W kameralnym gronie dwóch nowojorskich rodzin rozgrywa się akcja powieści „Współcześni kochankowie”. Emma Straub pokazuje w niej, że w każdym wieku pragniemy przeżywać coś istotnego, choć często przegrywamy z monotonią codzienności.


Osiemnastoletnia Ruby i o rok młodszy Harry spieszą się do dorosłości i zachłannie wykorzystują każdą nadarzającą się okazję do tego, by posmakować życia. Rodzice tych dwojga, ludzie dobiegający pięćdziesiątki, obecnie wiodą stateczne i uporządkowane życie, ale też mają za sobą okres szaleństw. Kiedyś, w latach studenckich Elizabeth, Andrew – rodzice Harrego i Zoe, matka Ruby tworzyli zespół muzyczny i wiedzieli, co to znaczy dobrze się bawić.

W tamtym okresie był wśród nich ktoś jeszcze – Lydia, która dzięki popularności piosenki napisanej przez Elizabeth zyskała wielką sławę i została samodzielną gwiazdą. Teraz Lydia nie żyje, a studio zajmujące się produkcją filmów chce nakłonić pozostałych członków zespołu do wyrażenia zgody na pokazanie jej biografii, a zarazem losów całej czwórki, na srebrnym ekranie. Zoe nie ma nic przeciwko, Elizabeth jest wręcz podekscytowana myślą o tym, że za sprawą młodych i pięknych aktorów jeszcze raz przeżyje swoją własną młodość, tylko Andrew nie chce o tym pomyśle w ogóle słyszeć. Jak się okaże, mężczyzna miał nadzieję na to, że wokalistka zabrała pewien ich wspólny sekret do grobu i nigdy nie będzie musiał ponieść konsekwencji czegoś, co zrobił w przeszłości. Co jednak, jeśli scenarzyści, korzystający z pamiętników Lydii, pokażą całą prawdę, o której jego bliscy nie mają pojęcia?

Bohaterami tej powieści obyczajowej Emma Straub uczyniła przeciętnych przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej i pokazała, w jaki sposób niemal nieograniczone możliwości rozpościerające się przed nimi w młodości zderzają się z prozą dorosłego życia. I że tęsknota za tym, by przeżywać coś istotnego nigdy nie przemija, obojętne czy ma się osiemnaście, czy pięćdziesiąt lat. Podczas gdy w odniesieniu do pokolenia nastolatków wchodzących właśnie w dorosłość wydaje się ona naturalna i oczywista, to w pokoleniu ich rodziców prowokuje pytania: Czy mam prawo jeszcze czegoś od życia oczekiwać? Czy coś jeszcze na mnie czeka? Te pytania czają się między wierszami „Współczesnych kochanków”, a Emma Straub próbuje pokazać czytelnikom co może wyniknąć z próby rozmontowania dotychczasowego porządku.

Zoe zastanawia się nad rozwodem, ponieważ w jej małżeństwie od dawna nie ma namiętności zastąpionej przez uprzejme współistnienie. Andrew nie potrafi sprecyzować czego mu brakuje. Teoretycznie powinien czuć się spełniony: bezpieczeństwo finansowe zapewnia jemu, jego żonie i dziecku fundusz powierniczy, a w przyszłości także spadek po bogatych rodzicach, może więc zajmować się czym chce i kiedy chce. Jego sytuacja życiowa mogłaby uchodzić więc za całkowicie komfortową. Jednak Andrew nie czuje się jak ktoś, kto znalazł już w życiu swoje miejsce. Straub pokazuje czytelnikom dokąd zaprowadzą go poszukiwania poczucia sensu.

