“Jeździec miedziany” Paulliny Simons to saga o wielkiej miłości dającej siłę do walki o życie swoje i bliskich w tragicznych czasach, kiedy śmierć była częścią codzienności.


Jeździec miedzianyTom 1 – Jeździec miedziany

Jest 22 czerwca 1941 roku, Niemcy atakują Związek Radziecki. Siedemnastoletnia Tatiana błyskawicznie staje się dorosła. Podczas blokady Leningradu jest podporą dla całej rodziny. Poznaje młodego oficera Aleksandra Biełowa, człowieka o tajemniczej przeszłości, ale wielką miłością nie ma kiedy się nacieszyć.
Oboje, niczym bohaterowie poematu „Jeździec Miedziany”, stają się ofiarami okrutnego wojennego żywiołu. Gdy mężczyzna, skrywający politycznie niebezpieczną tajemnicę, nagle znika a Tatiana dowiaduje się, że jest w ciąży, podejmuje wyprawę w głąb Rosji, by odnaleźć ukochanego. Czy Tatiana i Aleksander ocaleją?

 

Tatiana i AleksanderTom 2 – Tatiana i Aleksander

Ona ucieka z oblężonego Leningradu. On cudem unika egzekucji i zostaje dowódcą batalionu karnego. Czy uda mu się przedrzeć na Zachód w desperackiej próbie ucieczki przed stalinowską machiną śmierci?

Kiedy Tatiana ucieka z wyniszczonego wojną Leningradu, by zacząć nowe życie w Ameryce, ma osiemnaście lat i jest oczekującą dziecka wdową. Jednak duchy przeszłości nie dają jej spokoju. Obsesyjnie dręczy ją przeczucie, że mąż, major Armii Czerwonej Aleksander Biełow, żyje i potrzebuje pomocy…

Tymczasem w oddalonym o tysiące mil Związku Radzieckim Aleksander cudem unika egzekucji i zostaje mianowany dowódcą batalionu karnego. Chociaż rekruci mają nikłe szanse na przeżycie, Aleksander postanawia przeprowadzić swoich ludzi przez zrujnowaną wojną Europę. Przedziera się na Zachód w rozpaczliwej próbie ucieczki przed bezwzględną stalinowską machiną śmierci…

 

Ogród letniTom 3 – Ogród letni

Trzecia część sagi przedstawia losy Tatiany, Aleksandra i ich syna Anthony’ego osiadłych w USA.

Rok 1946. Tatiana i Aleksander chcą wreszcie żyć jak normalna rodzina. Bardzo kochają swego małego synka, lecz nie potrafią cieszyć się sobą. Przytłoczeni bagażem tragicznych wspomnień, przemierzają Amerykę mieszkalnym samochodem, uciekając przed demonami przeszłości i „zimną wojną”.

O Aleksandra, niedawno radzieckiego oficera, pytają już w Waszyngtonie. Niebawem jego syn pójdzie na wojnę w Wietnamie…

***

Paullina Simons to amerykańska powieściopisarka rosyjskiego pochodzenia, która urodziła się w 1963 roku w Leningradzie jako Paullina Handler. Choć już jako 10-latka przeprowadziła się na stałe do Stanów to znaczna część jej powieści rozgrywa się w objętym wojną rodzinnym mieście autorki. Ma na swoim koncie kilka książek z pogranicza literatury obyczajowej, romansu i dramatu, jednak największą popularność przysporzył jej “Jeździec Miedziany”.

Paullina Simons
Jeździec miedziany
Przekład: Jan Kraśko

Tatiana i Aleksander
Przekład: Katarzyna Malita

Ogród letni
Przekład: Katarzyna Malita

Wydawnictwo Świat Ksiązki
Premiera w tej edycji: 12 maja 2010
 

 


Tak właśnie, gdy się niebo wypogadza,
Choćbyśmy w głębi lądu stali,
W naszych duszach trwa widok nieśmiertelnej dali
Morza, którego władza
Dała nam tu się znaleźć; i zaraz myśl zmierza
Wstecz, ku piaskom wybrzeża,
Gdzie igra Dziecko i gdzie wiecznie trwa szum fal

William Wordsworth
przekład Stanisława Barańczaka

KSIĘGA I
LENINGRAD

CZĘŚĆ 1

Blask bezksiężycowy[1]

