Po piosenkarkach muszą pojawić się ONI. Piosenkarze. Maciej Kossowski, Krzysztof Klenczon, Andrzej Zieliński, Jacek Zieliński, Stan Borys, Edward Hulewicz, Andrzej Dąbrowski, Andrzej Zaucha.


PiosenkarzeBigbitowi, rockowi, jazzujący, klasycyzujący – i poetyccy. Rządzący polską sceną muzyczną lat 60., 70. i 80.

Bez ich piosenek, bez tych, które śpiewali, nie wyrosłoby kilka pokoleń Polaków – ba! niektórzy może w ogóle by się nie urodzili. Przeboje przebojami, ale najciekawsze jest to, co pod nimi drzemie. To, czego nie wiedzą wszyscy.

Igła adaptera po raz ostatni opada na płytę. Gramy.

Emilia Padoł (ur. 1985) – dziennikarka kulturalna, absolwentka Wydziału Polonistyki UJ. Współpracuje z portalem Onet. Autorka książek “Damy PRL-u”, “Dżentelmeni PRL-u”, “Piosenkarki PRL-u”. Urodziła się w Tarnowskich Górach, mieszka w Krakowie

Emilia Padoł
Piosenkarze
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 1 czerwca 2017
 
 

Piosenkarze

Oni mają głos

Ta książka miała mieć tytuł Piosenkarze PRL-u. Zostali Piosenkarze. PRL to kłopot. Trzy litery, które potrafią wpędzić w popłoch i przerażenie, a przynajmniej wywołać niechęć. Trzy litery, które budzą lęk przed uwięzieniem w przeszłości, odcięciem drogi do przyszłości i zamknięciem w tej najpaskudniejszej z paskudnych szuflad. Trzy znaki, które wywołują jakąś dziwną obawę, może nawet strach przed jednoznacznym uwikłaniem w historię i politykę, jakby każda rzeczywistość zawsze była czarno-biała, a „PRL-owski” znaczyło tyle samo, co „komunistyczny”, „partyjny”, „czerwony” itd., parę określeń można by tu jeszcze dopisać. „Trzy litery – wzdrygnięcie, pisk w uszach, zgrzyt styropianu po szkle”, jak napiszę w jednym z rozdziałów.
„Dlaczego PRL-u?”; „Co to znaczy «piosenkarz PRL-u»?” (lekko agresywnie), „Przepraszam, że występowałem w czasach PRL-u” (nieco kąśliwie). Słyszałam te zdania, choć czasem komentarz nie był potrzebny, wystarczyła reakcja na tytuł, a potem wycofywanie się rakiem. Oczywiście, i co ciekawe, nie wszyscy tak reagowali. Dla większości tych, którzy zechcieli ze mną porozmawiać, sugerowany przeze mnie tytuł był czymś zupełnie naturalnym, co na pewnym etapie zaczęło mnie mocno dziwić. Jeśli mieli do niego zastrzeżenia – wchodziliśmy w dialog, rozmawialiśmy, szanując, tak mi się wydaje, wzajemne argumenty.
Dlaczego więc odeszłam od Piosenkarzy PRL-u? Czy to moja klęska, kapitulacja, walkower? Choć PRL to dla mnie wciąż przede wszystkim epoka i bardzo chciałabym, żebyśmy potrafili na nią patrzeć właśnie tak: bez uprzedzeń, niepotrzebnej perspektywy ideologicznej, widzieć ją jako czas, w którym wielu żyło, tworzyło, przeżywało swoją młodość, kształtowało kulturę i formowało historię, doszłam do wniosku, że nie chcę ograniczać moich bohaterów do jej ram. Startowali i zdobywali największą popularność właśnie w PRL-u, ale większość z nich wciąż pracuje, tworzy, komponuje, śpiewa, gra, nagrywa. Większość, bo dwóch już nie – Krzysztof Klenczon i Andrzej Zaucha.
Może więc tytuł Piosenkarze PRL-u, narzucający ich scenicznej obecności konkretne granice, to pomysł zbyt nowoczesny i śmiały. A może nie dość empatyczny. Nie wiem, a nie potrafiąc tego rozstrzygnąć, porzucam go. Piszę jednak o tym wszystkim nie bez przyczyny, bo choć te trzy litery nie zostały wydrukowane, gdzieś nad tą książką się unoszą – jako czas, epoka, do której ostatecznie przecież sięgam.