atmosfera niespieszności jest dla tej książki charakterystyczna

W tle przemyka zmieniający się Nowy Jork wraz ze swoją atmosferą miasta, które nigdy nie śpi. Podczas lektury daje się odczuć, że autorka zna je od podszewki, szczególnym zainteresowaniem obdarzając Brooklyn, gdzie sama mieszka i prowadzi księgarnię „Books are magic”. Ulice, domy, zaułki i styl życia zaludniających je mieszkańców udało się jej opisać we wciągający i plastyczny sposób. Niespieszna narracja pozwala delektować się ich nastrojem. W ogóle atmosfera niespieszności jest dla tej książki charakterystyczna. Fabuła, złożona z prozaicznych zdarzeń na podobieństwo prawdziwej codzienności, obejmująca okres jednego lata, pozwala czytelnikowi na samodzielne refleksje nad tym, ile może zdarzyć się w tak krótkim okresie i na ile ta proza codzienności formuje dalsze losy, składając się, w wieloletniej perspektywie, na kształt całego życia. Wanda Pawlik

Emma Straub, Współcześni kochankowie, Przekład: Maja Justyna, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 4 lipca 2017
 
 

Emma Straub
Współcześni kochankowie
Przekład: Maja Justyna
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 lipca 2017
 

Część pierwsza
RUBY TUESDAY

AGENCJA NIERUCHOMOŚCI
MARY ANN O’CONNELL

Nowa oferta

Wyjątkowo atrakcyjny, 5-pokojowy apartament w okazałym budynku w stylu wiktoriańskim, w ekskluzywnej części Ditmas Park. Wiele oryginalnych elementów wykończenia, między innymi drzwi kieszeniowe, sztukaterie, misternie rzeźbione, reprezentacyjne schody. Zmodernizowana kuchnia, nowy dach. Tradycyjny kominek opalany drewnem. Garaż na dwa samochody.
Doskonałe miejsce do zamieszkania w samym sercu miasta, w pobliżu sklepów, znakomitych restauracji na Cortelyou Road i stacji metra.
Zdecydowanie warto obejrzeć!

Rozdział 1

W czerwcu spotkanie klubu miłośniczek książki odbywało się u Zoe. Na tę okazję Elizabeth przygotowała sałatkę szpinakową z orzechami włoskimi i kruszonką z koziego sera w dużej kamionkowej misie, z którą wybierała się do domu przyjaciółki oddalonego o nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Nie musiała nawet przechodzić na drugą stronę ulicy. Żadna z dwunastu kobiet należących do klubu nie miała daleko do miejsca spotkania. Na tym im zależało. Dość trudno było ustalić termin dogodny dla wszystkich, przeczytać książkę (na ogół zaledwie połowa z nich zdążyła dokończyć lekturę) i nie skazywać żadnej z członkiń klubu na podróż metrem. W ogóle niełatwo jest się umówić na spotkanie z najbliższymi przyjaciółkami kosztem własnego czasu, jechać samochodem przez całą dzielnicę na kolację, nawet jeśli ma się ochotę na spotkanie.
Ale one mieszkały w sąsiedztwie. Miały o wiele łatwiej. Tego dnia zbierały się ostatni raz przed coroczną wakacyjną przerwą. Elizabeth sprzedała domy sześciu członkiniom ich klubu z dwunastu. Zależało jej rzecz jasna, żeby każda z nich czuła się szczęśliwa, chociaż prawdę mówiąc, ona sama była zadowolona również wtedy, gdy mieszkańcy Brooklynu decydowali się go opuścić i przenieść na przedmieście lub wrócić tam, skąd kiedyś przybyli, ponieważ wtedy pobierała prowizję w podwójnej wysokości. Elizabeth lubiła swoją pracę.

