Literatura dla dzieci tworzona przez Skandynawów ma w sobie szczególny urok. Mające swoje lata utwory autorstwa Tove Jansson, Astrid Lindgren czy też jeszcze starsze, a wciąż popularne dzieła braci Grimm i Hansa Christiana Andersena nie dają o sobie zapomnieć, ale może warto przyjrzeć się też nowym autorom z północnej Europy? Duńscy krytycy długą karierę wróżą Lene Kaaberbøl, nagrodzonej w 2004 roku prestiżową nagrodą Nordic Children’s Book Prize. W Polsce niedawno ukazały się dwa pierwsze tomy jej popularnej serii dla dzieci pt. „Zaklinaczka”.


Zaklinaczka

„Zaklinaczka” jest serią, w której Lene Kaaberbøl przekonuje młodych czytelników, że magia nie zniknęła gdzieś w otchłani dawnych czasów, ale może się zdarzyć tu i teraz, na zwykłej klatce schodowej. Dla dwunastoletniej Clary, głównej bohaterki serii, takim „tu i teraz” było przypadkowe, acz brzemienne w skutkach, spotkanie z pewnym niezwykłym kotem, a dokonało się ono na zwykłej klatce schodowej prowadzącej do rowerowni.

Brzmi tajemniczo? I owszem, a to dopiero początek zagadek, rodzinnych tajemnic czekających na rozwikłanie i czarodziejskich zdarzeń porywających dziecięcych odbiorców w świat magii rozpościerającej się w dobrze znanych scenografiach codzienności.

Kaaberbøl pisząc o magicznych przygodach Clary stara się przekonać swoich młodych czytelników, że wiara we własne siły pozwala pokonać każdą przeszkodę. Przypomina też o tym, że moc przezwyciężania słabości to wybór, a nie predyspozycja. Główna bohaterka początkowo nie bardzo wierzy w siebie i swoje możliwości, jednak z czasem przekonuje się, że przejście trudnych życiowych prób – dzięki otwartości, żywiołowości i miłości do natury – nie jest zadaniem niemożliwym.

Kaaberbøl stara się przekonać swoich młodych czytelników, że wiara we własne siły pozwala pokonać każdą przeszkodę

Natomiast zadaniem wręcz błahym jest stwierdzenie dlaczego „Zaklinaczka” tak bardzo spodobała się duńskim czytelnikom, a także dzieciom z innych krajów, gdzie książka była wydana. Powieść ma w sobie wszystko to, czego rówieśnicy Clary mogą od literatury oczekiwać: zmaganie z tajemnicą i powolne jej odkrywanie, nieco grozy i czarów pod postacią mrocznych zjaw, przygoda i rodzinna codzienność w odpowiednio dobranych proporcjach, a to wszystko ujęte w ramy ponadczasowych motywów walki dobra ze złem, podziwu żywionego wobec niezłomnych sił natury i formowania własnego charakteru. Napisane zgrabnie i z werwą – taka książka jest skazana na sukces. Wanda Pawlik

Lene Kaaberbøl, Zaklinaczka. Tom 1 Próba ognia, Przekład: Edyta Stępkowska, seria: Zaklinaczka tom 1, Wydawnictwo Debit, Premiera: 24 maja 2017
 
Lene Kaaberbøl, Zaklinaczka. Tom 2 Krew Werdiany, Przekład: Edyta Stępkowska, seria: Zaklinaczka tom 2, Wydawnictwo Debit, Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Zaklinaczka

Lene Kaaberbøl
Zaklinaczka. Tom 1 Próba ognia
Przekład: Edyta Stępkowska
seria: Zaklinaczka tom 1
Wydawnictwo Debit
Premiera: 24 maja 2017
 