Kocham Marsowych Pól paradę

1

Wraz z wpadającymi przez okno promieniami słońca w pokoju zagościł poranek. Tatiana Mietanowa spała, śniąc sny niewinne, niespokojnie radosne, ciepłe, jasne i pachnące czerwcowym jaśminem jak leningradzkie noce. Lecz przede wszystkim, odurzona życiem, śniła rozbuchane sny nieokiełznanej młodości.
Nie dane jej było spać długo.
Gdy promyki słońca wpełzły na łóżko, naciągnęła na głowę prześcieradło, próbując od nich uciec. Otworzyły się drzwi, zaskrzypiała podłoga: do sypialni weszła Dasza, jej starsza siostra.
Daria, Dasza, Daszeńka, Daszka.
Dla Tatiany była uosobieniem wszystkiego, co najdroższe.
Lecz w tej chwili Tania miała ochotę ją udusić. Dasza próbowała ją obudzić – niestety skutecznie. Potrząsała nią energicznie silnymi rękami, a w jej zwykle dźwięcznym, melodyjnym głosie pobrzmiewały irytująco zgrzytliwe nutki.
– Psst! Tania! Obudź się. Obudź się!
Tatiana jęknęła. Dasza ściągnęła z niej prześcieradło.
To, że jedna była starsza od drugiej o siedem lat, uwidoczniło się najbardziej właśnie teraz, kiedy Tatiana chciała spać, podczas gdy Dasza…
– Przestań – wymamrotała Tania, na próżno macając ręką w poszukiwaniu prześcieradła. – Nie widzisz, że śpię? Kim ty jesteś? Moją matką?
Ponownie otworzyły się drzwi, ponownie zaskrzypiała podłoga. O wilku mowa.
– Tania? – rzuciła Irina Mietanowa. – Obudziłaś się? Natychmiast wstawaj.
Trudno było powiedzieć, że matka ma melodyjny głos. W ogóle nie miała w sobie nic łagodnego. Niska i porywcza, zawsze tryskała gniewną energią. Niebieska sukienka, przewiązane chustką włosy: pewnie szorowała podłogę we wspólnej łazience i nie chciała, żeby opadały jej na oczy. Była brudna i zmęczona, lecz wyglądało na to, że uporała się już z niedzielną robotą.
– Dlaczego? – spytała Tatiana, nie podnosząc głowy. Dasza muskała włosami jej plecy. W pewnej chwili położyła rękę na nodze siostry i nachyliła się, jakby chciała ją pocałować. Tanię zalała fala czułości, lecz zanim Dasza zdążyła cokolwiek powiedzieć, w sypialni ponownie zabrzmiał szorstki głos matki:
– Szybko. W radiu będzie ważny komunikat. Zaraz, za parę minut.
– Gdzieś ty była? – spytała cichutko Tatiana. – Wróciłaś dopiero po świcie.
– Nie moja wina, że świt był o północy – odrzekła szeptem rozanielona Dasza. – Przyszłam o dwunastej, jak na porządną dziewczynę przystało. – Uśmiechnęła się. – Już spałaś.
– Świtało o trzeciej, a o trzeciej jeszcze cię nie było.
Dasza zagryzła wargę.
– Powiem tacie, że nie zdążyłam. Że kiedy podnosili mosty, byłam jeszcze po drugiej stronie rzeki.
– Świetnie. I wyjaśnij mu przy okazji, co tam robiłaś o trzeciej nad ranem. – Tania przewróciła się na drugi bok. Tego ranka Dasza wyglądała wyjątkowo ładnie. Miała niesforne, ciemnobrązowe włosy, ciemne oczy i okrągłą, pełną życia twarz z setką min na każdą okazję. Teraz gościł na niej wyraz wesołego rozdrażnienia. Tatiana też była rozdrażniona, choć mniej wesoła. Chciała jeszcze pospać.
Matka miała napiętą twarz. Tatiana odchrząknęła.
– Jaki komunikat?
Matka bez słowa ściągnęła prześcieradło z sofy.
– Mamo, jaki komunikat?
– Rządowy, za kilka minut – mruknęła Irina Mietanowa, kręcąc głową, jakby sprawa była zupełnie oczywista. – To wszystko, co wiem.
Tatiana niechętnie przetarła oczy. Komunikat. Mieli przerwać muzyczny program radiowy, żeby nadać rządowe obwieszczenie. Rzadki przypadek.
– Może znowu zaatakowaliśmy Finlandię. – Tania ziewnęła.
– Cicho bądź – burknęła matka.
– A może Finowie zaatakowali nas? W zeszłym roku odebraliśmy im kawał ziemi i od tamtej pory bardzo chcą go odzyskać.
– Niczego im nie odbieraliśmy – zaprotestowała Dasza. – W zeszłym roku wkroczyliśmy do Finlandii tylko po to, żeby odzyskać ziemie, które straciliśmy podczas wielkiej wojny. Powinnaś przestać podsłuchiwać dorosłych.
– Nieprawda, nic nie straciliśmy – odparła Tatiana. – Towarzysz Lenin oddał im te ziemie dobrowolnie. To się nie liczy.
– Taniu, nie prowadzimy wojny z Finlandią, jasne? A teraz wstawaj.
Tatiana ani drgnęła.
– W takim razie kogo mogliśmy napaść? Łotwę? Litwę? Białoruś? Tylko po co? Przecież już tam jesteśmy. W zeszłym roku Stalin zawarł pakt z Hitlerem i uznaliśmy, że to nasze ziemie, prawda?
– Tatiano Gieorgijewno! Proszę natychmiast przestać! – Ilekroć mama nie była w nastroju do żartów, do imienia dziewcząt zawsze dodawała imię ojca.
Tatiana spoważniała, a przynajmniej udała, że poważnieje.
– To co nam jeszcze zostało? – spytała. – Mamy już pół Polski…
– Powiedziałam, przestań! – krzyknęła matka. – Dość tych wygłupów. Wstawaj. Dario Gieorgijewno, ściągnij ją z łóżka, ale już!
Dasza nie zareagowała.
Irina Mietanowa wyszła z pokoju, gniewnie mrucząc pod nosem.
Dasza szybko odwróciła się w stronę siostry.
– Muszę ci coś powiedzieć – szepnęła konspiracyjnym szeptem.
– Coś miłego? – Zaciekawiona Tatiana usiadła. Dasza rzadko kiedy zdradzała jej sekrety ze swego dorosłego życia.
– Coś wspaniałego! Zakochałam się!
Tatiana przewróciła oczami i opadła na poduszkę.
– Przestań! – wykrzyknęła Dasza i usiadła na niej okrakiem. – To poważna sprawa.
– No dobrze – odrzekła Tania z uśmiechem. – Kiedy go poznałaś? Wczoraj? Po tym, jak podnieśli mosty?
– Wczoraj spotkaliśmy się trzeci raz.
Tatiana pokręciła głową. Radość siostry była zaraźliwa.
– Złaź ze mnie.
– Nie – odparła Dasza, łaskocząc ją pod pachami. – Zejdę dopiero wtedy, gdy powiesz, że się z tego cieszysz.