Piosenkarze to wciąż tytuł kontrowersyjny (co w kontekście moich wcześniejszych trzech książek z serii jest już właściwie tradycją). No bo kim właściwie jest piosenkarz? Czy bycie piosenkarzem, czyli tym, który wykonuje piosenki, to coś pejoratywnego? Nie wszyscy bohaterowie tej książki o tym mówili (inni z kolei mówili nader dobitnie), ale chyba dla nich wszystkich piosenkarz to stanowczo za mało − są, czują się muzykami. Dlaczego więc piosenkarze? Bo właśnie tak w większości zostali zapamiętani przez pamięć zbiorową, ten dziwny organizm, do którego dociera bardzo uproszczony, ogólny, wypłukany z detali obraz. Bo w tej roli zostali najlepiej zapamiętani, w niej są OBECNI. Przez piosenki i dzięki nim. Czy więc piosenki to ich największy kapitał? A może największe przekleństwo?

Czy ONI MAJĄ GŁOS? Oczywiście, w końcu wszyscy chcieli mi coś powiedzieć: Maciej Kossowski, Andrzej Zieliński, Jacek Zieliński, Stan Borys, Edward Hulewicz, Andrzej Dąbrowski. O Krzysztofie Klenczonie opowiedziała mi jego żona, Alicja „Bibi” Klenczon, rozdział poświęcony Andrzejowi Zausze zbudowałam przede wszystkim ze śladów jego obecności – wywiadów, wspomnień, muzyki.
Ośmiu bohaterów tej książki było i jest obecnych: na koncertach, festiwalach, w radiu, telewizji, na płytach, w gazetach, nawet w Internecie, a przede wszystkim w pamięci i sercach − no cóż, tym razem to nie przesada − milionów. Dla mnie są na tyle wyraziści, że razem budują własną opowieść o polskiej scenie lat 60., 70. i 80. Łączą ich talent, ciekawość świata (w którego rozmaite strony chętnie się wyprawiali) i chyba wiara w siebie, bez której przecież nic nie byłoby możliwe. Ale historia każdego z nich, jak jego umiejętności, wykształcenie, zainteresowania, predyspozycje, osobowość, są kompletnie różne. Uderzyło mnie to szczególnie mocno.
Dlaczego oni, a nie inni? Zależało mi na osobistym spotkaniu z moimi bohaterami lub ich bliskimi – to raz, a dwa, nie mniej istotne, nie chciałam iść utartym szlakiem, bo to po prostu nuda i nic więcej. Chyba ani moi bohaterowie, ani ja na nudę nie jesteśmy jeszcze gotowi.
Kraków, kwiecień–grudzień 2016 r.

Ja mam dwadzieścia lat
Ty masz dwadzieścia lat
Przed nami siódme niebo
Dziś nie potrzeba więcej nam do szczęścia
chyba już nic

American

Maciej Kossowski

Dwa kontynenty, dwa nazwiska, dwie artystyczne tożsamości. I jeden człowiek – przekonuję się, gdy szukając kontaktu do Macieja Kossowskiego, znajduję ten do Mike’a Cossiego. Jako Maciej Kossowski w pierwszej połowie lat 60. rozniecił w Polsce szaleństwo Dwudziestolatkami. Jako Mike Cossi od ponad 33 lat koncertuje w Ameryce.
Rozmawiamy przez Skype’a w piątkowy ciepły wieczór. Dla mnie wieczór, bo u Kossowskiego jest dopiero czternasta. O życiu, z którego, jak zaznacza, powstałby dobry film, słucha się długo i dobrze, nawet gdy rozmówcy nie widać, dochodzi tylko brzmienie głosu – melodyjnego, jak to u urodzonego muzyka. Dziesiątki wspomnień, kumulacja wielkich nazwisk, dynamicznie zmieniające się tło. Popisowa muzyka i amerykański sen. A przede wszystkim przejmujący i utalentowany bohater – zarówno historii, jak i pierwszego planu.

Światła gasną, szmery cichną.