1
Kot morski

Kot siedział na środku schodów i ani drgnął.
Był to największy kot, jakiego w życiu widziałam. Wielki jak labrador mojego kolegi Oscara, i tak samo czarny. Jego żółte oczy świeciły w półmroku panującym w zejściu do rowerowni.
– Ekhm… kocie? Możesz się trochę przesunąć?
Nie.
To znaczy on tego nie powiedział. Po prostu było po nim widać, że nie zamierza się ruszyć. Rozłożył się tam nie dla przyjemności. Ani nie przypadkowo. Siedział tam właśnie dlatego, że chciał tam siedzieć. Bo czegoś ode mnie chciał.
A mnie spieszyło się do szkoły. Już byłam spóźniona, a przy takim wietrze i ulewie, jadąc na rowerze, raczej nie miałam szans nadrobić straconego czasu. Sama jazda pewnie też nie będzie najprzyjemniejsza. I z całą pewnością nie miałam ochoty próbować wyjaśniać Matematycznej Hannie, że spóźniłam się na jej lekcję po raz drugi w ciągu dwóch tygodni, bo bałam się przejść obok czarnego kota.
– A kysz! – syknęłam. – Poszedł! No już, żegnam!
Zwierz tylko otworzył pyszczek, pokazując różowy język i komplet białych zębów, dłuższych i ostrzejszych niż u innych kotów. A gdy syknął, okazało się, że i w tym wyrasta ponad przeciętność.
Stojąc wciąż na dole schodów, potrafiłam docenić przewagę przeciwnika, ale naprawdę nie miałam czasu na grę nerwów. Pchnęłam rower po podjeździe i weszłam na kolejny stopień. Od kota dzieliły mnie teraz jakieś dwa metry. Zamachałam mu ręką przed oczami.
– No idź stąd!
Nie ruszył się nawet o milimetr.
Cóż, może nie jestem najbardziej odważną dziewczyną na świecie, ale akurat w tamtej chwili zdecydowanie bardziej bałam się Matematycznej Hanny niż jakiegoś kota. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam w górę najszybciej, jak umiałam. Trudno, albo się ruszy, albo…
Kocur podskoczył. Nie na bok ani w tył, ale wprost na mnie. Wczepił się we mnie na wysokości klatki piersiowej, zasłaniając mi twarz, i przez moment nie widziałam nic poza czarnym futrem. Straciłam równowagę i runęłam w tył aż na sam dół schodów. Wylądowałam plecami na podłodze, ciągnąc za sobą rower i oczywiście kota. Tyłem głowy uderzyłam w beton i zdarłam sobie skórę na łokciu, ocierając się o szorstką ścianę. Ale to przez kota leżałam sparaliżowana strachem, czując, jak oszalałe serce podchodzi mi do gardła. Przeszywał mnie ognistym spojrzeniem żółtych oczu, a jego pazury przedarły się przez płaszcz przeciwdeszczowy, bluzę i wbijały się w moje ciało. Czarny, futrzany cień niemal całkowicie wypełniał moje pole widzenia. Za nim widziałam jedynie skrawek szarego nieba i wielkie krople deszczu spadające na nas oboje.
Zwierzę podniosło przednią łapę i rozcapierzyło pazury. Na końcach były śnieżnobiałe, a wyżej sine.
– Nie, nie rób tego… – szepnęłam, choć sama nie do końca rozumiałam, czego się boję. Leżałam, na wpół przygniatając swoje lewe ramię, a prawą ręką próbowałam go z siebie zepchnąć. Futro miał mokre i ciężkie, nie tylko od deszczu. Pachniał wodorostami i morzem, i słoną wodą. Zupełnie nie byłam w stanie go ruszyć.
– Kysz.
Błyskawicznie machnął mi łapą tuż przy twarzy i poczułam, że pazurami zdarł mi skórę pomiędzy brwiami. Rana natychmiast zaczęła krwawić. Ciepła strużka krwi spływała po nasadzie nosa i musiałam szybko mrugać, żeby nie zalała mi oczu. I gdy tak leżałam, poobijana i unieruchomiona, morski kot pochylił się do przodu i szorstkim językiem lizał mnie po czole.
Zlizywał krew z rany, którą sam mi zadał.