Jeżeli nawet koleżanki z klubu książki, które obecnie mieszkały w sąsiedztwie, przed przeprowadzką nigdy się nie spotkały, to zupełnie inaczej było z Elizabeth i Zoe. One znały się od wielu lat – były najlepszymi przyjaciółkami, naprawdę, choć Elizabeth wolała przy Zoe o tym nie wspominać, bo nie chciała się narażać na żarty z takich dziecinnych sentymentów. Dawno temu – w epoce kamienia łupanego – zaraz po ukończeniu college’u mieszkały razem w tym samym, pełnym zakamarków domu w wiktoriańskim stylu, dzieląc go z chłopakiem Elizabeth (obecnie mężem) i dwoma innymi studentami, którzy przenieśli się do niego z akademika w Oberlin prowadzonego przez wspólnotę akademicką. Niosąc dużą miskę z domową potrawą do domu Zoe, Elizabeth zawsze odczuwała przyjemność, ponieważ przypominały się jej lata młodości, obfitujące w składkowe imprezy i raczej skromne pod względem zasobów kieszeni, czyli czasy, kiedy się ma dwadzieścia kilka lat. Dzielnica Ditmas Park znajdowała się ze sto kilometrów od Manhattanu (w rzeczywistości niespełna cztery), była niewielkim skupiskiem wiktoriańskich kamienic i równie dobrze mogłaby istnieć w dowolnym miejscu w Stanach Zjednoczonych. Jej północna część przylegała do przestronnych terenów spacerowych Prospect Park, a południowa do brooklyńskiego college’u.
Szkolni znajomi Elizabeth i Zoe przeprowadzili się do East Village, do budynków bez windy, albo do pięknych domów z elewacją z brunatnego piaskowca w Park Slope, znajdujących się po przeciwległej stronie ogromnego parku. Im trojgu natomiast przypadł do serca pomysł posiadania prawdziwego domu i pozostali w Brooklynie, wciśnięci pomiędzy leciwe, włoskie paniusie i bloki dla najuboższych.

Po upływie terminu obowiązywania umowy najmu afroamerykańscy rodzice Zoe – którzy dorobili się sporej fortuny, występując w duecie wokalnym grającym muzykę w stylu disco – kupili jej ten dom. Siedem pokoi, trzy łazienki, centralnie położony hol, podjazd i garaż. Za całość zapłacili sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a zalatujący stęchlizną dywan i grube warstwy farby ołowiowej na ścianach otrzymali w gratisie. Wtedy Elizabeth i Andrew nie byli jeszcze małżeństwem, o wspólnym koncie bankowym nawet nie rozmawiali, więc czeki z opłatą za czynsz wysyłali oddzielnie rodzicom Zoe do Los Angeles. Zoe wzięła spory, wieloletni kredyt, a zadłużenie zabezpieczone hipoteką jakiś czas temu spłaciła. Elizabeth i Andrew na krótko przeprowadzili się o kilka przecznic dalej i zamieszkali na Stratford, ale kilkanaście lat temu, kiedy ich syn, Harry, skończył cztery lata, kupili dom na tej samej ulicy, o trzy numery od domu Zoe. Szacunkowa wartość jej domu wynosiła obecnie około dwóch milionów dolarów, może nawet więcej. Myśląc o tym, Elizabeth czuła lekkie mrowienie w okolicy kręgosłupa. Nie przypuszczała, podobnie jak Zoe, że po upływie tylu lat wciąż będą mieszkać tak blisko siebie, i jak dotąd żadnej z nich nie udało się znaleźć dogodnego momentu na przeprowadzkę.

