coś innego.
Patrząc na jadący parowóz, słyszy gwizd i obserwuje ruch kół, ale nie wyciąga z tego wniosku, że „…gwizd i ruch kół są przyczyną ruchu parowozu”. Gwizd, rzecz jasna, nie należy do przyczyn, lecz istnieją wątpliwości, jeżeli chodzi o koła – wszak właśnie koła, tocząc się do przodu lub do tyłu, powodują ruch umieszczonego na nich nadwozia. W tym przypadku nie pozostaje nam nic innego, jak znowu założyć, że Tołstoj miał na myśli coś innego, czym chciał zilustrować procesy historyczne.
Ostatni przykład, przytoczony w trzeciej części trzeciego tomu Wojny i pokoju, wszystko gmatwa, jeżeli nie zawiniło wydawnictwo Prawda, które w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku wydało dzieła zebrane w dwunastu tomach. Chłopi powiadają, pisze Tołstoj, że późną wiosną wieje chłodny wiatr dlatego, że się rozwijają pączki na dębie. Cytujemy, robiąc oko do naszego motta: „…Ale choć nie znam przyczyny, co sprawia, że zimny wiatr wieje, kiedy się dąb rozwija, nie mogę się zgodzić z chłopami, że przyczyną zimnego wiatru jest rozwijanie się pączków dębu, siła wiatru bowiem znajduje się poza obrębem wpływu pączków”.
Nasuwa się w tym momencie założenie innej kolejności wydarzeń, to znaczy rozwijanie się pączków pod wpływem zimnego wiatru, Tołstoj jednak pomija to, zakładamy więc, że ma na myśli całkiem coś innego niż to, co widać na powierzchni, że jego myśli i jego głębokie poglądy religijne całkowicie odżegnują się od pozytywistycznych teorii dziewiętnastego wieku, zagłębiając się w sferach metafizycznych. To znaczy, jego myśl nagle otwiera drzwi w bezdenną pustkę, w nieznane i niepoznawalne, gdzie otwierają się przed nim oszałamiające „rzeczy same w sobie”.
Kilka wierszy niżej hrabia, niestety, odnawia związek ze swoim wiekiem „wielkich odkryć naukowych”, by oznajmić: „…powinienem całkowicie zmienić swój punkt obserwacyjny i studiować prawa ruchu pary, dzwonu i wiatru. I próby takie już były robione”.
Ogólnie rzecz biorąc, w wyniku tych zdań abstrakcyjnych i nierozwiązanych (jak uważa – na razie!) Tołstoj formułuje myśl, że „…Chcąc studiować prawa historii, powinniśmy całkowicie zmienić przedmiot badań, zostawić w spokoju królów, ministrów i generałów, a badać jednorodne, nieskończenie małe elementy, które kierują masami”.
Prawie marksizm. Pewnie Lenin i to pragnienie poznania miał na myśli, kiedy nadał hrabiemu nowy tytuł „zwierciadła rewolucji rosyjskiej”. Nawiasem mówiąc, wódz powinien był wiedzieć, iż z Tołstojem sprawa nie jest wcale taka prosta, że zajmował się on nie tylko odzwierciedlaniem „sumy ludzkich dowolności”, lecz dodawał do niego niemałą własną „dowolność”, przede wszystkim zaś uważał, iż ruch tych niezliczonych części składowych kierowany jest z góry, to znaczy odbywa się nie zgodnie z teoriami ekonomistów czy antropologów, lecz zgodnie z wolą opatrzności.
Zdarza się jednak, że niekiedy teoretycy i praktycy wyróżniają się spośród „sumy dowolności”, wysyłają miliony na śmierć i miliardy skazują na niewolnictwo, a więc dowolność dowolności nie jest równa, nie możemy zatem, mimo najlepszych chęci, zgodzić się na obraz roju, chociaż wygląda malowniczo, i odrzucić rolę jednostki w historii.
Rozważania na Tołstojowskie tematy, zda się potwierdzające nasze motto, były nam potrzebne po to, by się zbliżyć do początku lat czterdziestych i zajrzeć poprzez magiczny kryształ w kolejną dal ogólnej, wszechświatowej opowieści, której częścią pragniemy uczynić naszą powieść, i obejrzeć w niej feerię „ludzkich dowolności”, która w historii figuruje jako druga wojna światowa.

