Misja: Encyklopedia. Hiszpania końca XVIII wieku. Dwóch akademików – bibliotekarz i admirał – wyrusza z Madrytu do Paryża z tajną misją. Ich cel: zdobyć egzemplarz słynnej francuskiej Encyklopedii.


Misja: EncyklopediaTo dzieło, dla wielu wyklęte i heretyckie, potępione przez Kościół, zawiera wiedzę zarezerwowaną dla nielicznych i podważa dotychczasowy porządek świata. Awanturnicza eskapada pełna pojedynków, intryg i spisków zmienia się w walkę światła z ciemnością.

Klimat osiemnastowiecznego Madrytu i Paryża, zakazana księga, nadciągająca rewolucja, historia przenikająca się ze współczesnością – Arturo Pérez-Reverte, autor bestsellerów, członek Hiszpańskiej Akademii Królewskiej, od pierwszej strony uwodzi czytelnika, zadając mu szelmowskie pytanie: „Gdzie kończy się fikcja, a zaczyna prawda?”.

Arturo Pérez-Reverte (ur. 1951) – jedno z największych nazwisk współczesnej literatury. Dziennikarz i pisarz, mieszkający nieopodal Madrytu, od wielu lat zajmuje się przede wszystkim pisaniem powieści. Największą sławę przyniósł mu detektywistyczny cykl z postacią kapitana Alatriste. Wiele z jego książek doczekało się ekranizacji, przełożono je na niemal 30 języków. Pérez-Reverte, wielokrotnie nagradzany nie tylko w samej Hiszpanii, ale także w USA czy Szwecji, jest członkiem Królewskiej Akademii Hiszpańskiej.

Arturo Pérez-Reverte
Misja: Encyklopedia
Przekład: Joanna Karasek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 maja 2017
 
 

Misja: Encyklopedia


Przemijają wiary i prawdy, mija pokolenie ludzkie
i jest zapomniane, – i nikogo to nic nie obchodzi,
z wyjątkiem tych może nielicznych, którzy wierzą
w prawdę, wyznają wiarę, – albo też miłują tych ludzi.

Joseph Conrad, Murzyn z załogi Narcyza,
tłum. J. Lemański

Powieść ta jest oparta na rzeczywistych wydarzeniach, występują w niej autentyczne postaci i scenerie, choć duża część tej historii i jej bohaterów jest fikcją, dziełem nieskrępowanej wyobraźni autora.