Elizabeth weszła po schodach na przestronną werandę i zajrzała przez okno. Jak zwykle zjawiła się pierwsza. W jadalni wszystko było już przygotowane, stół nakryty. Zoe, z butelką wina w każdej ręce, przewinęła się przez drzwi wahadłowe z kuchni. Dmuchnęła w górę, bezskutecznie próbując pozbyć się pasemka kręconych włosów znad oczu. Była w obcisłych dżinsach i poprzecieranej kamizelce. Jej szyję zdobił bogaty zwój sięgających do piersi naszyjników, które pobrzękiwały przy każdym ruchu. Nie miało najmniejszego znaczenia, czy Elizabeth wybrała się w towarzystwie Zoe czy sama na zakupy do sklepów wyprzedażowych, do których chętnie zaglądała, albo do ulubionych, małych i drogich butików, i tak nigdy nie udało się jej znaleźć niczego, w czym prezentowałaby się tak dobrze jak jej przyjaciółka. Zoe w wieku czterdziestu pięciu lat wyglądała równie naturalnie i swobodnie jak wtedy, gdy miała osiemnaście. Elizabeth zapukała w okno. Zoe spojrzała w jej stronę i się uśmiechnęła. Elizabeth pomachała do niej, a Zoe zaprosiła ją ruchem dłoni do środka i poruszając w powietrzu smukłymi palcami, pokazała, że drzwi wejściowe są otwarte.

