“Busola” to obsypana nagrodami niezwykła powieść o orientalnej miłości i spotkaniu kultur, laureatka Nagrody Goncourtów 2015 i nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera 2017.


BusolaWiedeń, przed północą. Muzykolog, Franz Ritter, po raz kolejny sięga po opium. Jest chory, ciężko chory i chce uciec przed bólem.

Narkotyk pobudza jego wyobraźnię i podczas tej kolejnej nocy spędzonej samotnie Franz majaczy o niespełnionej miłości – Sarze. Niedawno otrzymał od niej list, dający nadzieję na podjęcie romansu, który połączył ich na jedną noc dawno temu, w Teheranie…

Sara jest uznanym naukowcem, orientalistką zafascynowaną obrazem Wschodu w relacjach podróżników z Europy oraz jego ciemną stroną, czarną magią. We wspomnieniach i obsesyjnych wizjach Franza te orientalne wątki – sam również kocha tę kulturę – wtapiają się w miłosne reminiscencje.

Zdaniem recenzentów ta erudycyjna i pełna melancholii powieść jest najlepszą odtrutką na obraz Wschodu, budowany przez współczesne wydarzenia.

***

Zmysłowa i uczona… Bardzo piękna książka.
„Le Monde”

Mathias Énard
Busola
Przekład: Magdalena Kamińska-Maurugeon
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Busola


Die Augen schließ’ ich wieder,
noch schlägt das Herz so warm.
Wann grünt ihr Blätter am Fenster?
Wann halt’ ich mein Liebchen im Arm?

Zamykam oczy,
Moje serce nadal bije w uniesieniu.
Kiedy w oknie znowu pojawią się liście?
Kiedy znowu w ramionach będę trzymał swą miłość?

Wilhelm Müller, Franz Schubert, Podróż zimowa

Obaj jesteśmy palaczami opium, każdy w swoim obłoku, nie widzimy niczego poza nim, osamotnieni palimy, nigdy się nie porozumiewając, nasze udręczone twarze odbijają się w lustrze, stanowimy stężały obraz, któremu czas nadaje złudzenie ruchu, kryształek śniegu ślizgający się po szadzi pełnej niedostrzeganych przez nikogo splątanych warstw, wodę skroploną na szybie okna mojego salonu, płynną toczącą się perłę, nieświadomą istnienia pary, która wydała ją na świat, i atomów, które ciągle jeszcze ją tworzą, choć wkrótce zaczną służyć innym molekułom, innym ciałom, chmurom wiszącym dziś ciężko nad Wiedniem: kto wie, z którego karku spłynie ta woda, z czyjej skóry, z którego chodnika, ku której z rzek, ta niewyraźna twarz na szkle jest moja tylko przez chwilę, to jedna z milionów możliwych konfiguracji złudzenia – o, pan Gruber wyprowadził psa pomimo mżawki, ma zielony kapelusz i swój nieśmiertelny płaszcz przeciwdeszczowy; chroni się przed rozbryzgami spod kół, wykonując na chodniku małe zabawne susy: pies myśli, że jego pan chce się bawić, więc skacze na niego i kiedy kładzie brudną łapę na płaszczu, dostaje solidnego klapsa; Gruber ostatecznie zbliża się do jezdni, żeby przejść na drugą stronę, światło latarń wydłuża jego sylwetkę – jest jak czarniawa plama na morzu cieni wysokich drzew poprzecinanym jasnymi smugami samochodowych świateł na Porzellangasse; Herr Gruber z wyraźnym wahaniem zapuszcza się w noc na Alsergrund, podobnie jak ja z wahaniem porzucam kontemplację kropel wody, termometru i rytmu tramwajów jadących w kierunku Schottentor.