– Claro! Co z tobą? Spóźnisz się! – z gabinetu dobiegł głos mamy. A ja stałam w przedpokoju i nie byłam w stanie wydusić słowa. Chwilę później wyszła do mnie.
– Skarbie! – zawołała przestraszona. – Co ci się stało?
Pokręciłam tylko głową. Drżałam na całym ciele. Głowa bolała mnie od uderzenia, rana na czole swędziała i piekła. Wciąż czułam na sobie ciężar mokrego kociego ciała i zapach wodorostów oraz słonej krwi.
– Kot – szepnęłam. – Tam był kot.
Nie liczyłam, że mi uwierzy. Sądziłam, że zasypie mnie pytaniami i powie, żebym nie histeryzowała. No bo sami powiedzcie, jak często się zdarza, żeby kogoś zaatakował ogromny czarny kot?
A jednak tak się nie stało. Mama uważnie mi się przyglądała.
– Ach, nie – powiedziała. Tylko tyle, nic więcej. A potem się rozpłakała.

Tu chyba należy się wam parę słów wyjaśnienia. Otóż moja mama nie jest jakąś tam beksą. Przeciwnie, to naprawdę twarda babka. Jest dziennikarką, freelancerką, jak to się nazywa, bo ma własną firmę i żyje z pisania artykułów dla różnych gazet, które są gotowe za nie zapłacić. A jest ich sporo, bo mama jest w tym naprawdę dobra. Nie tylko w pisaniu, ale też w wyszukiwaniu ciekawych historii. Tato już z nami nie mieszka. Wyprowadził się, kiedy miałam pięć lat, więc mama przywykła, że z wszystkim musi radzić sobie sama.

Szybko jednak przestała płakać. Poszła po apteczkę i zaczęła oczyszczać mi ranę na czole i tę na łokciu, jednocześnie przyciskając barkiem telefon do ucha i próbując dodzwonić się do lekarza.
– Jesteś siódmy w kolejce do połączenia z konsultantem – odezwał się cichutki, odległy głos w słuchawce. Mama wściekle rzuciła telefonem i poszła do kuchni po woreczek mrożonego groszku i ręcznik kuchenny.
– Trzymaj – powiedziała. – Przyłóż to do rany. Jedziemy na pogotowie.
– Ale rower – przypomniałam sobie. – Nie przypięłam roweru.
– Olać to – zdecydowała. – To teraz nieważne. Załóż suchą bluzę, nie wiemy, ile będziemy musiały czekać.
Znów była sobą. Moją mamą, która ma wszystko pod kontrolą, która zawsze potrafi się mną zająć. A jednak nie potrafiłam zapomnieć bezradnego westchnienia „Ach, nie”. Ani wyrazu jej twarzy, zanim na powrót włożyła maskę supermatki.
Otwarte usta. Pobielałe wargi. I łzy, które niekontrolowanie trysnęły jej z oczu.
Jakby świat się zawalił.

2
Kocia gorączka

– To wystarczy na pięć dni – powiedziała lekarka, wręczając mamie receptę na penicylinę. – A ty, Claro, pamiętaj, żeby następnym razem nie drażnić kota, dobrze?
– Wcale go nie drażniłam – próbowałam się bronić. Wciąż bolała mnie głowa i miałam wrażenie, jakby była większa i bardziej gorąca niż normalnie. Ramię też mnie bolało, bo dostałam zastrzyk przeciwtężcowy, a zadrapanie między oczami swędziało i piekło. Czułam się urażona, że pani doktor, zazwyczaj całkiem miła, zachowuje się, jakbym była wszystkiemu winna.
– Nie, oczywiście, że nie – poprawiła się szybko. – Ale postaraj się trzymać z dala od kotów, przynajmniej póki co, dobrze? – Po czym znowu zwróciła się do mamy: – Proszę dzwonić, jeśli zauważy pani zaczerwienienie albo opuchliznę, albo pęcherze w okolicy rany. Trzeba uważać na chorobę kociego pazura.
– Boże, a cóż to takiego? – zaniepokoiła się mama.
– Koty często są nosicielami bakterii o nazwie Bartonella, która może przejść na człowieka. Penicylina powinna jednak temu zapobiec, więc proszę się nie martwić.
Postanowiłam się nie martwić, w każdym razie nie jakoś szczególnie. Bardziej się bałam, że kocie monstrum może wrócić.