W domu pachniało bazylią i świeżymi pomidorami. Elizabeth weszła, ale nie przytrzymała drzwi, więc z głośnym trzaskiem same się za nią zamknęły. Swoją sałatkę postawiła na stole. Poruszała rękoma, żeby rozluźnić nadgarstki, i rozległo się trzaskanie w stawach, głośne jak wystrzały fajerwerków. Zoe obeszła stół i pocałowała ją w policzek.
– Jak minął dzień, skarbeczku? – zapytała.
Elizabeth poruszyła głową na boki, przekręciła ją w jedną stronę, potem w drugą. Chrupnęło jej w karku.
– Szczerze mówiąc… – zaczęła. – A zresztą, mniejsza o to. Pomóc ci w czymś? – Rozejrzała się po pokoju. – Jeśli czegoś ci brakuje, mogę jeszcze przynieść od siebie.
Nawet w Ditmas Park zorganizowanie kolacji dla dwunastu osób to spory wysiłek dla pani domu. Zazwyczaj tylko nieliczne miłośniczki książki miały czas przyjść na spotkanie, więc jego gospodyni mogła je zorganizować w ramach własnych możliwości i gości posadzić przy stole w jadalni, ale raz na jakiś czas (zwłaszcza tuż przed sezonem urlopowym) wszystkie członkinie klubu z chęcią przyjmowały zaproszenie i, w zależności od tego, u której z nich odbywało się spotkanie, jego uczestniczki musiały przynosić ze sobą dodatkowe, składane krzesła, żeby nie siedzieć na podłodze jak nadąsane dzieci w Święto Dziękczynienia.
Nad ich głowami rozległ się łomot – łup – jak przy uderzeniu o podłogę ciężkiego przedmiotu, który spadł ze sporej wysokości. Taki sam odgłos powtórzył się jeszcze dwa razy – łup, łup.
– Ruby! – krzyknęła Zoe, unosząc głowę. – Chodź się przywitać z Elizabeth!
W odpowiedzi dał się słyszeć stłumiony pomruk.
– Zostaw ją w spokoju. Nic nie szkodzi – powiedziała Elizabeth. – A gdzie Jane, w restauracji? – Już otwierała usta, żeby powiedzieć coś więcej – znała najnowsze wieści, nienadające się dla uszu ich sąsiadek, i chciała nawiązać do sprawy, która jej była znana, zanim przy drzwiach rozlegnie się dzwonek, ale Zoe zaczęła mówić:
– Mamy nowego zastępcę szefa kuchni, więc jestem niemal pewna, że Jane sterczy mu nad głową jak znienawidzony sierżant od musztry. Wiesz, jak to jest na początku, zawsze jeden wielki dramat. Ruby! Chodź tutaj i się przywitaj, bo zaraz zjawią się goście, których nie lubisz! – Zoe koniuszkami palców przesunęła po brwiach. – Zapisałam ją na ten kurs przygotowawczy do testu kwalifikacyjnego do college’u, o którym mi powiedziałaś, i jest wkurzona. – Zoe wydała z siebie groźny warkot, jaki towarzyszy wystrzeliwaniu torped z wyrzutni.
Na górze trzasnęły drzwi, a potem rozległ się tupot na schodach, jakby zbiegało po nich stado zwinnych słoni zaklętych w ciele jednej nastolatki. Ruby zatrzymała się gwałtownie na ostatnim stopniu. Elizabeth widziała ją kilka tygodni temu. Od tego czasu włosy Ruby zmieniły kolor z morskiej zieleni na głęboką czerń z lekko fioletowym odcieniem, a zwinięty z nich kok sterczał jej na samym czubku głowy.
– Cześć, Ruby – przywitała ją Elizabeth. – Co słychać?
Ruby oderwała płatek lakieru z paznokcia.
– Nic – mruknęła.
W przeciwieństwie do Zoe Ruby miała okrągłą i pulchną twarz, ale oczy w identycznym kształcie jak matka, lekko zwężone, charakterystyczne dla osób, które sprawiają wrażenie nieufnych. Skóra Ruby była o trzy odcienie jaśniejsza od skóry Zoe. Dziewczyna miała jasnozielone oczy jak Jane i nawet bez tego fioletu na włosach i gburowatej miny swoim wyglądem wzbudzałaby postrach.
– Uroczystość wręczenia świadectw masz w czwartek, prawda? Wiesz już, w co się ubierzesz?
Ruby wydała z siebie odgłosy przypominające dźwięki kazoo, niewiele różniące się od warkotu jej matki sprzed kilku minut, naśladującego ryk torpedy. Zabawne, ile własnych cech rodzice przekazują swoim pociechom. Nie dokładają żadnych starań, a ich dzieci i tak prawie wszystko od nich przejmują i powielają. Spojrzała na matkę, który skinęła głową.
– Bardzo chcę włożyć sukienkę mamy, tę białą. Wiesz którą?
Elizabeth dobrze wiedziała. Zoe nie tylko doskonale sobie radziła z kupowaniem ubrań, ale też nieźle jej wychodziło ich długoletnie składowanie. Na szczęście związała się z kobietą na co dzień noszącą te same dżinsy i bluzki koszulowe, których miała zaledwie kilka na zmianę, ponieważ w ich ogromnej garderobie nie było miejsca na więcej. Biała sukienka była okazem z młodości Zoe: koronkowy stanik z przewagą pustych przestrzeni nad materiałem połączony ze spódnicą z powiewających tasiemek, które rozpoczynały się tuż poniżej poziomu przyzwoitości. To była taka sukienka, jaką się nosiło na kostium kąpielowy na wakacjach w Meksyku w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Pierwotnie należała do matki Zoe, więc prawdopodobnie głęboko w szwach pozostały jeszcze drobinki metakwalonu. Zanim Elizabeth poznała Bennettów, nie spotkała rodziców, których styl życia w równym stopniu wzbudzałby dumę i zażenowanie ich dzieci. Niefrasobliwość ma swoje zalety, ale do pewnego momentu.
– No, no?! – zdumiała się Elizabeth.
– Ten temat jest wciąż przedmiotem dyskusji – skomentowała Zoe.
Ruby przewróciła oczami i zeskoczyła z ostatniego stopnia. W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Jedna po drugiej przybywały sąsiadki i każda wnosiła naczynie przykryte folią aluminiową. Korzystając z okazji, Ruby chyłkiem wywędrowała do kuchni, a stamtąd z talerzem pełnym jedzenia z powrotem na górę.
Hiiiiiiiiiii, chichotały zgodnym chórem trzy kobiety.
Hiiiiiiiiiii, odpowiadały tym samym Elizabeth i Zoe. Rozbrzmiewała piosenka dnia, na którą składał się entuzjastyczny szczebiot towarzyszący kolacji w wyłącznie żeńskim gronie.