– Niby dlaczego miałabym to mówić? – zachichotała Tatiana. – Wcale się nie cieszę. Przestań! To nie ja się zakochałam, tylko ty. Przestań! Przestań!
Do pokoju wróciła mama. Na okrągłej tacy niosła sześć filiżanek i srebrzysty samowar.
– Dość tego! – krzyknęła. – Słyszycie?
– Tak, mamo – odrzekła Dasza, łaskocząc siostrę po raz ostatni.
– Ajaj, boli! – wrzasnęła Tatiana. – Mamo, ona mi złamała żebro!
– Zaraz ja wam coś złamię. Jesteście już za duże na takie zabawy.
Dasza pokazała siostrze język.
– Od razu widać, jak bardzo jesteś dorosła – mruknęła Tatiana. – Mama nie wie, że masz dopiero dwa latka.
Ponieważ Dasza nie schowała języka, Tania chwyciła go dwoma palcami i mocno ścisnęła. Dasza głośno zapiszczała. Tatiana zwolniła chwyt.
– Co ja powiedziałam! – krzyknęła matka.
Dasza nachyliła się i szepnęła:
– Sama się przekonasz. Nigdy dotąd nie widziałaś tak przystojnego chłopaka.
– Naprawdę? Jest przystojniejszy od Siergieja, którym tak mnie katowałaś? Przecież to on miał być najładniejszy.
– Przestań! – syknęła Dasza, dając jej klapsa w nogę.
– Ale w zeszłym tygodniu jeszcze był, prawda?
– Nigdy tego nie zrozumiesz, bo wciąż jesteś niepoprawnym dzieckiem. – Kolejny klaps i wrzask matki. Dziewczęta spoważniały.
Do pokoju wszedł tata, Gieorgij Wasiljewicz Mietanow, ojciec Tatiany. Był niski, miał czterdzieści kilka lat i gęste, czarne, mocno zwichrzone włosy, które zaczynały już siwieć; Dasza odziedziczyła po nim swoje. Mijając łóżko, zerknął na ukryte pod prześcieradłem nogi Tani i powiedział:
– Już południe. Wstawaj albo będą kłopoty. Za dwie minuty masz być ubrana.
– Już się robi. – Tatiana błyskawicznie wstała i okazało się, że spała w bluzce i spódnicy. Dasza i mama pokręciły głową; mama prawie się uśmiechnęła.
Tata spojrzał w okno.
– Co my z nią zrobimy, Irino?
Nic, pomyślała Tania. Tylko niech tata na mnie nie patrzy – Muszę wyjść za mąż. – Dasza usiadła. – Wyjdę za mąż i nareszcie będę mogła się przebierać w swoim własnym pokoju.
– Chyba żartujesz – odrzekła Tatiana, podskakując na łóżku. – Będziemy mieszkali tutaj, w tym pokoju. Ty, twój mąż i ja, wszyscy razem w jednym łóżku, z Paszą w nogach. Jakie to romantyczne…
– Nie wychodź za mąż, Daszeńko – odezwała się matka. – Tania ma rację, choć raz. Za mało tu miejsca.
Ojciec bez słowa włączył radio.
W długim, wąskim pokoju stało duże łóżko, w którym spały siostry, sofa, na której spali mama i tata, oraz niska metalowa leżanka, na której spał Pasza, bliźniaczy brat Tatiany. Ponieważ pryczę ustawiono w nogach łóżka dziewcząt, Pasza mawiał, że jest ich małym podnóżkiem.
Dziadkowie mieszkali tuż obok, w pokoju na końcu krótkiego korytarza. Niekiedy Dasza sypiała na małej sofie, która stała przed ich drzwiami. Zdarzało się tak zwłaszcza wtedy, gdy wracała późno do domu i nie chciała budzić rodziców – nazajutrz dostałaby burę. Sofa w korytarzu miała zaledwie półtora metra długości i wygodniej spałoby się na niej Tatianie, która była niewiele dłuższa. Ale Tatiana nie musiała sypiać w korytarzu, ponieważ rzadko kiedy wychodziła wieczorami, natomiast Dasza to zupełnie inna historia.
– Gdzie Pasza?
– Kończy śniadanie – odrzekła mama. Jak zawsze, była w ciągłym ruchu. Podczas gdy tata zamarł na starej sofie niczym kamienny posąg, ona krążyła po pokoju, zbierając pudełka po papierosach, poprawiając książki na półce i zmiatając ręką kurz z małego stolika. Tatiana wciąż stała na łóżku, Dasza wciąż na nim siedziała.
Mietanowowie mieli szczęście: mieszkali w dwóch pokojach na końcu wspólnego korytarza. Przed sześciu laty zbudowali tam przepierzenie, dzięki czemu czuli się niemal tak, jakby mieli osobne mieszkanie. Natomiast Iglenkowie, ci z naprzeciwka – było ich aż sześcioro – tłoczyli się w jednym dużym pokoju z drzwiami wychodzącymi na korytarz. To jest dopiero pech.
Przez wydęte firanki sączyły się jaskrawe promienie słońca.
Tatiana wiedziała, że nadejdzie taka chwila, krótka, króciutka chwilka, kiedy olśnią ją wszystkie możliwości, które niósł z sobą ten dzień, że ułamek sekundy później wszystko pierzchnie niczym piękny sen. I rzeczywiście pierzchło. Mimo to… To zalewające pokój słońce, ten odległy warkot autobusów wpadający przez otwarte okno, ten lekki wiatr…
Tę część niedzieli Tatiana lubiła najbardziej: początek.
Wszedł Pasza z dziadkiem i babcią. Byli bliźniętami, Tania i on, lecz bliźniętami zupełnie do siebie niepodobnymi. Pasza – do złudzenia przypominał ojca – obojętnie skinął siostrze głową.
– Ładna fryzura – rzucił.
Tatiana pokazała mu język; nie zdążyła się jeszcze uczesać.
Brat usiadł na leżance, babcia tuż obok niego. Ponieważ była najwyższa z Mietanowów, cała rodzina radziła się jej we wszystkim oprócz kwestii moralnych, w których za autorytet uchodził dziadek. Srebrzystowłosa babcia była kobietą niezwykle imponującą, konkretną, praktyczną. Dziadek był pokorny, ciemnowłosy i bardzo miły. Usiadł na sofie obok taty i wymamrotał:
– To coś poważnego, synu.
Tata w napięciu skinął głową.
Zdenerwowana mama wciąż sprzątała.
Babcia pogłaskała wnuczka po plecach.
– Pasza – Tatiana podpełzła do brzegu łóżka i pociągnęła brata za nogę – pobawimy się w parku w wojnę? Zobaczysz, że tym razem wygram.
– Marzycielka – odrzekł Pasza. – Nie masz ze mną szans.
Zatrzeszczało radio. Był 22 czerwca 1941 roku, godzina dwunasta trzydzieści.
– Tania, przestań gadać i usiądź – rozkazał ojciec. – Zaraz się zacznie. Irino, ty też. Siadaj.
Z radioodbiornika popłynął głos towarzysza Wiaczesława Mołotowa, ministra spraw zagranicznych.