Po drodze do domu zatrzymałyśmy się przy aptece na Dworcowej, a potem pojechałyśmy do „La Luny”, naszej ulubionej pizzerii, żeby wziąć pizzę na wynos.
– Hawajska z dodatkowym serem? – upewniła się mama.
– Dokładnie – powiedziałam, choć dziwnie się czułam, zamawiając pizzę w środku dnia. Z drugiej strony wciąż lało jak z cebra, a moje ciało wydawało się ciężkie, jakbym łapała grypę. Nie byłam pewna, czy nadmiar roztopionego sera może na to pomóc, ale chyba warto spróbować.
I nie było mowy, żebym szła do szkoły. Mama tak naprawdę zachowywała się, jakby kwestią czasu było, zanim ta straszna bakteria Bartonella rozłoży mnie na łopatki, pomimo zastosowanych jodyny, spirytusu, kwasu bornego i nawet penicyliny oraz dokładnego oczyszczenia rany. Kiedy skończyłyśmy pizzę i posprzątałyśmy ze stołu, chciałam pograć na komputerze u siebie w pokoju, ale mama kazała mi leżeć z książką pod kocem na łóżku dla gości w jej gabinecie, a sama zasiadła do pracy. W sumie całkiem miło było tak sobie leżeć skuloną, ale nie mogłam wyzbyć się poczucia, że mama chciała po prostu mieć mnie na oku.
Krótko po trzeciej dostałam esemesa. Oscar pisał: „Dlaczego nie było cię w szkole?”. Nie bardzo wiedziałam, co odpisać. Tłumaczenie, że podrapał mnie kot i możliwe, że się od tego pochoruję, było nieco skomplikowane. Ostatecznie napisałam tylko „Chora ”, mimo że to nie była prawda – w każdym razie jeszcze nie.

***

Kot przyśnił mi się tamtej nocy. Czekał na mnie przy rowerowni, dokładnie tak jak było w rzeczywistości. Ale zamiast mnie zaatakować, przeciągnął się z zadowoleniem i ziewnął, pokazując wszystkie zęby.
– Teraz jesteś moja – powiedział i oblizał wargi różowym językiem. – Moja. Moja. Moja…

– Mamo?
– Słucham, skarbie? – błyskawicznie, całkiem przytomna usiadła na łóżku, aż zwątpiłam, czy w ogóle spała.
– Chyba mam gorączkę…
Czułam, jak rozsadza mi czaszkę. Ręce i nogi wydawały się długie i chude jak patyki, jakby nie były odpowiednio mocno przymocowane do ciała. Światło lampki nocnej kłuło mnie w oczy i wnikało aż do mózgu. Spróbowałam na chwilę zamknąć powieki, ale tak też było źle. Zakręciło mi się w głowie i prawie się przewróciłam.
Mama przyciągnęła mnie do krawędzi swojego łóżka i położyła dłoń na czole.
– Jesteś rozpalona – stwierdziła. – Tu cię boli?
– Tak.
– Chodź, połóż się. Zadzwonię na ostry dyżur.
Ale najwyraźniej lekarz dyżurny nie przyjeżdżał z wizytą domową tylko dlatego, że jakaś dwunastolatka dostała lekkiej gorączki. Leżałam z zamkniętymi oczami w łóżku mamy i słyszałam, jak się z nim wykłóca. Jej głos był niewyraźny i zdawał się dobiegać z daleka, choć była praktycznie tuż obok.
– Rzecz w tym, że penicylina najwyraźniej nie działa – tłumaczyła. – Ona ma czterdzieści stopni gorączki!
Przysnęłam na chwilę. Świeżo wyprana pościel tak cudownie pachniała czystością i bezpieczeństwem, mamą i jej szamponem. Nie miałam jednak odwagi zasnąć zupełnie. Kot wciąż tam był, czułam to. Czekał na mnie w moim śnie.
– Chcesz wody?
– Nie, dziękuję… – Miałam rozpalone, obolałe gardło i nie chciałam nic do niego wlewać, choć rzeczywiście bardzo chciało mi się pić.
– Może jednak powinnaś coś wypić. Może coli? Albo soku?
– Może trochę soku.
Przyniosła mi szklankę. Potem wróciła do kuchni i słyszałam, jak nastawia wodę na kawę. Wzięła ze sobą komórkę i do kogoś zadzwoniła.
– Mówi Milla Ask. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale pilnie muszę się skontaktować z siostrą…