New York, New York

– Mieszkam na zachodniej stronie Manhattanu – West Side, przy 43 ulicy. Dwie przecznice od Hudson River, która oddziela stan Nowy Jork od stanu New Jersey. Z balkonu na trzydziestym szóstym piętrze widzę co najmniej 25 mil kwadratowych New Jersey – dzięki niskim budowlom. Widok na północ, w górę Manhattanu, jest również rozległy, choć ograniczony w odległości jednego kilometra drapaczami chmur. Wybudowano je niedawno, mają ponad sześćdziesiąt pięter. Dwie przecznice na prawo ode mnie bije serce Nowego Jorku − słynny Times Square. Nie wiem, czy pani wie… ja mieszkam w Ameryce od 1969 roku.
Czy Maciej Kossowski wraca jeszcze myślami do Polski, czy chciałby tu przyjechać? Od końca lat 60. był w kraju zaledwie raz.
– Wie pani, po tylu latach trudno jest tęsknić. Wiem, że to jest fashionable, modne, mówić „tęsknię za ojczyzną”. Ja mam inną psychikę. Zbyszek Namysłowski, będąc w Nowym Jorku na początku lat 80., określił to krótko. W rozmowie z przyjaciółmi powiedział: „Maciek jest Amerykaninem”.
Do kraju przyjechał w 2012 roku na zaproszenie swojego rodzinnego miasta – Grudziądza. W miejscu, w którym 75 lat wcześniej przyszedł na świat, nie mógł się zatrzymać dłużej – musiał wracać za ocean. Kossowski wciąż koncertuje w Nowym Jorku, ale też poza miastem. Od 2000 roku najczęściej gra i śpiewa w zamkniętych miejscach, jak zaznacza „nie nursing, tylko w caretaker homes”, wśród ludzi, oczywiście w pewnym wieku, mających wyrobiony muzyczny gust. A to duży plus.
– Telewizja ich już nudzi, za to koncert jest w ich życiu wydarzeniem, czekają na niego. Dużo jest takich miejsc rozsianych po całym Nowym Jorku i New Jersey.

Straszny pitch

Kossowski rodzi się 11 lutego 1937 roku jako najmłodszy syn pracownika Banku Polskiego – Józefa i jego żony Marii. Mieszka w pięknym domu, otoczonym malowniczym ogrodem, towarzyszy mu swoboda, jest kochany i chyba, mimo jeszcze nieświadomego umysłu, szczęśliwy. Wszystko to rozpada się w 1939 roku, jeszcze przed wybuchem wojny.
– Ojciec został wysłany do Rumunii, żeby przewieźć jakieś ważne papiery bankowe. Nie znam detali, dziś żałuję, że nie zdążyłem dopytać mamy o te szczegóły. Mieliśmy przyjaciela, majora Uszyńskiego. To on doradził nam, żeby mama wyruszyła do Brześcia nad Bugiem, dokąd wcześniej wyjechała z dziećmi jej przyjaciółka z Grudziądza Maria Florkowa. W Grudziądzu była silna załoga wojskowa i major przewidywał ciężkie walki. Jechaliśmy przez Warszawę, tam zgubiły się nasze bagaże – pakunki, walizki, wszystko przepadło. W drodze do Brześcia pociąg się zatrzymał, tory były zniszczone. Znaleźliśmy się pod ostrzałem. Pamiętam jak dziś nurkującą „Stukę”, niemiecki bombowiec z wyjącą syreną. Pilot samolotu zniżył się tak, że widziałem jego oczy za okularami. Armatka przeciwlotnicza wydała serię strzałów, a potem rozległy się wybuchy bomb. Wie pani, co to jest pitch?
Wysokość brzmienia. Wysoki i powtarzający się dźwięk strzelającej armaty był przeraźliwy i bardzo głośny. Nie mogę go zapomnieć. Schowaliśmy się pod furmankę. Potem moja mama znalazła inny wóz, którym dotarliśmy do Brześcia. A tam – surprise, surprise – była już Armia Czerwona, pełna wrogich, groźnych, zawszonych i wygłodniałych ruskich żołnierzy. Czekaliśmy na ojca, który miał przyjechać z Rumunii, ale Rosjanie go przechwycili i wywieźli do Kazachstanu, gdzie zmarł w 1941 roku. O tym dowiedzieliśmy się długo po wojnie. Mama zdecydowała się na powrót do Polski. Legalnie nie było to możliwe, więc przekradliśmy się nocą przez zieloną granicę. I od razu wpadliśmy w ręce Niemców. Zgromadzili nas pod prysznicami, z których zamiast wody leciała chemiczna substancja odkażająca zawszone ciała. Pod prysznicami stały same nagie kobiety, było ich około trzydziestu.