Towarzysze i towarzyszki, obywatele Związku Radzieckiego. Rząd radziecki pod przewodnictwem towarzysza Stalina polecił mi złożyć następujące oświadczenie. O godzinie czwartej rano, bez wypowiedzenia wojny i bez żadnych konkretnych żądań względem Związku Radzieckiego, niemieckie wojska zaatakowały granice naszego kraju, bombardując z powietrza Żytomierz, Kijów, Sewastopol, Kowno i wiele innych miast. Do ataku doszło, mimo że Związek Radziecki i Niemcy podpisały pakt o nieagresji, pakt skrupulatnie przez nas przestrzegany. Zostaliśmy zaatakowani, chociaż od chwili ratyfikowania powyższego paktu niemiecki rząd nie wnosił najmniejszych zastrzeżeń co do sposobu, w jaki Związek Radziecki wywiązuje się ze swoich zobowiązań…
Rząd wzywa was, obywatele Związku Radzieckiego, do zwarcia szeregów wokół partii bolszewickiej, wokół radzieckiego rządu i jego wielkiego przywódcy, towarzysza Stalina. Walczymy o słuszną sprawę. Wróg zostanie zmiażdżony. Zwycięstwo będzie nasze.

Pierwszy otrząsnął się tata.
– Boże – szepnął i spojrzał na Paszę.
– Musimy natychmiast podjąć pieniądze z banku – powiedziała mama.
– Tylko nie kolejna ewakuacja – wymamrotała babcia. – Który to już raz? Nie przeżyjemy. Lepiej zostać w mieście.
– I znowu zatrudnią mnie na kursach ewakuacyjnych? – rzucił dziadek. – Mam prawie sześćdziesiąt cztery lata. Mnie pora umierać, a nie wyjeżdżać.
– Ale nasz garnizon nie idzie na wojnę, prawda? – spytała Dasza. – To znaczy, że wojna przyjdzie do nas?
– Wojna! – wykrzyknął Pasza. – Taniu, słyszałaś? Zaciągnę się do wojska. Zaciągnę się i będę walczył za matkę Rosję.
Zanim bezgranicznie podekscytowana Tatiana zdążyła odpowiedzieć – na usta cisnęło jej się tylko jedno słowo: „Klawo!” – ojciec spojrzał na syna i zerwał się z sofy.
– Co ty wygadujesz? Kto cię przyjmie?
– Tatusiu – odrzekł z uśmiechem Pasza. – Na wojnie przyda się każdy mężczyzna.
– Mężczyzna tak, ale nie dziecko – warknął ojciec, klękając na podłodze i zaglądając pod łóżko córek.
– Jak to? – powiedziała powoli Tatiana. – Wojna? To niemożliwe. Przecież towarzysz Stalin podpisał z nimi traktat pokojowy.
Mama rozlała herbatę.


I w bladym blasku ukąpany,
Wysoko wyciągając dłoń,
ON, Jeździec goni go Miedziany,
I dźwięcznie w bruk łomoce koń.

I wszędzie, dokąd, obłąkany,
Uciekał, gnany zmorą trwóg,
Tam Jeździec ścigał go Miedziany
I ciężko dudnił kopyt stuk.