Lene Kaaberbøl
Zaklinaczka. Tom 2 Krew Werdiany
Przekład: Edyta Stępkowska
seria: Zaklinaczka tom 2
Wydawnictwo Debit
Premiera: 14 czerwca 2017
 

1
Pustułka

– Podoba ci się? – Tato patrzył na mnie wyczekująco.
– Jasne – skłamałam. – Jest super.
Pokój był większy niż ten u mamy przy Merkurego. Biała akrylowa farba jeszcze nie wyschła na ścianach. Jedna ściana była cała przeszkolona, a przez znajdujące się w niej drzwi wychodziło się na taras. Jak się dobrze przyjrzeć, można było pomiędzy wyciągniętymi szyjami dźwigów dostrzec skrawek morza. Na nowym łóżku, które dla mnie kupił, stały dwa pomarańczowe kartony z rzeczami z jego poprzedniego domu.
Tato dostał nową pracę i przeniósł się z drugiego końca kraju i swojej połówki starego murowanego domu o ścianach pobielonych wapnem i dachu pokrytym czerwoną dachówką, i z ogrodu, w którym rosły jabłonie i może odrobinę zbyt wysoka trawa. Przeniósł się właśnie tutaj – do nowiutkiego, zapewne wartego majątek mieszkania w świeżo wybudowanym kompleksie przy samym nabrzeżu, jakieś piętnaście minut autobusem numer osiemnaście z Merkurego. Powiedział, że niesamowicie go cieszy, że w końcu będzie mógł mnie widywać częściej niż dotąd.
„Dotąd”, czyli przez ostatnich dziewięć lat mojego życia, kiedy to nasze kontakty odbywały się według ustalonego schematu: czternaście dni letnich wakacji, tydzień zimowej przerwy świątecznej, połowa przerwy wielkanocnej i dwa weekendy w ciągu jesieni. Choć trzeba zaznaczyć, że zeszłej jesieni spędziliśmy razem tylko jeden weekend przez tę historię z Chimerą, kotem i ciocią Isą, która musiała mnie przeszkolić w zakresie „Samoobrony zaklinaczek”, jak to nazwała. O czym tato zresztą nie miał pojęcia. Podobnie jak niemal cała reszta świata sądził, że leżałam w łóżku z gorączką kociego pazura.
Czas spędzaliśmy zawsze tak samo – spokojne, leniwe dni w jego starym domu, zabawy z Mickem i Sarą mieszkającymi obok; czasem też tato brał wolne z pracy i zabierał nas na basen, a wieczorami piekliśmy bułeczki, które za każdym razem nam się przypalały, graliśmy w kości albo robiliśmy popcorn i oglądaliśmy stare filmy. Mój tato był naprawdę fajnym wakacyjnym ojcem.
A teraz przestał być ojcem wakacyjnym. Sprzedał swoją połowę domu przy ulicy Kasztanowej, co oznaczało koniec wędrówek z Mickem i Sarą w poszukiwaniu przygód, przedzierania się przez krzaki porzeczek sąsiadów, koniec z ciepłym kakao przy starym, opalanym drewnem piecu przy dźwięku deszczu dudniącego w czerwony dach i spadającego kaskadą prosto na balkon, tam gdzie rynna zawsze przelewała.
Tak bardzo się cieszył, że będziemy mieszkać bliżej siebie, i ja przecież też się z tego cieszyłam. Fajnie, że będę mogła do niego zajrzeć w środku tygodnia po szkole, zamiast czekać miesiącami na kolejne spotkanie. A jednocześnie czułam się trochę tak, jakby ktoś bez pytania sprzedał mój dom letniskowy.