Pojedynek o świcie w Paryżu pod koniec XVIII wieku łatwo można sobie wyobrazić. Wystarczy przeczytać kilka książek i obejrzeć parę filmów. Jednak opisać go jest znacznie trudniej. Zaś rozpocząć od niego powieść – to spore ryzyko. Chodzi o to, by czytelnik zobaczył to, co autor widzi albo sobie wyobraża. Trzeba stać się oczami kogoś innego – czytelnika – i usunąć się dyskretnie w cień, tak by on sam zobaczył przedstawianą historię.
A ta opowieść wymaga łąki pokrytej porannym szronem, rozwidnionej niewyraźnym, szarym światłem, jakie wyobrażamy sobie, przywołując obraz lekkiej, niezbyt gęstej mgły, przez którą przebija się pierwsza jasność świtu, w otaczających francuską stolicę lasach, wchłoniętych dziś przez nią albo już nie istniejących. W scenie tej trzeba też umieścić postaci. W niepewnych promieniach słońca, które jeszcze nie całkiem wstało, dostrzeżemy lekko rozmyte we mgle sylwetki dwóch mężczyzn. Nieco dalej, pod drzewami, przy trzech stojących tam konnych zaprzęgach, zobaczymy kolejne sylwetki mężczyzn zawiniętych w peleryny, w naciśniętych na czoło trójgraniastych kapeluszach zasłaniających im twarze. Jest ich może pół tuzina, ale nie oni są najważniejsi w tej scenie, na razie więc nie będziemy się nimi zajmować. Naszą uwagę powinni przykuć dwaj mężczyźni stojący naprzeciwko siebie, nieruchomo, w mokrej trawie na łące. Ubrani są w obcisłe spodnie, prócz tego mają na sobie tylko koszule. Jeden jest chudy, raczej wysoki jak na te czasy, siwe włosy ma zebrane w krótki kucyk na karku. Drugi jest średniego wzrostu, ma włosy kręcone na skroniach i wypomadowane zgodnie z najwykwintniejszą modą jego czasów. Żaden z nich nie wydaje się młody, choć jesteśmy zbyt daleko, by móc to właściwie ocenić. Podejdźmy więc bliżej i lepiej im się przypatrzmy.
Obaj trzymają w dłoniach szpady. Jeśli przyjrzymy się im dokładnie, odkryjemy, że jest to rodzaj broni przypominający floret. Sprawa zatem wygląda serio. Poważnie. Mężczyźni stoją w odległości trzech kroków od siebie, jeszcze bez ruchu, uważnie przyglądają się sobie nawzajem. Są jakby zamyśleni. Być może koncentrują się na tym, co ma się zdarzyć. Ramiona opadają im wzdłuż tułowia i czubki stali dotykają oszronionej trawy. Ten niższy, który z bliska wydaje się też młodszy, wygląda wyniośle, okazuje nieco teatralnej pogardy. Można by powiedzieć, że choć przygląda się swojemu adwersarzowi, zależy mu, by dobrze wyglądać w oczach tych, którzy patrzą na nich ze skraju polany. Drugi mężczyzna, wyższy i starszy, ma niebieskie oczy, wodniste i melancholijne, które wydają się przesiąknięte panującą wokół wilgocią.
Możemy odnieść wrażenie, że patrzy na mężczyznę, który stoi naprzeciw niego, jeśli jednak dobrze się przyjrzymy, dostrzeżemy, że jest inaczej. Jego spojrzenie jest zamyślone, jakby lekko roztargnione. Nieobecne. Być może, gdyby w tej chwili stojący naprzeciwko niego mężczyzna zmienił pozycję, jego wzrok nadal tkwiłby w tym samym punkcie, a on sam pozostałby obojętny na wszystko, skupiony na odległych obrazach, które tylko on widzi.
Od grupy osób zebranych pod drzewami dobiega głos i mężczyźni stojący na polanie powoli podnoszą szpady. Krótko się pozdrawiają, jeden unosi rękojeść na wysokość brody, a następnie stają w pozycji. Ten niższy opiera wolną dłoń na biodrze, przybierając bardzo elegancką pozę szermierza. Drugi, wyższy, o wodnistych oczach, z siwym kucykiem, wysuwa broń i unosi wolną rękę w ten sposób, że ramię i przedramię tworzą niemal kąt prosty, a luźne palce lekko opadają do przodu. Stal, kiedy styka się po raz pierwszy, dźwięczy metalicznie, jej wyraźny odgłos srebrzyście rozbrzmiewa w chłodnym powietrzu świtu.
A teraz wróćmy do pisania. Opowiedzmy tę historię. Dowiedzmy się, jak te postaci się tu znalazły.

1. Mężczyzna wysoki i mężczyzna gruby


Dobrze jest posłuchać, jak rozmawiają o matematyce, fizyce nowoczesnej, historii naturalnej, ludzkich prawach, zabytkach i literaturze, czasem z taką powściągliwością, jakby chodziło o fałszywą monetę. Żyją w mroku i umierają tak, jak żyli.
J. Cadalso, Listy marokańskie