I
Dudnią buty na bruku

W nocy ulicą Metrostrojewską (dawna Ostrożenka) podążała w kierunku koszar Chamowniczeskich kolumna rekrutów, kilkuset moskiewskich chłopaków. Pomimo zakazu palenia w ciemnym tłumie gdzieniegdzie błyskały płomyki, oświetlając wargi, czubki nosów, dłonie. Wczorajsi sztubacy potrafili ćmić ukradkiem. A wyruszyli właśnie ze szkoły, przy Siwcowym Wrażku, gdzie był punkt zborny, to znaczy z dobrze znanego miejsca. Skrzypiały cywilne półbuty, migały białe pantofle, które jeszcze wczoraj pucowano starannie proszkiem do zębów Priboj, bezszelestnie sunęły szmaciaki.
Nie informowano o miejscu przeznaczenia, ale wszyscy wiedzieli, że są to koszary Chamowniczeskie, gdzie po dezynsekcji i badaniach lekarskich otrzymają przydziały. Moskwa była bezludna, ciemna, uliczne latarnie wygaszono, okna szczelnie zasłonięto, na ziemi obowiązywało zaciemnienie, ale niebo jaśniało, tkwił na nim księżyc w pełni, nie on jednak był głównym źródłem światła, lecz reflektory przecinające niebiosa potężnymi promieniami, które się ciągle krzyżowały lub układały w ogromne lejtnanckie naszywki. Wyłapywały jedynie podłużne balony zaporowe obrony przeciwlotniczej, ale było wiadomo, że w każdej chwili w ich świetle może się ukazać coś innego. W mieście opowiadano, że nad stolicą niejednokrotnie już krążyły niemieckie samoloty zwiadowcze.
W tłumie rówieśników szedł dziewiętnastoletni Mitia Gradow (Sapunow). Chłopak słusznego wzrostu, o szerokich ramionach, krzepkim torsie, nieco przydługich rękach i odrobinę za krótkich nogach, czuprynę miał bujną, a w szerokiej twarzy z mocno zarysowaną szczęką świeciły dziwnym blaskiem wyraziste oczy, krótko mówiąc, wyglądał całkiem przyjemnie. Tuż przed wybuchem wojny Mitia ukończył szkołę średnią, szykował się na wydział medyczny (oczywiście za radą i protekcją dziadka Borysa), ale los zadecydował inaczej, nie minęło półtora miesiąca, kiedy nadeszła karta powołania.
Któryś z rekrutów zaintonował „Szlachetny niech uderza gniew, niech bije niczym zdrój! Za wolność przelejemy krew. Pójdziemy w święty bój”. Piosenka całkiem niedawno zabrzmiała w głośnikach radiowych i z miejsca zyskała popularność. Były w niej jakieś nuty władcze, niepozostawiające miejsca na zwątpienie. Nawet Mitia, który ciągle czuł się obco w radzieckim społeczeństwie, miał wrażenie, że ciężki marszowy rytm i koszmarny tekst („… zgniłym faszystowskim zbirom – kule w łeb!”) budzą w nim potężną, chociaż niezbyt wyraźnie adresowaną wściekłość. Co prawda teraz w tej kolumnie, w nocy, podczas swego pierwszego marszu na wojnę, nie pieśń go drażniła, lecz obecność Cecylii Rozenblum. Rekrutów odprowadzała garstka mamuś, wśród których kuśtykała Cecylia. Kto ją prosił, komu są potrzebne czułości? Obudziły się w niej, proszę państwa, macierzyńskie uczucia! Jak zwykle brak taktu – w głowie Mitii kołatały się cudze sformułowania, pochodzące ze słownictwa dziadka Borysa. Przybrany syn nigdy nie nazwał Cecylii Rozenblum matką. Jej ojca, Nauma Matwiejewicza, chętnie nazywał dziadkiem, nie tylko zresztą nazywał, lecz uważał za dziadka, prawie takiego samego jak Borys Nikiticz. Przybranego ojca, Kiryła Borysowicza, który zniknął gdzieś w tundrze kołymskiej, zapamiętał jako ojca, być może nawet jako kogoś ważniejszego niż ojciec, ponieważ nie zatarła się w nim pamięć o prawdziwym ojcu, okrutnym i dzikim Fiodorze Sapunowie.
Niekiedy w najskrytszych myślach wspominał, jak jakiś czas przed aresztowaniem Kirył usiadł przy jego łóżku, myśląc, że śpi, i patrzył na niego z wyrazem głębokiej dobroci. Mitia udawał, że śpi, ale spod przymkniętych powiek widział szczerą twarz i łagodne oczy ojca. Teraz także, wspominając go, zawsze nazywał ojcem. Czy ojciec jeszcze żyje? Czy zbrodniarze nie zamordowali mego ojca? Nie pamiętał, jak się kiedyś do niego zwracał, czy kiedykolwiek nazwał ojcem, czy też zawsze mówił doń wujku. Starał się jednak przekonać siebie, że od początku nazywał ojcem człowieka, który go uratował przed wywózką do Kazachstanu, gdzie wymarła większość rodaków ze wsi Goriełowo.
Inaczej było z żoną ojca, Cecylią Naumowną, której przecież także zawdzięczał ratunek, o niej nigdy nie pomyślał nawet jako o matce. A była to w gruncie rzeczy niezła kobieta, niekiedy nawet bardzo serdeczna, ale nie nadawała się na matkę. Nerwowa, roztargniona, zawsze dziwacznie ubrana, często niedomyta (zauważył, że czasami rano Cecylia, nieustannie mamrocząc przekleństwa, szukała książek lub papierosów i zapomina o myciu). Tak więc nie najładniej pachnąca marksistka nie potrafiła usunąć z pamięci chłopca wyniszczonej goriełowskiej matki, której jedynymi metodami wychowawczymi były nieustanne kuksańce i targanie za uszy. Mitia już o nich nie pamiętał, pamiętał natomiast, że matka, łapiąc go za ucho, by ukarać boleśnie, nagle przytulała do serca. Tyle tylko pozostało w jego pamięci po matce, spalonej w pożarze.

 
Wesprzyj nas