Życie jest bolesnym refleksem, snem opiumisty, poematem Rumiego śpiewanym przez Szahrama Nazeriego; wygrywane na tonpaku ostinato wprawia w lekką wibrację szybę pod moimi palcami, jakby to była skóra bębna; powinienem wrócić do lektury, zamiast patrzeć, jak pan Gruber znika w deszczu, zamiast przysłuchiwać się krętym melizmatom irańskiego pieśniarza, którego siła głosu mogłaby przyprawić o rumieniec wstydu niejednego z naszych tenorów. Powinienem zatrzymać płytę, przy niej nie mogę się skupić; chociaż czytam tę nadbitkę już po raz dziesiąty, nie rozumiem jej tajemniczego znaczenia, dwadzieścia stron, dwadzieścia strasznych, przeszywających chłodem stron, które dotarły do mnie właśnie dzisiaj – dzisiaj, kiedy to współczujący lekarz prawdopodobnie znalazł nazwę na moją chorobę, uznał moje ciało za oficjalnie chore, niemal z ulgą przykładając – jak usta w pocałunku śmierci – diagnozę do objawów; tę diagnozę należy jednakże potwierdzić, rozpoczynając leczenie – jak powiedział – i obserwować przebieg, no właśnie przebieg – i oto jestem w tym punkcie, obserwuję bieg kropli wody, która zniknie, zanim przeistoczy się w Wielkie Wszystko.
Nie istnieją przypadki, wszystko jest ze sobą powiązane, powiedziałaby Sara, dlaczego właśnie dziś dociera do mnie pocztą ten artykuł – staromodna nadbitka, papier i zszywki zamiast PDF-a dołączonego do wiadomości z życzeniami „miłej lektury”, do e-maila, który mógłby zawierać jakieś informacje, wyjaśniać, gdzie ona teraz przebywa, a przebywa w Sarawaku, skąd pisze; to – jeśli wierzyć mojemu atlasowi – jeden ze stanów Malezji, położony w północno-zachodniej części wyspy Borneo, w pobliżu państwa Brunei z bogatym sułtanem, a także – z tego, co pamiętam – w pobliżu kolebki gamelanów Debussy’ego i Brittena – ale treść artykułu dotyczy czegoś całkiem innego; żadnej muzyki, prócz, być może, długiej, żałobnej pieśni; dwadzieścia gęsto zadrukowanych stron opublikowanych we wrześniowym numerze „Representations”, eleganckiego, wydawanego przez Uniwersytet Kalifornijski magazynu, do którego już wcześniej Sara często pisywała. Artykuł został opatrzony zdawkową dedykacją na stronie tytułowej, bez komentarza, „Dla Ciebie, drogi Franzu, całuję Cię mocno, Sara”, i wysłany siedemnastego listopada, czyli dwa tygodnie temu – nadal potrzeba dwóch tygodni, by przesyłka pokonała drogę z Malezji do Austrii, może Sara poskąpiła na znaczki, mogła chociaż dorzucić jakąś widokówkę, co to oznacza, przejrzałem wszystkie jej ślady w swoim mieszkaniu, artykuły, dwie książki, kilka fotografii, a nawet jedną z wersji doktoratu – drukowaną, w skóropodobnej oprawie – dwa grube tomy, po trzy kilogramy każdy:

„Istnieją rany psychiczne, które jątrząc się, toczą powoli, jak trąd, psychikę człowieka”[1] – pisze Irańczyk Sadegh Hedajat na początku powieści Ślepa sowa: ten drobny mężczyzna w okrągłych okularach wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Właśnie jedna z takich ran skłoniła go do odkręcenia gazu w mieszkaniu przy ulicy Championnet w Paryżu, gdy pogrążony był w głębokim osamotnieniu, pewnego kwietniowego wieczoru, daleko od Iranu, bardzo daleko; za towarzystwo służyło mu kilka poematów Chajjama i – być może – ciemna butelka koniaku albo grudka opium, a może nic, zupełnie nic, poza tekstami, które przechowywał jeszcze, a które zabrał ze sobą w wielką, gazową próżnię.
Nie wiadomo, czy pozostawił list lub znak inny niż dawno ukończona powieść Ślepa sowa; dwa lata po śmierci zyska dzięki niej podziw francuskich intelektualistów, którzy nigdy nie czytali niczego irańskiego: wydawca José Corti opublikuje Ślepą sowę wkrótce po Brzegach Syrtów; Julien Gracq odniesie sukces w 1951 roku, niedługo po samobójstwie Hedajata, i powie, że Brzegi… to powieść o „wszystkich szlachetnych łajdakach”, takich jak ci, którzy właśnie wykończyli irańskiego pisarza w oparach wina i gazu. André Breton stanie po stronie obu mężczyzn i ich książek, lecz będzie już za późno, by zaleczyć rany Hedajata, gdyby w ogóle dało się je zaleczyć, gdyby jego ból nie był – a najprawdopodobniej był – nieuleczalny.
Drobny mężczyzna w grubych okrągłych okularach zachowywał się na wygnaniu tak jak w Iranie, spokojnie i dyskretnie, a mówił cicho. Cenzurowano go ze względu na ironię i złośliwy smutek, a może bardziej ze względu na sympatię do pijaków i szaleńców, albo na podziw, jakim darzył niektóre książki i poetów; być może cenzurowano go, ponieważ nie stronił od opium i kokainy, drwiąc jednocześnie z narkomanów; bo pił w samotności albo miał czelność niczego już nie oczekiwać od Boga, nawet w te najbardziej samotne wieczory, kiedy wzywał go gaz; a może dlatego, że żył w nędzy albo że rozsądnie wierzył w wartość swoich pism lub też nie wierzył w nią – wszystko to mogło przeszkadzać.
Tak czy inaczej, żadna tablica przy ulicy Championnet nie upamiętnia ani jego życia, ani jego odejścia; w Iranie nie przypomina o nim żaden pomnik, pomimo ciężaru historii, która uczyniła go pisarzem nieodzownym, i pomimo jego śmierci, która nadal ciąży na jego rodakach. Dzieła Hedajata żyją dziś w Teheranie w taki sam sposób, w jaki on umarł, w nędzy i w podziemiu, jako towar zapełniający stragany na targach staroci albo jako okaleczone reedycje z wyciętymi aluzjami, które mogłyby nakłonić czytelnika do samobójstwa lub sięgnięcia po narkotyki, a wszystko po to, by ocalić irańską młodzież, skłonną do rozpaczy, śmierci i używek, młodzież, która z apetytem rzuca się na książki Hedajata, jeśli tylko do nich dotrze; i tak – sławny, choć rzadko czytany – spoczywa na Père-Lachaise wśród wielkich nazwisk, o dwa kroki od Prousta, tak skromny po śmierci jak za życia, równie dyskretny, bez jaskrawych kwiatów na grobie i rzadko odwiedzany od tego kwietniowego dnia 1951 roku, kiedy to wybrał gaz i ulicę Championnet, żeby położyć kres wszechrzeczy, zżerany przez zniewalający i nieuleczalny trąd duszy.
„Nikt nie podejmuje decyzji o samobójstwie; samobójstwo tkwi w niektórych ludziach, leży w ich naturze”. Hedajat napisał te słowa pod koniec lat dwudziestych. Napisał je, zanim przeczytał i przetłumaczył Kafkę, zanim zaprezentował Chajjama. Jego dzieło zaczyna się od końca. Pierwszy opublikowany przez niego tom otwiera utwór Zende be-gur, czyli „Pogrzebany żywcem”, samobójstwo i destrukcja; opowiadanie, jak się zdaje, jasno opisuje myśli mężczyzny w chwili, w której – dwadzieścia lat później – oddaje się we władanie gazu i powoli zapada w sen, zniszczywszy uprzednio wszystkie dokumenty i notatki, w maleńkiej kuchni przepełnionej nieznośnym zapachem nadchodzącej wiosny. Hedajat zniszczył własne rękopisy, prawdopodobnie wykazując się większą odwagą niż Kafka, może dlatego, że nie było przy nim żadnego Maxa Broda, może dlatego, że nikomu nie ufał albo że był przekonany, iż przyszła pora, by to wszystko unicestwić. I podczas gdy Kafka odchodzi, krztusząc się, poprawiając do ostatniej chwili teksty, które chciałby spalić, Hedajat pogrąża się w powolnej agonii ciężkiego snu; jego śmierć została opisana już dwadzieścia lat temu, jego życie naznaczyły blizny i rany, i trąd, który zżerał go w samotności, a który, jak się możemy domyślić, miał związek z Iranem, ze Wschodem, z Europą, z Zachodem; tak samo Kafka był w Pradze Niemcem, Żydem i Czechem zarazem, nie będąc jednocześnie żadnym z nich, zagubiony bardziej od innych i bardziej od innych wolny. Hedajat nosił w sobie jedną z tych ran sprawiających, że niepewnie czujemy się w świecie, rysę, która otwierała się coraz szerzej, aż zamieniła się w szczelinę; jest w tym, podobnie jak w opium, w alkoholu, we wszystkim, przez co się rozpadamy, nie oznaka choroby, lecz decyzja, chęć rozszczepienia swojej istoty aż do końca.
We wstępie do niniejszej pracy przypominamy Hedajata i jego Ślepą sowę, ponieważ chcemy zaproponować zbadanie tej szczeliny, zajrzenie w tę rozpadlinę, zrozumienie stanu upojenia tych, którzy zbyt mocno przechylili się w stronę odmienności; chwyćmy za rękę drobnego mężczyznę i przyjrzyjmy się toczącym go ranom, narkotykom, tęsknocie, i zbadajmy to, co „pomiędzy” – ów barzach – świat między światami, w którym lądują artyści i podróżnicy.