Rozdział 2

Kiedy Elizabeth wieczorem była poza domem, Andrew miał obowiązek nakarmić Harry’ego. Ten natomiast, w przeciwieństwie do większości nastolatków, którzy zjedzą nawet tekturę, jeśli została obłożona plastrami pepperoni, miał subtelne upodobania. Jako małe dziecko wybierał tylko to, na co miał ochotę, a resztę odgarniał na brzeg talerza. Nie dotykał oliwek. Awokado owszem, ale tylko w postaci guacamole. Kremowy twarożek był całkowicie wykluczony, owoc kale – niejadalny, nasiona sezamu – podobnie, pomidory akceptowalne wyłącznie w formie sosu. Lista była długa i wciąż się wydłużała, a Andrew odnosił wrażenie, że ilekroć on przygotowywał posiłek, dochodził do niej kolejny produkt. Otworzył drzwi lodówki i analizował jej zawartość. Iggy Pop, ich chudy, szylkretowy kot, otarł się o jego but.
– Harry?! – zagadnął Andrew, odwracając głowę w stronę salonu. Słyszał powtarzające się piski i trzaski – odgłosy z Tajnego agenta, ulubionej gry wideo Harry’ego. Jej głównym bohaterem była żaba w trenczu i czapce Sherlocka Holmesa i na tyle, na ile Andrew się orientował, została stworzona dla ośmiolatków. Harry nie wykazywał najmniejszego zainteresowania takimi grami, jak Call of Duty czy Grand Theft Auto, ani żadnymi innymi z wielu popularnych gier, w których fabuła koncentrowała się wokół morderstwa czy przygód prostytutek. Andrew był zadowolony. Lepiej mieć syna, który woli żaby niż automatyczne karabiny maszynowe. Andrew sam chętnie grywał kiedyś w spokojne gry wideo i czytał opasłe powieści fantastyczne o myszach. On i Harry byli bardzo do siebie podobni. Obaj mieli miękkie wnętrze jak w niedopieczonych ciasteczkach. Do takich osób zwykle lgną ludzie, czyż nie?
– Harry?! – powtórzył Andrew. Zamknął drzwi lodówki i spokojnie czekał. – Harry?!
Hałasy dobiegające z salonu ustały.
– Słyszałem, tato. Za pierwszym razem – oznajmił Harry. – Najlepiej zamówmy pizzę.
– Jesteś pewien?
– Czemu nie?
Znów rozległy się hałaśliwe odgłosy. Andrew sięgnął po telefon, poszedł do salonu i stanął w drzwiach. Iggy podążył za nim. Na zewnątrz było jeszcze widno. Andrew posmutniał, przyglądając się swemu delikatnemu synowi, który z taką przyjemnością spędzał w domu piękny, czerwcowy wieczór. Nie zdradzał zainteresowania indywidualnymi rzutami karnymi w parku, zbieraniem piłki spod kosza, nawet paleniem zakazanych papierosów na ławce w ustronnym miejscu. Harry wyglądał blado – Harry był blady. Miał na sobie czarną bluzę zapiętą wysoko pod brodę na zamek błyskawiczny.
– Chcesz zagrać? – zapytał Harry i spojrzał na ojca brązowymi, lśniącymi oczami.
Andrew schował swój smutek w zakamarku, głęboko, bardzo głęboko, i usiadł obok syna. Iggy Pop wskoczył mu na kolana, umościł się i zwinął w kłębek. Żaba pomrugała i rozległy się dźwięki muzyki. Komuś powierzono napisanie tej muzyki – metalicznie brzmiącej melodyjki w kółko powtarzającej się w tle. Ktoś w ramach swojej pracy komponował muzykę, którą było słychać w pełnych napięcia przerwach w grze aktorów w operach mydlanych. Ktoś tworzył dzwonki telefonów. Komuś płacą za oprawę muzyczną, może nawet wysyłają czeki z honorarium z tytułu praw autorskich. Andrew nigdy nie cieszył się opinią bardzo dobrego basisty, ale wymyślanie melodii zawsze dobrze mu wychodziło i prawdopodobnie było jedynym zajęciem, które naprawdę lubił. W sensie zawodowym, choć w zasadzie nie zajmował się tym zawodowo. Tak czy inaczej, ilekroć czuł się przygnębiony, a w takim nastroju bywał o wiele częściej niż w dobrym, myślał o honorarium autorskim, swoim i Elizabeth, i o tym, że z niego pokrywają większość kosztów nauki Harry’ego w szkole prywatnej.