Aleksander Puszkin
Przekład Julian Tuwim

Prolog

Boston, grudzień 1930

Aleksander Barrington stał przed lustrem i drżącymi palcami próbował poprawić zawiązany na szyi szaro-biały krawat skautów. Nie mógł jednak oderwać wzroku od swojej twarzy, na której gościł wyjątkowo posępny wyraz. Kąciki ust opadały smutno w dół. Wszystko szło nie tak. I to w taki dzień jak dzisiaj.
Odchodząc od lustra, rozejrzał się z westchnieniem po niewielkim pokoju. Drewniana podłoga, smutne, imitujące boazerie tapety, łóżko, stolik nocny.
To jednak nie miało żadnego znaczenia. To nie był jego pokój. Wynajęli go tylko, a całe umeblowanie należało do mieszkającej na dole gospodyni. Jego prawdziwy pokój nie znajdował się tutaj, w Bostonie, lecz w Barrington. Bardzo go lubił i żaden z pokoi, w których mieszkał od czasu wyjazdu, nie przypadł mu już potem do serca. A w ciągu minionych dwóch lat zdążył poznać sześć pokoi. Stało się to, gdy ojciec sprzedał dom i zabrał Aleksandra z Barrington, pozbawiając go raz na zawsze dzieciństwa.
A teraz zostawiał za sobą także i ten pokój. Nie dbał o to.
Nie to było najważniejsze.
Aleksander raz jeszcze spojrzał w lustro. Chłopiec, który odpowiedział mu spojrzeniem, był zdecydowanie zbyt poważny jak na jego gust. Zbliżył się do lustra, przytulił twarz do zimnej powierzchni i odetchnął głęboko.
– Aleksandrze – szepnął. – Co teraz?
Teddy, jego najlepszy przyjaciel, uważał, że wyjazd z kraju to najbardziej ekscytująca rzecz na świecie.
Aleksander nie mógł się z nim bardziej nie zgadzać.
Przez uchylone drzwi słyszał kłótnię rodziców. Postanowił ich zignorować. W zdenerwowaniu często podnosili głos. Nagle drzwi otworzyły się szeroko. W progu stanął ojciec, Harold Barrington.
– Jesteś gotowy, synu? – spytał. – Samochód czeka na dole. Twoi przyjaciele też chcą się z tobą pożegnać. Teddy zapytał, czy nie mógłbym go zabrać zamiast ciebie – Harold się uśmiechnął. – Powiedziałem, że niewykluczone. Co ty na to, Aleksandrze? Chcesz się zamienić z Teddym? Zamieszkać z jego zwariowaną matką i jeszcze bardziej zwariowanym ojcem?
– To byłaby całkiem miła odmiana, bo moi rodzice są przecież tak rozsądni – odparł Aleksander, nie spuszczając wzroku z ojca.
Harold Barrington był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. W jego szerokiej twarzy o kwadratowej szczęce wyróżniał się mocno zarysowany podbródek. W wieku czterdziestu ośmiu lat miał nadal gęste, choć lekko siwiejące jasnobrązowe włosy, a oczy lśniły intensywnym błękitem. Aleksander bardzo lubił, gdy ojciec był w dobrym humorze, bo wtedy z jego oczu znikał wyraz powagi.
Odsuwając stojącego w progu Harolda, do pokoju wkroczyła Jane Barrington w swojej najlepszej jedwabnej sukience i białym toczku.
– Harry, zostaw chłopca w spokoju – powiedziała. – Widzisz przecież, że poprawia ubranie, bo chce elegancko wyglądać. Samochód poczeka. Teddy i Belinda też – wygładziła długie, ciemne włosy ułożone starannie pod kapeluszem. W głosie Jane nadal słychać było cień śpiewnego włoskiego akcentu, którego nie zdołała się pozbyć od czasu, gdy w wieku siedemnastu lat przyjechała do Ameryki. – Nigdy nie przepadałam za tą Belindą – powiedziała ściszonym głosem.
– Wiem, mamo – odparł Aleksander. – Dlatego wyjeżdżamy z kraju, prawda? – Nie odwracając się, obserwował ich w lustrze. Z wyglądu podobny był do matki, ale miał nadzieję, że charakterem przypomina ojca. Nie był jednak do końca pewny. Matka bawiła go, ojciec wprawiał w zakłopotanie. Jak zawsze.
– Jestem gotowy, tato – powiedział.
Harold podszedł do syna i objął go ramieniem.
– Myślałeś, że zapisując się do skautów, przeżyjesz wielką przygodę. Ale dopiero teraz przekonasz się, jak naprawdę wygląda wielka przygoda.
– Tak – odparł, myśląc jednocześnie: Skauci w zupełności by wystarczyli. – Tato? – spytał, patrząc nie na ojca, lecz na swoje odbicie w lustrze. – Jeśli coś tam nie wyjdzie… możemy zawsze tu wrócić, prawda? Będziemy mogli wrócić do… – Urwał. Nie chciał, by ojciec usłyszał, jak łamie mu się głos. Wziął głęboki oddech i dokończył – do Ameryki?
Kiedy Harold nie odpowiadał, Jane podeszła do Aleksandra, który stał teraz między rodzicami. Matka, w butach na niedużych obcasach, była prawie siedem centymetrów wyższa od ojca, który z kolei był o pół metra wyższy od syna. – Powiedz chłopcu prawdę, Haroldzie. Powinien ją znać. Powiedz mu. Jest już przecież duży.
– Nie, Aleksandrze – powiedział ojciec. – Nie wrócimy. Zamieszkamy w Związku Radzieckim na stałe. Nie ma dla nas miejsca w Ameryce.
Aleksander chciał powiedzieć, że dla niego na pewno jest tu miejsce. On miał w Ameryce swoje miejsce. Przyjaźnił się z Teddym i Belindą od czasu, gdy skończyli trzy lata. Barrington było małym miasteczkiem z domami o białych ścianach i czarnych okiennicach, z trzema kościołami i krótką główną ulicą, z czterema przecznicami po obu stronach. W lasach otaczających Barrington Aleksander wiódł bardzo szczęśliwe życie. Wiedział jednak, że ojciec nie to chciał usłyszeć, więc nie odezwał się ani słowem.
– Aleksandrze, razem z twoją matką jesteśmy absolutnie pewni, że to najlepsze, co mogło się przydarzyć naszej rodzinie. Po raz pierwszy w życiu mamy wreszcie okazję zrobić to, w co głęboko wierzymy. Nie będziemy już jedynie głosić idei komunizmu. Łatwo jest nawoływać do zmian, żyjąc w luksusie. Teraz będziemy żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami. Wiesz, że walczyłem o to przez całe swoje dorosłe życie. Widziałeś mnie. I matkę również.
Aleksander skinął głową. To prawda, widział ich. Ojca i matkę aresztowanych za przekonania. Odwiedziny u ojca w więzieniu. Nieprzyjazne spojrzenia mieszkańców okolic Barrington. Wyśmiewanie w szkole. Nieustanne bójki w obronie ojca i jego ideałów. Widział matkę stojącą u boku męża w czasie pikiet i protestów. On sam też stał u jej boku. We trójkę pojechali do Waszyngtonu, by wziąć udział w demonstracji komunistów przed Białym Domem. Tam też ich aresztowano. W wieku siedmiu lat Aleksander spędził noc w izbie zatrzymań dla młodocianych przestępców. Pocieszał go tylko fakt, że jako jedyny chłopiec z Barrington miał okazję zobaczyć Biały Dom.
Wtedy był przekonany, że poniósł już dość ofiar. Potem doszedł do wniosku, że kolejną ofiarą z jego strony było zerwanie związków z rodziną i wyprowadzenie się z domu, w którym Barringtonowie mieszkali od ośmiu pokoleń. Myślał, że mieszkanie w małych wynajmowanych pokojach w ruchliwym i zakurzonym Bostonie i głoszenie tam socjalistycznych idei było ostatnią z ofiar.
Mylił się jednak.
Decyzja o przeprowadzce do Związku Radzieckiego była dla Aleksandra niespodzianką, i to niezbyt miłą. Ale jego ojciec wierzył. Był przekonany, że w Związku Radzieckim wreszcie znajdą swoje miejsce; nikt nie będzie się tam z Aleksandra wyśmiewał, a wszyscy powitają ich z otwartymi ramionami i nieskrywanym podziwem. Znajdą tam miejsce, gdzie będą mogli zbudować nowe życie i nadać mu odpowiednie znaczenie. W nowej Rosji człowiek pracy był potęgą, a niebawem miał stać się królem. Niezachwiana wiara ojca była dla Aleksandra wystarczającą gwarancją.
Matka pocałowała go pomalowanymi na czerwono wargami, zostawiając ślad na czole. Usiłowała to szybko wytrzeć, lecz nie do końca się jej udało.
– Kochanie, wiesz na pewno, że pragnieniem ojca jest, byś nauczył się, co jest w życiu najważniejsze, i wyrósł na dobrego człowieka.
– Przecież tu nie chodzi o mnie, mamo – odparł z lekkim rozdrażnieniem Aleksander. – Jestem jeszcze dzieckiem…
– Nie – przerwał mu stanowczo ojciec. Jego ręka nadal spoczywała na ramieniu syna. – Tu chodzi przede wszystkim o ciebie, Aleksandrze. Teraz masz dopiero jedenaście lat, ale już niedługo staniesz się mężczyzną. A ponieważ masz tylko jedno życie, możesz je przeżyć tylko w jeden sposób. Jadę do Związku Radzieckiego, żeby uczynić z ciebie mężczyznę, jakim powinieneś być. Ty, synu, jesteś jedynym, co pozostanie po mnie na świecie.
– Przecież w Ameryce też jest mnóstwo mężczyzn – zauważył Aleksander. – Herbert Hoover. Woodrow Wilson. Calvin Coolidge.
– Tak, ale to nie są dobrzy ludzie. W Ameryce rodzą się ludzie chciwi i samolubni, dumni i opętani chęcią zemsty. Nie chcę, żebyś wyrósł na takiego człowieka.
– Aleksandrze – powiedziała matka, mocno go przytulając. – Chcemy, żebyś w przyszłości miał w sobie cechy, których próżno szukać u Amerykanów.
– Racja – odparł Harold. – W Ameryce można spotkać samych mięczaków.
Aleksander cofnął się o krok, nie spuszczając wzroku z odbicia swojej poważnej twarzy. To właśnie oglądał, zanim do pokoju weszli rodzice. Siebie. Patrzył na swoją twarz i zadawał sobie pytanie: Jakim będę człowiekiem, gdy już dorosnę?
– Nie martw się, tato – powiedział salutując. – Będziesz ze mnie dumny. Nie będę chciwy, samolubny ani dumny. Nie opęta mnie chęć zemsty. Będę twardy i zdecydowany. Chodźmy już. Jestem gotowy.
– Nie chcę, żebyś był twardy, Aleksandrze. Chcę, żebyś był dobrym człowiekiem – Harold zawiesił głos. – Lepszym niż ja.
Kiedy wychodzili z pokoju, Aleksander odwrócił się na chwilę i po raz ostatni spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie chcę zapomnieć tego chłopca, pomyślał, bo może kiedyś będę musiał do niego wrócić.