– Na tarasie po południu świeci słońce – dodał, otwierając drzwi balkonowe. – Latem będziemy mogli tu sobie siedzieć i grillować.
Ale póki co był przeraźliwie zimny luty. Przesiadywanie na balkonie było ostatnim, na co człowiek miał ochotę w tej chwili.
Zimny wiatr szarpał roletami, a wraz z nim do pokoju wdzierał się zapach benzyny, smoły i morskiej wody. Nagle z góry, wzdłuż fasady zapikował pierzasty pocisk, chaotycznie zamachał skrzydłami na wysokości naszego balkonu i wstrzelił się do pokoju, wprost przez otwarte drzwi.
– Co… – Tato oszołomiony nie dokończył zdania.
Ptak był drapieżnikiem. Niezbyt dużym, ale wśród białych ścian wydawał się ogromny. Przysiadł i rozłożył pióra na ogonie niczym wachlarz. Były jasne z czarnymi koniuszkami. Wszystko trwało ledwie ułamek sekundy, bo potem ptak ruszył prosto na mnie. Instynktownie wyciągnęłam ramię i trochę nieporadnie przysiadł mi na nadgarstku. Żółte pazury przeszły przez sweter, więc przytrzymywał się gołej skóry. Wymachiwał chaotycznie nakrapianymi skrzydłami, próbując utrzymać równowagę.
Przychodziło mu to z pewnym trudem, bo w jednej łapie coś trzymał. Była to zwinięta karteczka, którą teraz wyciągnął w moim kierunku w sposób jednoznacznie wskazujący, że jest przeznaczona dla mnie. Na wszelki wypadek wydał przy tym kilka rozkazujących terkotów, więc bez ociągania wyjęłam mu ją spomiędzy pazurów. Gdy tylko wykonałam polecenie, wzbił się na skrzydłach i wyfrunął drzwiami balkonowymi.
– Ale jak to… – Tato z otwartymi ustami śledził lot ptaka. – Przecież to pustułka!
Pośpiesznie wsunęłam karteczkę do kieszeni dżinsów, korzystając z tego, że tato w osłupieniu obserwował odlatującego ptaka.
– W miastach jest ich coraz więcej – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to, jakby pustułki każdego dnia wlatywały ludziom do mieszkań.
–Yyy… Tak, ale… ta tutaj musiała być oswojona. Miała obrączkę?
– Możliwe – odparłam. – Nie zdążyłam jej się dobrze przyjrzeć. – Nie miałam wątpliwości, że był to dziki ptak, którego nikt nie próbował tresować ani obrączkować, postanowiłam to jednak przemilczeć.
– Niesłychane – zdziwił się tato. – Najwyraźniej w mieście żyje znacznie więcej dzikich zwierząt, niż się powszechnie uważa. – A potem przypomniał sobie o mnie.
– Ale, Claro, przecież on cię podrapał!
Spojrzałam na swoją rękę. Rzeczywiście. Na grzbiecie dłoni miałam pojedyncze, głębokie draśnięcie, które nieznacznie krwawiło. Krwi nie było dużo, ale i tak mnie zmroziło. Nie mogłam się opędzić od myśli, że zeszłej jesieni od czegoś takiego wszystko się zaczęło. Dzikie zwierzę, cztery zadrapania kocim pazurem i kilka kropli ciepłej, czerwonej krwi w deszczowy poranek, kiedy właściwie powinnam być w szkole. Wciąż boleśnie żywe było wspomnienie ciężaru kociego ciała i wilgotnego, szorstkiego jak tarka języka, którym zlizywał moją krew, bym odtąd była jego częścią.