Znalazłem je w głębi biblioteki, choć wcale ich nie szukałem: dwadzieścia osiem dużych tomów oprawnych w skórę koloru kasztanowego, zniszczoną przez czas, sfatygowaną przez dwa i pół wieku używania. Nie wiedziałem, że tam są – myszkowałem pośród regałów, szukając czegoś innego, i naraz zaskoczył mnie napis na grzbiecie: Encyclopédie, ou Dictionnaire raisonné. To było pierwsze wydanie. To, które zaczęło się ukazywać drukiem w 1751 roku i którego ostatni tom wyszedł w roku 1772. Oczywiście znałem owo dzieło. Przynajmniej jako tako. Nawet niewiele brakowało, żebym je kupił od mojego przyjaciela księgarza i antykwariusza Luisa Bardona pięć lat wcześniej, kiedy mi je zaproponował, gdyby umówiony klient się wycofał. Nie miałem szczęścia – a może raczej fortuna czuwała, bo cena była bardzo wysoka – klient dotrzymał umowy. Był nim Pedro J. Ramírez, wówczas redaktor naczelny dziennika „El Mundo”. Pewnego wieczoru, kiedy byłem u niego na kolacji, zobaczyłem, jak dumnie księgi te prezentują się wystawione w jego bibliotece. Ich właściciel wiedział o moim układzie z Bardonem i żartowaliśmy z tego. „Obyś następnym razem miał więcej szczęścia”, powiedział mi. Ale następnego razu już nie było. To bardzo rzadka pozycja na rynku starych książek. Bardzo trudno dostać całe, kompletne wydanie.
Zatem tego poranka w bibliotece Hiszpańskiej Akademii Królewskiej – zajmuję tam od dwunastu lat fotel T – stałem naprzeciwko dzieła, które stanowiło kompendium największej intelektualnej przygody osiemnastego wieku: triumfu rozumu i postępu nad ciemnymi mocami wcześniejszego świata. Systematyczny zbiór siedemdziesięciu dwóch tysięcy haseł, szesnastu i pół tysiąca stron i siedemnastu milionów słów, potępiony przez Kościół katolicki, zawierający najbardziej rewolucyjne myśli tamtych czasów, nad którego autorami i wydawcami zawisła groźba więzienia i śmierci. Zastanawiałem się, jak to dzieło, które przez tak długi czas znajdowało się na indeksie ksiąg zakazanych, dotarło w to miejsce. Kiedy i w jaki sposób? Promienie słońca wpadające przez okna biblioteki malowały wielkie świetliste prostokąty na ziemi, tworząc atmosferę jak na obrazach Velazqueza, a przede mną lśniły złotawe grzbiety dwudziestu ośmiu tomów stojących na półkach. Wyciągnąłem rękę, wyjąłem jeden z nich i otworzyłem na stronie tytułowej:

Encyclopédie,
ou
Dictionnaire raisonné des sciences, des arts et des métiers,
par une société de gens des lettres.
Tome premier
MDCCLI
Avec approbation et privilège du Roy