Sztokholm, maj 1943

Codziennie płonę na stosie, pomyślała osiemnastoletnia Tatiana, budząc się pewnego letniego poranka. Nie mogę tak dłużej żyć. Wstała z łóżka, umyła się, wyszczotkowała włosy, spakowała do plecaka książki i ubrania, po czym zostawiła pokój tak czysty, jakby w ciągu minionych dwóch miesięcy w ogóle w nim nie mieszkała. Białe firanki, poruszane lekkim wiatrem, powiewały nieubłaganie.
W niej też nie było litości.
Nad biurkiem wisiało owalne lustro. Zanim Tatiana upięła włosy, spojrzała na swoje odbicie. Z trudem rozpoznała swoją twarz, z której na dobre znikła dziecięca krągłość. Pozostały tylko mocno zarysowane kości policzkowe, wysokie czoło, lekko kwadratowa szczęka i zaciśnięte wargi. Jeśli nadal miała dołeczki w policzkach, to nie było ich już widać, gdyż jej usta od dawna nie rozciągały się w uśmiechu. Blizna na policzku rozciętym przez odłamek rozbitej szyby dżipa zamieniła się w cienką, różową linię. Piegi też dawno wyblakły. Jednak nie to było najważniejsze. Tatiana przede wszystkim nie mogła poznać swoich oczu. Niegdyś lśniące zielenią, osadzone głęboko w bladej twarzy, wyglądały teraz tak, jakby stanowiły jedynie przejrzystą, kryształową granicę oddzielającą duszę od otaczającego obcego świata. Nie potrafiła już podnosić ich na nikogo. Nie umiała już patrzeć na siebie. Wystarczyło bowiem jedno spojrzenie w ich zieloną toń, by wyjawić, co dzieje się za delikatną fasadą.
Odgarnęła jasne, sięgające łopatek włosy. Już nie czuła do nich nienawiści.
Jakże mogła ich nienawidzić, skoro Aleksander tak bardzo je kochał.
Nie będzie o tym myśleć. Chciała je obciąć, ostrzyc się niczym jagnię prowadzone na rzeź. Chciała ostrzyc włosy, wydłubać oczy, wybić zęby i wyrwać żyły z gardła.
Upięła włosy w kok na czubku głowy i zawiązała chustkę. Wolała nie zwracać na siebie uwagi, choć w Szwecji – kraju pełnym blondynek – łatwo było zgubić się w tłumie.
Nic dziwnego, że czuła się tak zagubiona.
Wiedziała, że czas ruszać przed siebie. Nie mogła jednak znaleźć w sobie siły, która byłaby zdolna popchnąć ją do przodu. Nosiła w sobie dziecko, ale równie dobrze mogła je urodzić w Szwecji, jak w Ameryce. To byłoby nawet prostsze. Mogłaby tu zostać. Nie musiałaby wyruszać do dalekiego, zupełnie obcego kraju, szukać miejsca na frachtowcu płynącym do Wielkiej Brytanii, a potem przemierzać oceanu w samym środku szalejącej wojny. Niemcy codziennie bombardowali wody na północy Europy, ich torpedy niszczyły alianckie łodzie podwodne i statki, które wybuchały niczym ogniste kule na zimnych wodach Zatoki Botnickiej, Bałtyku, Arktyki i Atlantyku. Pozostanie w bezpiecznym Sztokholmie nie wymagało od niej niczego więcej, niż do tej pory robiła.
A co robiła?
Wszędzie widziała Aleksandra.
Na każdym kroku, wszędzie, gdzie tylko przysiadała choćby na chwilę, odwracała głowę na prawo i widziała go – wysokiego, w mundurze oficera, z karabinem przerzuconym przez ramię. Patrzył na nią i uśmiechał się. Wyciągała rękę, by dotknąć powietrza; muskała białą poduszkę, na której widziała jego twarz. Odwracała się do niego i łamała dla niego chleb; siadała na ławce i patrzyła, jak przechodzi przez ulicę, by zbliżyć się do niej wolnym, ale pewnym krokiem. Każdego dnia chodziła za wysokimi Szwedami, mężczyznami o szerokich ramionach, i zaglądała niegrzecznie w twarze nieznajomych, bo wszędzie widziała twarz Aleksandra. Potem mrugała oczami, a on znikał. I ona też znikała. Spuszczała wzrok i szła dalej.
Kiedy jednak podnosiła oczy, on znów tam był, przy jej boku, wysoki, piękny. Śmiał się do niej, a gdy przesuwał palce przez jej włosy, z ramienia spadał mu rzemień karabinu.
Raz jeszcze spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Za nią stał Aleksander. Odgarnął jej włosy z szyi i pochylił się, by ją pocałować. Nie czuła jego zapachu ani dotyku warg. Ale widziała go, niemal czuła łaskotanie czarnych włosów na szyi.
Zamknęła oczy.
Wyszła z hotelu i zjadła śniadanie w kawiarni Spivak. Jak zwykle zamówiła dwie porcje bekonu, dwie filiżanki czarnej kawy i trzy sadzone jajka. Udawała, że czyta angielską gazetę, którą kupiła w kiosku przy porcie; udawała, bo słowa wirowały jej w głowie i za nic nie mogła ich poukładać. Wróci do niej po południu, kiedy trochę się uspokoi. Wyszła z kawiarni i ruszyła w stronę przystani. Usiadła na ławce i obserwowała, jak szwedzki robotnik portowy ładuje na barki papier, który miał popłynąć do Helsinek. Nie spuszczała z niego wzroku. Wiedziała, że za kilka minut zrobi przerwę i pójdzie porozmawiać z kolegami pracującymi pięćdziesiąt metrów dalej. Zapali papierosa, wypije kawę, znów zapali. Nie będzie go przy barce przez trzynaście minut. Zostawi ją bez nadzoru, przed trapem prowadzącym prosto do kabiny.
Trzynaście minut później wróci i dalej będzie przeładowywał papier z ciężarówki, wożąc go po trapie na ręcznym wózku. Za sześćdziesiąt dwie minuty pojawi się kapitan; robotnik zasalutuje i odrzuci cumy. Po chwili kapitan wyruszy przez zamarznięty Bałtyk do Helsinek.
Tatiana obserwowała go po raz siedemdziesiąty piąty.


Nad rzekami Babilonu –
Tam myśmy siedzieli i płakali,
Kiedyśmy wspominali Syjon.
Na topolach tamtej krainy
Zawiesiliśmy nasze harfy.
Bo tam żądali od nas
Pieśni ci, którzy nas uprowadzili,
pieśni radości ci, którzy nas uciskali:„Zaśpiewajcie nam
Jakąś z pieśni syjońskich!”
Jakże możemy śpiewać
Pieśń Pańską
W obcej krainie?

Księga Psalmów, Psalm 137[1]

1 Wszystkie cytaty z Biblii za Biblią Tysiąclecia

KSIĘGA I

KRAINA ŁUBINÓW I LOTOSÓW

Lotosy kwitną pod nagim szczytem
Lotosy kwitną przy wijącym się strumyku…
Złożonej przysięgi dotrzymajmy zgodnie,
Żyć będziemy i odpoczywać w pustej lotosów krainie
Na wzgórzach niczym bogowie, o innych nie dbając
Alfred Tennyson