Tak poznaliśmy się z Kotem. Teraz większość czasu mieszka z nami przy Merkurego i choć doskonale orientuje się w moich sprawach i zwyczajach, i na każdym kroku przypomina mi, kto tu jest czyim panem (domyślacie się pewnie, jakie jest jego zdanie na ten temat), to nadal chadza własnymi drogami. Zwykle nie mam pojęcia, gdzie jest, chyba że akurat leży obok mnie i mruczy rozkosznie.
Sąsiadom powiedziałyśmy, że to norweski kot leśny i dlatego jest taki duży.
– Lepiej to przemyj – ostrzegł tato. – Na jesieni dostałaś chyba zastrzyk przeciwtężcowy?
– Tak, tak – uspokoiłam go i posłusznie poszłam do łazienki, żeby włożyć rękę pod zimną wodę. Przy okazji spojrzałam w lustro i nagle musiałam się przyjrzeć sobie nieco uważniej. Cztery pionowe ślady kocich pazurów, normalnie ledwie widoczne cienkie białe kreski, teraz wydały mi się większe i wyraźniejsze.
– Będę mogła tu przyprowadzać kota? – spytałam.
Tato się zawahał.
– Nie bardzo… – odparł. – Chyba że bardzo chcesz. Przypomnij mi, jak on się nazywa? Po prostu Kot?
– Uhm – potwierdziłam. Wiedziałam, że to nie jest najbardziej wymyślne imię dla zwierzęcia, ale żadne inne słowo nie pasowało tak doskonale do jego apodyktycznej natury i wielkiego, czarnego futrzanego kociego ciała.
– Pamiętaj tylko o klatce i kuwecie, kiedy będziesz chciała go tu przyprowadzić. Jeśli tylko nie pozwolisz mu wychodzić z mieszkania, to nie powinno być problemu.
Kot w klatce? Prędzej mi palma wyrośnie, pomyślałam. Szaleństwem byłoby w ogóle proponować mu coś takiego.
Zadrapanie szybko przestało krwawić. Pustułka skaleczyła mnie niechcący – w przeciwnym razie wbiłaby się głęboko wszystkimi czterema pazurami. Niełatwo było uniknąć tej drobnej rany, skoro musiała wylądować na jednej nodze.
– Boli?
– Nie – odparłam. – To nic takiego.
– Zrobię nam kakao – zaproponował – a ty w tym czasie możesz rozpakować swoje rzeczy. Wtedy będzie tu bardziej przytulnie…
Chyba zauważył, że nowy pokój nie podoba mi się tak bardzo, jak go zapewniałam. Nie jest głupi. Czasem bywa, ale rzadko. Dlatego teraz zmierzwił mi lekko włosy i próbował dodać otuchy:
– Spodoba ci się, zobaczysz.
Odczekałam, aż usłyszałam, jak krząta się w lśniącej nowością kuchni, i dopiero wtedy wyjęłam z kieszeni karteczkę. „PARK ELFÓW”, napisano dużymi drukowanymi literami. „Jutro. Godzinę przed zachodem słońca. Ścieżka północna, trzecia ławka przed bramą”. Na dole narysowana była główka zwierzęcia, które chyba miało być fretką. Zatem wiadomość nie była od cioci Isy, jak na początku sądziłam. Musiała ją jednak napisać jakaś zaklinaczka, bo kto inny wysłałby pustułkę w charakterze gońca. I znałam tylko jedną zaklinaczkę, której przyjacielem była fretka.
Po co Shanaia chciała się ze mną spotkać? Raczej nie wyglądała mi na osobę, która lubi pogaduchy i dziewczyńskie ploteczki. Musiało chodzić o coś ważnego.