Wtedy zazwyczaj trochę mu się poprawiał humor. Zawsze znajdzie się ktoś, kto jest lepszy, zwłaszcza w Nowym Jorku, ale pal diabli, Andrew przynajmniej zrobił w swoim życiu coś, co zostanie zapamiętane na zawsze.
– Tato – odezwał się Harry. – Teraz twoja kolej. Ja zamówię pizzę.
Harry odgarnął włosy znad oczu i zamrugał jak krecik, który po raz pierwszy zobaczył słoneczne światło. Harry był naprawdę grzecznym dzieckiem, bardzo dobrym chłopcem. Wciąż to sobie powtarzali w rozmowach, odkąd ich syn przyszedł na świat, a oboje z Elizabeth wylegiwali się razem w ciepłym łóżku, opatuleni i zadowoleni, z elektroniczną nianią między sobą, słuchając jego kwilenia i czkawek. Nigdy nie sprawiał żadnych kłopotów. Wszyscy znajomi i przyjaciele przestrzegali ich, że kolejne dziecko dopiero im dopiecze, że dowiedzą się, co znaczy mieć problemy, ale następne się nie urodziło. Było ich więc troje, związanych ze sobą na stałe. Początkowo często słyszeli pytanie, dlaczego nie mają więcej dzieci, ale w miarę upływu czasu osoby z ich otoczenia uznawały, że takiego dokonali wyboru, i nikt się już tą sprawą nie zajmował. Nawet rodzice przestali pytać, gdy Harry skończył sześć lat. Komu zresztą potrzebna jest gromada wnuków, jeżeli Harry wyciągał ręce do babci, która go brała ramiona, a on bez nagabywania całował ją w policzek? Czy ktokolwiek mógłby życzyć sobie więcej?
Niektórzy sąsiedzi – nawet nie ich bliscy znajomi, tylko tacy, którzy machają ręką na powitanie przy wynoszeniu śmieci – mieli troje lub czworo dzieci, a Andrew od dawna nie mógł się nadziwić temu zjawisku z ubiegłego stulecia, kiedy to istniało zapotrzebowanie na jak najwięcej malutkich rąk do dojenia krów i kopania motykami w polu. Co z tyloma dziećmi robić w Brooklynie? Czy geny ich dwojga były aż tak cenne, żeby miały istotną wartość dla ludzkości? Rozumiał lubawiczan z Williamsburga i mormonów z Utah, którzy są na wymarciu, bo w ich przypadku w grę wchodzą względy religijne. Ale on i Elizabeth? Przecież oboje zrobili swoje najlepiej jak potrafili, a najlepiej wyszedł im Harry, milutki Harry. Andrew chciał nawet w głębi duszy, żeby jego syn wyłożył się na teście sprawdzającym poziom przygotowania do college’u i na zawsze został w rodzinnym domu. Ale Harry rzecz jasna zda go celująco, dzięki powieściom napisanym kwiecistym językiem, które uwielbia. Gdy jeszcze był małym dzieckiem, ubóstwiał wielosylabowe słowa, a zanim skończył dwa lata, powiedział: „jest nadZWYWczajna” o fontannie na Grand Army Plaza, z której wysoko w powietrze trysnęły strumienie wody.
– Kocham cię, synku – wyznał Andrew.
Harry patrzył w telefon ojca i przyciskał klawisze.
– Gotowe, zamówiona.

 
Wesprzyj nas