Rozdział pierwszy

Deer Isle, 1946

Skorupa – twarda osłona rogowa, kostna, chitynowa lub inna okrywająca ciało niektórych zwierząt, np. homarów.
Pewnego dnia tuż przed zachodem słońca w Stonington w stanie Maine, po zakończeniu gorącej wojny i na początku zimnej, młoda kobieta ubrana na biało, pozornie spokojna, lecz z drżącymi dłońmi, siedziała na ławce przy porcie i jadła lody.
Obok niej siedział mały chłopczyk. Też jadł lody, czekoladowe. Gawędzili beztrosko; lody topiły się bardzo szybko i matka nie nadążała z lizaniem. Śpiewała chłopcu rosyjską piosenkę Świeć moja gwiazdo i próbowała uczyć go słów, a on przekomarzał się z nią, przestawiając wersy. Patrzyli na powracające do portu kutry łowiące homary. Kobieta zwykle wcześniej słyszała krzyk mew, a dopiero potem dostrzegała łodzie.
Lekki wietrzyk zakołysał włosami kobiety. Kilka pasemek wymknęło się z długiego, grubego warkocza i opadło na ramiona. Kobieta była jasnowłosa, miała jasną, niemal przezroczystą skórę, przejrzyste oczy i piegi. Opalony chłopczyk miał czarne włosy i oczy, i pulchne nóżki kilkulatka.
Wydawało się, że siedzą bez celu, lecz było to tylko złudzenie. Kobieta uporczywie wpatrywała się w łodzie rysujące się na błękitnym horyzoncie. Spoglądała na chłopca, na lody, lecz wciąż wracała spojrzeniem na zatokę, jakby miała jej serdecznie dość.
Tatiana pragnie zachłysnąć się teraźniejszością, bo chce uwierzyć, że przeszłość nie istnieje, że liczy się tylko ta chwila na Deer Isle – jednej z wysp rozciągających się u centralnego wybrzeża Maine, połączonych z kontynentem promem lub trzystumetrowym wiszącym mostem, który przejechali swoim używanym samochodem marki Schult Nomad Deluxe. Przejechali przez Zatokę Penobscot i skierowali się dalej na południe, aż na kraniec świata, do Stonigton, niewielkiego białego miasteczka, które przycupnęło w dolinie na samym koniuszku Deer Isle. Tatiana – rozpaczliwie próbując żyć tylko w teraźniejszości – uważa, że nie ma nic piękniejszego ani spokojniejszego od tych białych drewnianych domów zbudowanych na zboczach nad wąskimi drogami, z oknami wychodzącymi na pomarszczone wody zatoki, które ogląda dzień za dniem. To jest spokój. To jest teraźniejszość. Zupełnie jakby nie istniało nic innego.
Jednak od czasu do czasu, kiedy mewy unoszą się z krzykiem w niebo, coś ten spokój zakłóca, nawet na Deer Isle.
Tamtego popołudnia, kiedy Tatiana i Anthony wyszli z domu nad zatokę, usłyszeli podniesione głosy w domu obok.
Mieszkały tam dwie kobiety: matka i córka. Jedna miała czterdzieści lat, druga dwadzieścia.
– Znów się kłócą – powiedział Anthony. – Wy z tatą nigdy się nie kłócicie.
Kłócić się!
Jakże tego pragnęła.
Aleksander nigdy nie podnosił głosu nawet o pół tonu. Jeśli w ogóle się do niej odzywał, robił to przyciszonym, głębokim głosem, zupełnie jakby naśladował sympatycznego, pogodnego doktora Edwarda Ludlowa, który kochał się w niej w Nowym Jorku – statecznego, rozsądnego Edwarda, lekarza w każdym calu. Aleksander też próbował zachowywać się jak lekarz przy łóżku pacjenta.
Kłótnia wymaga zainteresowania drugą osobą i jej poczynaniami. W domu obok matka i córka wrzeszczały na siebie przy szeroko otwartych oknach. Dobre wieści: ich mąż i ojciec, pułkownik, właśnie wrócił z wojny. Złe wieści: ich mąż i ojciec, pułkownik, właśnie wrócił z wojny. Czekały na niego od dnia, gdy w 1942 roku wyruszył do Anglii. A teraz znów jest z nimi.
On też nie brał udziału w kłótni. Kiedy Tatiana i Anthony wyszli na ulicę, zobaczyli go w wózku inwalidzkim na porośniętym chwastami podwórku. Siedział na słońcu niczym krzak, tymczasem jego żona i córka wrzeszczały jak opętane. Kiedy zbliżyli się do podwórka, zwolnili.
– Mamo, co mu jest? – szepnął Anthony.
– Został ranny na wojnie.
Nie miał nóg ani rąk – został tylko korpus z kikutami kończyn i głową.
– Czy potrafi mówić? – Mijali właśnie furtkę sąsiedniego domu.
– Potrafi, ale nie chce – powiedział nagle mężczyzna donośnym głosem, przyzwyczajonym do wydawania rozkazów.
Anthony i Tatiana zatrzymali się i przez kilka chwil przyglądali się mężczyźnie. Wreszcie Tatiana otworzyła furtkę i weszli do środka. Mężczyzna był przechylony na bok jak zbyt ciężki worek. Zaokrąglone kikuty rąk zwisały do nieistniejących łokci. Po nogach nie było śladu.
– Pomogę panu – Tatiana wyprostowała go, poprawiając podtrzymujące poduszki za plecami. – Lepiej?
– Ech – rzucił mężczyzna. – Nieważne. – Spojrzał na nią małymi niebieskimi oczami. – Wie pani, na co miałbym ochotę?
– Na co?
– Na papierosa. Nie palę już, bo nie mogę go podnieść do ust. A one… – Skinął głową w stronę domu. – Prędzej zachrypną niż mi go dadzą.
Tatiana skinęła głową.
– Mam w domu papierosy. Zaraz wrócę.
Mężczyzna odwrócił się w stronę zatoki.
– Nie wróci pani.
– Wrócę. Anthony, usiądź tu obok pana. Mamusia zaraz wróci.
Anthony był wyraźnie zadowolony. Tatiana podniosła go i posadziła na wózku.
– Możesz trzymać pana za szyję.
– Jak się pan nazywa? – spytał malec, gdy pobiegła po papierosy.
– Pułkownik Nicholas Moore. Ale możesz do mnie mówić Nick.
– Byłeś na wojnie?
– Byłem.
– Mój tato też był.
– Och – westchnął mężczyzna. – Wrócił?
– Tak.
Po chwili zjawiła się Tatiana z papierosami. Zapaliła jednego i trzymała go przy ustach Nicka, który zaciągał się głęboko, jakby pragnął, by dym doszedł nie tylko do płuc, ale znacznie głębiej. Anthony patrzył jak mężczyzna z ulgą zaciąga się dymem i wypuszcza go niechętnie, jakby nie chciał się rozstać z nikotyną. Pułkownik wypalił dwa papierosy jeden po drugim. Tatiana stała pochylona, przytrzymując je przy jego ustach.
– Mój tato był majorem, ale teraz łowi homary – powiedział Anthony.
– Kapitanem, synku – poprawiła go Tatiana.
– Mój tato był majorem i kapitanem. Kupimy sobie lody, kiedy będziemy na niego czekać w porcie. Ma pan ochotę na lody?
– Nie. – Nick oparł głowę o ciemne włosy chłopca. – Ale to był najszczęśliwszy kwadrans, jaki przeżyłem od osiemnastu miesięcy.
W tym momencie z domu wypadła jego żona.
– Co pani wyprawia z moim mężem? – krzyknęła.
Tatiana chwyciła Anthony’ego.
– Wrócę jutro – powiedziała szybko.
– Nie wróci pani – mruknął Nick, patrząc za nią.
A teraz siedzieli na ławce i jedli lody.
Nagle w oddali rozległ się krzyk mew.
– Jest tatuś – powiedziała Tatiana bez tchu.
Nadpływająca łódź była sześciometrowym kutrem z żaglem, mimo że większość łodzi rybackich napędzały silniki. Należała do Jimmy’ego Schustera, który odziedziczył ją po swoim ojcu. Jimmy bardzo ją lubił, bo mógł sam wypływać na połów homarów – nazywał to swoją jednoosobową firmą. Jednak kiedyś zaplątał sobie rękę w linę, która wyciąga z wody ciężkie pułapki na homary. Aby się uwolnić, musiał odciąć dłoń w nadgarstku, co ocaliło mu życie – a jego samego od wojny – ale teraz potrzebował pomocników do ciężkich prac. Problem polegał na tym, że wszyscy ewentualni kandydaci przez ostatnie cztery lata byli w lesie Hurtgen lub na wyspie Iwo Jima.