2
Shanaia

– Powinna gdzieś tu być – powiedziałam i raz jeszcze spojrzałam na pomiętą kartkę. Mimo widocznych śladów po pazurach pustułki, wiadomość wciąż dało się przeczytać. Dużymi drukowanymi literami było napisane: „PARK ELFÓW”. I dalej: „Godzinę przed zachodem słońca. Ścieżka północna, trzecia ławka przed bramą”.
– Może przyszliśmy za wcześnie – zastanawiał się Oscar, przystając na moment, żeby Łapa mógł się wysikać pod krzewem berberysu. – Albo za późno. Czemu nie mogła napisać po prostu piętnaście po piątej, jak normalny człowiek? To znaczy, jeśli miała na myśli piętnaście po piątej…
– Bo to zaklinaczka – przypomniałam mu. – Dla niej liczy się czas odmierzany przez przyrodę, a nie mechanicznym miernikiem. – Choć musiałam przyznać, że trudno ocenić, kiedy dokładnie zajdzie słońce w taki dzień jak dziś, na początku lutego.
Park Elfów nie był najpiękniejszym miejscem na ziemi, wciśnięty pomiędzy tory kolejowe, starą masarnię i ogródki działkowe. I choć latem zieleni się tu kilka drzew, a na podwórkach przy altanach opalają się działkowicze, to teraz park wydawał się nieskończenie smutnym, błotnistym odludziem.
Ścieżki i rozdeptaną trawę pokrywały reklamówki, kartony po pizzy i puszki po piwie. Co prawda widać było, że ktoś ze służb komunalnych starał się pozbierać część śmieci do czarnych worków, ale na nic się to zdało, bo tuż za linią ławek wciąż leżały sobie w najlepsze.
– Tu nie ma żywej duszy. – Oscar się niecierpliwił. – Może już pójdziemy do domu?
– Przecież sam chciałeś iść – przypomniałam. – Tak bardzo ci zależało na spotkaniu z prawdziwą zaklinaczką.
– To prawda, i dalej myślę, że byłoby super. Ale tutaj nie ma żadnej zaklinaczki, prawda? To znaczy poza tobą.
– No tak, ja się oczywiście nie liczę…
– Daj spokój. Wiesz, co mam na myśli.
Spojrzałam raz jeszcze na ławkę, która musiała być trzecią od bramy. Ale wciąż nikogo na niej nie było. Nie wiem sama, co sobie wyobrażałam. Że Shanaia wyłoni się nagle z szarego lutowego powietrza, kiedy na moment odwrócę się plecami? Jeśli tak, to w każdym razie tego nie zrobiła.
– Zróbmy jeszcze jedno kółko – powiedziałam. – Tak dla pewności.
– Claro, ludzie mają większe ogródki niż ten park. Tutaj jej nie ma!
Jedna z reklamówek się poruszyła. Serce mi stanęło i pisnęłam przerażona.
– Co się dzieje?
Pokazałam palcem:
– Tam… ten worek…
Reklamówka szeleściła na wietrze, ale nie to zwróciło moją uwagę. Teraz także Oscar to zauważył. Ze sterty śmieci wychyliła się spiczasta główka. Biała, z oczami czerwonymi jak krew.
– To przecież ten… no, jak one się nazywają? – Szukał w pamięci nazwy. – Coś jak kuna.
– Fretka – powiedziałam i poczułam, jak wszystko we mnie zamarza od lutowego zimna. – To fretka Shanai…
Kucnęłam przy ławce i ostrożnie wyciągnęłam dłoń do fretki. Zwierzątko tylko otworzyło szeroko pyszczek i syknęło, pokazując wszystkie ostre jak igiełki zęby. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że poza śmieciami coś się jeszcze kryje w tych czarnych workach. Z potarganej skórzanej kurtki wystawała łopatka. Spomiędzy kartonów po mleku, pizzy i kubełków po popcornie prześwitywał kawałek nogi odzianej w dżins. Zobaczyłam też dłoń. Blade palce z długimi, pomalowanymi na srebrno paznokciami sterczały ze skórzanej rękawiczki z obciętymi palcami i nitami na kłykciach.
To Shanaia.

 
Wesprzyj nas