Prolog ten jest zdecydowanie zaskakujący, pierwsze linijki nawet po piętnastu latach zbijają z tropu – późno już chyba, oczy mi się kleją nad tym starym maszynopisem, choć słyszę tonpak i głos Nazeriego. Podczas obrony pracy doktorskiej Sara była wściekła, bo skrytykowano „romantyczny” ton jej wstępu i – „absolutnie niezwiązaną z tematem” – paralelę dotyczącą Gracqa oraz Kafki. Morgan, jej promotor, próbował jej bronić, w dość naiwny zresztą sposób, mówiąc, że „zawsze dobrze jest wspomnieć o Kafce”, co wywołało westchnienia komisji złożonej z naburmuszonych orientalistów i przysypiających mandarynów, których z doktrynalnego snu wyrwać mogła jedynie wzajemna nienawiść: dość szybko zapomnieli o zaskakującej preambule Sary i zaczęli się spierać o kwestie metodologiczne – chodziło im o to, że nie wiedzieli, w jaki sposób s p a c e r (stary facet wycharczał to słowo jak obelgę) może mieć w sobie cokolwiek naukowego, nawet jeśli za rękę prowadzi nas Sadegh Hedajat. Byłem akurat przejazdem w Paryżu, zadowolony, że po raz pierwszy wezmę udział w obronie pracy doktorskiej „na Sorbonie” i że w dodatku będzie to praca Sary, lecz gdy tylko minęło zaskoczenie i rozbawienie wywołane widokiem mocno sfatygowanych korytarzy, sali i komisji relegowanej w odległy zaułek Bóg wie którego, zagubionego w labiryncie świadomości wydziału, gdzie pięciu luminarzy miało kolejno wykazać brak zainteresowania omawianym tekstem, czyniąc przy tym nadludzki wysiłek – podobnie jak ja wśród publiki – żeby nie zasnąć – gdy opadły pierwsze emocje, doświadczenie to przepełniło mnie goryczą i melancholią, i kiedy opuszczaliśmy salę (nijaką salę wykładową o pulpitach z popękanej sklejki, na których zamiast książek gromadziły się rozpraszające rysunki i stare gumy do żucia), umożliwiając tym ludziom naradę, poczułem przemożną chęć, żeby wziąć nogi za pas, ruszyć w dół bulwaru Saint-Michel i pochodzić brzegiem rzeki, unikając spotkania z Sarą, bo nie chciałem, by domyśliła się moich wrażeń z obrony, która musiała być dla niej bardzo ważnym wydarzeniem.
Publiczność składała się z trzydziestu osób. Stłoczeni na maleńkim korytarzu, stanowiliśmy spory tłumek; Sara wyszła w tym samym czasie co reszta, rozmawiała ze starszą, bardzo elegancką panią – wiedziałem, że to jej matka – i z młodym, zdumiewająco podobnym do niej mężczyzną – był to jej brat. Nie mogłem dotrzeć do wyjścia, nie minąwszy ich, więc zawróciłem i zacząłem oglądać zdobiące korytarz portrety orientalistów, stare, pożółkłe grafiki i tablice pamiątkowe z epoki dawnej świetności. Sara gawędziła, wyglądała na wyczerpaną, ale nie załamaną; być może, w ferworze naukowej dyskusji, robiąc notatki i przygotowując odpowiedzi, miała inne odczucia niż publiczność. Dostrzegła mnie, pomachała. Przyszedłem tu przede wszystkim, żeby jej towarzyszyć, ale także, żeby przygotować się – choćby tylko mentalnie – do obrony własnej pracy – i to, co zobaczyłem, raczej nie dodało mi odwagi. Myliłem się: po kilkuminutowej dyskusji, gdy znów zawołano nas do sali, Sara otrzymała najwyższą ocenę – przewodniczący komisji, słynny wróg „spacerów”, żarliwie pochwalił jej pracę, a ja dziś, czytając prolog tekstu, przyznaję, że było coś mocnego i nowatorskiego w tych czterystu stronach na temat wizerunków i sposobów przedstawiania Orientu, nie-miejsc, utopii, fantazji ideologicznych, w których zbłądziło wielu pragnących się przez nie przeprawić: ciała artystów, poetów i podróżników próbujących je przemierzyć były stopniowo pchane ku zagładzie; złudzenia toczyły, jak mawiał Hedajat, duszę w samotności – to, co przez długi czas nazywano szaleństwem, melancholią, depresją, było często wynikiem tarcia, utraty samego siebie w akcie tworzenia, w zetknięciu z odmiennością, i choć ten wniosek wydaje mi się dziś nieco pospiesznie sformułowany, by nie rzec – romantyczny – tkwiła w nim już, bez wątpienia, prawdziwa intuicja, na której Sara zbudowała całą swoją późniejszą twórczość.

[1] Sadegh Hedajat, Ślepa sowa, przeł. Barbara Majewska, Warszawa 1979, s. 5 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

 
Wesprzyj nas