Dziesięć dni temu Jimmy znalazł jednak pomocnika. Dziś skrył się w kokpicie na rufie, a wysoki pomocnik w pomarańczowym kombinezonie i wysokich czarnych gumiakach stał wyprostowany na pokładzie i wpatrywał się w brzeg.
Tatiana, w białej bawełnianej sukience, podniosła się z ławki i kiedy łódź zbliżyła się, zamachała rękami. Aleksandrze, jestem tutaj, tutaj, wołała bez słów.
Kiedy zbliżył się na tyle, by ją zobaczyć, uniósł rękę.
Zacumowali łódź w doku kupujących i otworzyli klapy zbiorników. Wysoki mężczyzna zeskoczył z pokładu i powiedział, że zaraz wróci, by wyładować homary i wyczyścić łódź. Szybko opłukał ręce pod pompą i podszedł do ławki, gdzie siedziała kobieta z chłopcem.
Malec podbiegł do niego.
– Cześć – powiedział i stanął nieśmiało.
– Cześć, kolego. – Mężczyzna nie mógł zmierzwić mu włosów; ręce były nadal brudne.
Pod pomarańczowym gumowym kombinezonem miał ciemnozielone wojskowe spodnie i zieloną wojskową koszulkę z długimi rękawami, pokryte potem, łuskami ryb i słoną wodą. Czarne włosy były krótko po wojskowemu ostrzyżone, a na wychudzonej, spoconej twarzy widniał ciemny popołudniowy zarost.
Podszedł do ubranej na biało kobiety, która siedziała na ławce. Podniosła oczy, by go powitać – trwało to długą chwilę, gdyż był bardzo wysoki.
– Cześć – wyszeptała. Przestała jeść lody.
– Cześć – odparł. Nie dotknął jej. – Lody ci się topią.
– Wiem. – Oblizała wafelek, próbując zatrzymać waniliową strugę. Nie spuszczał z niej wzroku. – Jakoś nigdy nie mogę skończyć, zanim zaczną się topić – mruknęła, wstając. – Chcesz zjeść resztę?
– Nie, dziękuję.
Polizała jeszcze kilka razy i wrzuciła resztę do kosza na śmieci. Mężczyzna wskazał jej usta.
Oblizała wargi.
– Lepiej?
Nie odpowiedział.
– Dziś znów będziemy jedli homary?
– Oczywiście – odparła. – Co tylko zechcesz.
– Muszę jeszcze wrócić i skończyć pracę.
– Jasne. Chcesz, żebyśmy z tobą poszli i poczekali?
– Chcę pomóc – powiedział Anthony.
Tatiana pokręciła głową. Potem nie zdoła zmyć z chłopca zapachu ryb.
– Jesteś taki czysty – zwrócił się do niego Aleksander. – Zostań tutaj z mamą. Szybko skończę.
– Ale chcę ci pomóc.
– No to chodź, może coś dla ciebie znajdziemy.
– Żeby tylko nie dotykał ryb – mruknęła Tatiana.
Nie przejmowała się wcale pracą Aleksandra jako poławiacza homarów. Kiedy wracał do domu, śmierdział rybami. Śmierdziało nimi wszystko, czego dotknął. Kilka dni temu, kiedy wspomniała o tym w żartach, powiedział bez cienia żartu w głosie:
– W Łazariewie nigdy nie narzekałaś, kiedy łowiłem ryby.
Musiała wyglądać na bardzo zmartwioną jego słowami, bo dodał szybko:
– W Stonington nie ma dla mężczyzn innej pracy. Jeśli chcesz, żebym pachniał inaczej, musimy pojechać gdzie indziej.
Ale ona nie chciała się nigdzie ruszać. Dopiero co tu przyjechali.
– A co do tej drugiej rzeczy… – powiedział. – Nie będę już o tym wspominał.
Dobrze, nie wspominaj o Łazariewie, o chwilach spędzonych blisko morza o krok od wieczności. Ale to było wtedy – w starym kraju spływającym krwią. A Stonington z ciepłymi dniami i chłodnymi nocami, bezmiarem słonej wody, niebem usianym barankami i z fioletowymi łubinami odbijającymi się od wody zatoki – to było więcej niż kiedykolwiek prosili. To było więcej niż kiedykolwiek myśleli, że będą mieć.
Jimmy kiwał na Aleksandra sprawną ręką.
– Jak ci dziś poszło? – spytała Tatiana, próbując nawiązać rozmowę, gdy szli w stronę doku. Aleksander miał na sobie wielkie gumowe buty. Czuła się straszliwie mała, kiedy tak dreptała, przytłoczona jego wielką sylwetką. – Połów był dobry?
– W porządku – odparł. – Większość homarów była zbyt mała i musieliśmy je wypuścić. Złapaliśmy też sporo ciężarnych samic. One też wróciły do morza.
– Nie lubisz ciężarnych samic – przysunęła się bliżej i podniosła wzrok.
Zamrugał lekko powiekami i odsunął się.
– Są niezłe, ale muszą wrócić do wody, żeby młode mogły przeżyć. Nie przysuwaj się tak bardzo, jestem cały brudny. Anthony, nie policzyliśmy jeszcze homarów. Pomożesz mi?
Jimmy bardzo lubił chłopca.
– Chodź tutaj, kolego! Chcesz zobaczyć, ile homarów złowił dziś twój tato? Mamy chyba z setkę, to jego najlepszy wynik do tej pory.
Tatiana spojrzała na Aleksandra. Wzruszył ramionami.
– Kiedy łapiemy dwanaście homarów w jedną pułapkę i dziesięć musimy wypuścić, wcale nie uważam tego za dobry połów.
– Dwa dobre w jednej pułapce to wspaniały wynik, Aleksandrze – powiedział Jimmy. – Nie przejmuj się, w mig to złapiesz. Chodź, Anthony, zajrzyj do zbiornika.
Trzymając się w bezpiecznej odległości, Anthony zajrzał do zbiornika, w którym homary – oznaczone i zmierzone – pełzały jeden na drugim. Powiedział matce, że wcale nie boi się ich szczypiec. Zwłaszcza po tym, co powiedział mu ojciec:
– To kanibale, Ant. Musimy związywać im szczypce, bo inaczej pożarłyby się nawzajem w zbiorniku.
– Już je policzyliście? – spytał Anthony lekko łamiącym się głosem.
Aleksander pokręcił głową.
– Nie, nie – odezwał się Jimmy. – Byłem zajęty spłukiwaniem łodzi. Rzuciłem tak tylko w przybliżeniu. Chcesz je policzyć?
– Umiem liczyć tylko do dwudziestu siedmiu.
– Pomogę ci. – Aleksander wyjmował homary jednego po drugim, pozwalając Anthony’emy liczyć, za każdym razem do dziesięciu, po czym bardzo ostrożnie, by nie połamać szczypiec, włożył je do dużego plastikowego pojemnika.
– Sto dwa – powiedział na koniec Aleksander.
– Widzisz? – ucieszył się Jimmy. – Cztery dla ciebie, Anthony. Dla mnie zostaje dziewięćdziesiąt osiem. I wszystkie są idealne, duże, mają dwanaście centymetrów w obwodzie. Dostaniemy po siedemdziesiąt pięć centów za sztukę. Dzięki twojemu tacie zarobię dziś prawie siedemdziesiąt pięć dolarów. Tak – dodał – dzięki twojemu tacie mogę wreszcie przyzwoicie zarabiać. – Spojrzał na Tatianę, stojącą w przyzwoitej odległości od brudnej łodzi. Uśmiechnęła się uprzejmie; Jimmy skinął głową, lecz nie odpowiedział uśmiechem.
Kiedy z targu rybnego, ze sklepu i restauracji aż z Bar Harbor zaczęli napływać kupujący, Aleksander umył łódź, wyczyścił pułapki, zwinął linę. Potem kupił trzy beczki śledzi na przynętę na następny dzień. Wrzucił je do worków i opuścił do wody. Połów śledzi był tego dnia udany, miał na jutro dość przynęty do stu pięćdziesięciu pułapek. Kiedy odebrał dniówkę w wysokości dziesięciu dolarów i szorował ręce pod pompą mydłem przemysłowym, podszedł do niego Jimmy.
– Chcesz poczekać tu ze mną, żeby je sprzedać? – Wskazał na homary. – Zapłacę ci dwa dolary dodatkowo. Potem możemy coś razem wypić.
– Nie mogę, Jimmy. Ale dziękuję. Może innym razem.
Jimmy spojrzał na Tatianę, białą i słoneczną, i odwrócił się.
A oni ruszyli w górę wzgórza do domu.

 
Wesprzyj nas