Dwie ostatnie linijki sprawiły, że krzywo się uśmiechnąłem. Czterdzieści dwa lata po owym MDCCLI, w roku 1793, wnuk owego Roy, który wyraził aprobatę i wydał przywilej zezwalający na druk tego właśnie pierwszego tomu, został publicznie zgilotynowany na paryskim placu wskutek idei, jakie rozpaliły Francję i sporą część świata, a rozpowszechnione zostały właśnie przez tę encyklopedię. Życie płata figle, stwierdziłem. Ma specyficzne poczucie humoru.
Przewróciłem kilka kart na chybił trafił. Papier, nieskazitelnie biały pomimo swojego wieku, szeleścił tak, jakby świeżo go zadrukowano. Dobry, szlachetny papier bezdrzewny, pomyślałem, odporny na czas i ludzką głupotę, jakże różny od kwaśnej celulozy współczesnego papieru, którego kartki po kilku latach żółkną, stają się łamliwe i niszczeją. Przytknąłem do nich nos, z przyjemnością wdychając powietrze. Nawet zapach był świeży. Zamknąłem księgę, odstawiłem ją na półkę i wyszedłem z biblioteki.
Zająłem się innymi sprawami, jednak wspomnienie tych dwudziestu ośmiu tomów, stojących dyskretnie w kącie starego budynku przy ulicy Filipa IV w Madrycie pośród tysięcy innych książek, nie opuszczało mnie. Później napomknąłem o tym Victorowi Garcii de la Concha, honorowemu dyrektorowi, którego spotkałem przy wieszakach w holu. Podszedł do mnie w zupełnie innej sprawie – chciał poprosić o tekst na temat złodziejskiego żargonu używanego w utworach Queveda, potrzebował go do jednego z dzieł, jakie wtedy tworzył – ja jednak rozmowę sprowadziłem na sprawę, która w tamtej chwili mnie interesowała. García de la Concha właśnie skończył pisanie historii Hiszpańskiej Akademii Królewskiej i powinien mieć jeszcze w pamięci te rzeczy.
– Od kiedy Wielka Encyklopedia Francuska jest w Akademii?
Wydawał się zaskoczony pytaniem. Ujął mnie pod ramię z tą nadzwyczajną delikatnością, dzięki której podczas trwania swojej kadencji zapobiegł próbom schizmy i utworzenia siostrzanych akademii w Ameryce Łacińskiej – odwiedzenie Meksykanów od próby stworzenia własnego słownika było prawdziwie koronkową robotą – jak i przekonał pewną fundację bankową do sfinansowania siedmiu tomów Dzieł wszystkich Cervantesa w związku z czterechsetleciem publikacji Don Kichota. Może właśnie dlatego wybieraliśmy go na to stanowisko tak wiele razy, aż wiek przestał mu pozwalać na jego zajmowanie.
– Nie orientuję się zbyt dobrze – powiedział, kiedy szliśmy korytarzem do jego biura. – Wiem, że znalazła się tu pod koniec osiemnastego wieku.
– Kto mógłby mi powiedzieć o tym coś więcej?
– A dlaczego cię to interesuje, jeśli nie uznasz tego pytania za niedyskrecję?
– Sam jeszcze nie wiem.
– Nowa powieść?
– Zbyt wcześnie, by o tym mówić.
Utkwił w moich źrenicach lekko podejrzliwe spojrzenie swoich niebieskich oczu. Czasem, żeby zaniepokoić moich kolegów akademików, opowiadam o powieści, której w rzeczywistości wcale nie zamierzam napisać, jednak grożę im, że wszyscy się w niej znajdą. Nosi tytuł Oczyszcza, zabija i przynosi chwałę*: ma to być historia zbrodni popełnionych w obecności ducha Cervantesa, który błąka się po naszym budynku i widzą go tylko portierzy. Pomysł polega na tym, że akademicy giną po kolei, począwszy od profesora Francisca Rico, naszego najznamienitszego znawcy dzieł Cervantesa. On miałby zginąć pierwszy, powieszony na sznurze od zasłon w Sali Poczęstunków.
– Nie mówisz o swojej dyskusyjnej powieści kryminalnej, prawda? O tej, w której…
– Nie, możesz być spokojny.
García de la Concha, zawsze bardzo dobrze wychowany, powstrzymał się od westchnienia ulgi. Jednak najwyraźniej się uspokoił.
– Podobała mi się twoja ostatnia. Tancerz do wycięcia… To coś, no nie wiem…
Cały nasz dyrektor honorowy. Zawsze taki miły. Nie dokończył zdania, dając mi wspaniałomyślnie okazję, żebym mógł wzruszyć ramionami z właściwą skromnością.
– Do wynajęcia.
– Słucham?
– Nosi tytuł Tancerz do wynajęcia.
– No tak, pewnie. O niej mówię… Ubiegłego lata pojawiło się w „¡Hola!” zdjęcie samego premiera na letnisku w Zaharze de los Atunes, w hamaku, z twoją książką w ręku.
– Raczej jego żony – zaprotestowałem. – Przecież on w życiu nie przeczytał żadnej książki.
– O mój Boże… – García de la Concha uśmiechnął się wymijająco, oburzony tylko na tyle, ile wymagały tego dobre maniery.
– Mój Boże.
– Może widziałeś go kiedyś na jakimkolwiek wydarzeniu kulturalnym? Na premierze teatralnej? W operze? W kinie?
– O mój Boże.
Ostatnie powtórzenie padło już w jego biurze, podczas gdy rozsiadaliśmy się w fotelach. Słońce nadal wpadało przez okna i przyszło mi do głowy, że to jest właśnie jeden z tych dni, kiedy opowieść chwyta człowieka i już nie puszcza. Być może, pomyślałem, od tej rozmowy zależą następne dwa lata mojego życia. W pewnym wieku zaczyna być więcej historii do opisania niż czasu, żeby się nimi zająć. Wybór jednej powoduje śmierć innych. Dlatego trzeba wybierać rozważnie. Mylić się tylko tyle, ile można.
– Nie wiesz nic więcej? – zapytałem.

* Dewiza Hiszpańskiej Akademii Królewskiej brzmi: „Oczyszcza, stanowi i przynosi chwałę”.

 
Wesprzyj nas