Basketball się skończył

Matka Kossowskiego, która ma pod opieką jeszcze dwójkę jego rodzeństwa i babcię, wysyła Macieja do ciotki do Krosna. Chłopiec zostaje tam do końca wojny. W 1945 roku Marii Kossowskiej, szalenie dzielnej kobiecie, udaje się odzyskać dom, zajęty w czasie wojny przez Niemców. Życie trzeba budować na nowo. To Maćkowe koncentruje się przede wszystkim wokół szkoły podstawowej, potem liceum. Jako nastolatek chyba bardziej interesuje się sportem niż muzyką, zapala go też aktorstwo. Nie opuszcza żadnej z teatralnych inscenizacji w mieście, a w szkole jest najlepszy w biegu na sto i dwieście metrów, skoku wzwyż, w dal, pchnięciu kulą i rzucie oszczepem. Po maturze nie chce trafić do wojska – głównie z tego powodu zostaje studentem filologii polskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Tutaj, wraz ze swoją drużyną, w 1955 roku wygrywa akademickie mistrzostwa Polski – w koszykówce.
– Moja sportowa kariera z AZS Toruń skończyła się po pierwszym meczu akademickich mistrzostw Polski w Gdańsku. Wylądowałem w szpitalu, zaatakowany przez rumień guzowaty. Fatalnie się wtedy odżywiałem. Do dzisiaj się dziwię, skąd miałem tyle energii – pamiętam, że kazano nam jeść cukier. Gdy wyszedłem ze szpitala, lekarz powiedział, że dla mnie basketball się skończył. To oczywiście była bzdura, ale faktycznie basketball zastąpiła trąbka.

Pewnego dnia jego jazzowe podśpiewywanie dobiega do uszu Andrzeja Mroczyńskiego, kierownika dixielandowego zespołu Combo 7.
– Powinieneś być muzykiem – słyszy Maciek.
– Chciałbym, ale nie mam instrumentu – odpowiada.
– Na czym chciałbyś grać?
– Na saksofonie.
Niestety, na UMK był tylko jeden saksofon do „wyrentowania”. Już zajęty. Do wynajęcia dostępna była za to trąbka. Po trzech miesiącach muzycznego treningu Maciej Kossowski zostaje członkiem Combo 7. Wciąga go jazz. Przed ludźmi jednak nie śpiewa. I to nie zmieni się przez kilka kolejnych lat.

Grać, grać, grać

Na drugim roku studiów oblewa egzamin z marksizmu-leninizmu. Los rzuca go do Gdańska, gdzie od 1957 roku znów studiuje filologię polską – w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Wieczorami, żeby zarobić na życie, gra w klubach. Dwa lata później zdaje egzamin do średniej szkoły muzycznej – chce szlifować grę na trąbce i fortepianie, na którym podgrywał już trochę jako dziecko. Młodość na Wybrzeżu jest barwna, zabiegana, choć też pełna trudu. Trzeba pogodzić studia, szkołę muzyczną, chałturzenie, słuchanie jazzu i… aktorstwo.
Kossowski marzy o zdaniu egzaminu do Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Za pierwszym podejściem poznaje Barbarę Brylską.
– Początek romansu, graliśmy razem scenki. Ona się dostała, ja się nie dostałem. Gdy odbierałem papiery z sekretariatu, usłyszałem: „Pan już prawie był w szkole, ale dostaliśmy telefon, że musimy przyjąć dziesięciu zagranicznych studentów”. Nie było wyboru, to były dewizy.
W kolejnym roku szczęście również mu nie dopisało. Jego ciotka, aktorka − Julia Kossowska, mówiła mu, że te niepowodzenia mogą mieć związek z jej wrogami. Ale kto to wie?
Mimo złej passy na Wybrzeżu Kossowski nie tylko gra z wieloma grupami jazzowymi, nie tylko występuje na koncertach w Filharmonii Bałtyckiej, ale też znajduje sposób na realizację swoich aktorskich ambicji. Zostaje członkiem Bim-Bomu. W tym słynnym teatrze studenckim gra sporo – do czasu, aż pozbywa się brody, wtedy traci połowę ról.

 
Wesprzyj nas