Powieść “Dzielnym będzie przebaczone” to wartościowa, mocna w swoim przesłaniu, a jednocześnie subtelna i lekka opowieść o przyjaźni, wielkich dramatach i wielkiej miłości.


Dzielnym będzie przebaczoneChris Cleave, autor znany z powieści “Drogi Osamo” i “Między nami”, tym razem sięgnął do historii rodzinnych i stworzył wojenną opowieść zainspirowaną losami własnego dziadka. Na przykładzie jednostkowych losów zwykłych ludzi, z jednej strony pokazał tragizm i koszmar wojny, a z drugiej całą paletę indywidualnych emocji – od bólu za sprawą tragedii dotykających bliskich, przez drobne codzienne radości i satysfakcję z małych zwycięstw aż po wielkie szczęście będące w wojennych latach czymś innym niż w czasach pokoju.

Czwórka bohaterów książki to ludzie, których dotychczasowe życie, z powodu II Wojny Światowej, przewraca się do góry nogami i stawia młodych przed wyzwaniami, jakich nie mieli okazji wcześniej doświadczyć. Pochodząca z dobrej rodziny Mary North podejmuje decyzję o porzuceniu wygodnego życia, spędzanego na beztroskiej zabawie z przyjaciółmi i zgłasza się do pracy z dziećmi trudnymi, upośledzonymi i uznanymi za wyrzutków z powodu funkcjonujących w społeczeństwie uprzedzeń rasowych. Później bierze udział w działaniach cywilnej obrony przeciwlotniczej, w ekipie transportującej rannych i zabitych w nalotach nękających Londyn.
Jej przyjaciółka Hilda, niebieski ptak, interesująca się wcześniej tylko miłym spędzaniem czasu w towarzystwie przystojnych młodzieńców, wstępuje do służb ratowniczych i razem z Mary pracuje w załodze ambulansu. Tom Shaw, pokojowo usposobiony urzędnik, początkowo nie zamierza brać udziału w wojnie, zmieni jednak zdanie po wydarzeniach, które dotkną jego przyjaciół. Ostatnia z głównych postaci to Alistair Heath, długoletni przyjaciel Toma, zajmujący się renowacją obrazów, który ochotniczo zgłasza się do wojska, a los rzuca go na front pod Dunkierką, a potem do garnizonu na oblężonej Malcie.
To czwórka połączonych skomplikowanymi relacjami bohaterów, z których na czoło wysuwa się Mary North – kobieta silna, zdeterminowana, pełna odwagi, pewności siebie, kierująca się konsekwentnie wyznawanymi zasadami, ze skłonnością do buntu i chodzenia własnymi ścieżkami.

Wojenna rzeczywistość zmieniła i przewartościowała ich życie, stawiając przed koniecznością dokonywania moralnych wyborów. Żyjąc w stałym lęku o siebie i bliskich, zaczynają doceniać drobiazgi, które wcześniej wydawały im się banalne i niegodne uwagi, a które w nowej rzeczywistości urastają do rangi wielkiego szczęścia. Tak jak zrobiony przez Toma dla przyjaciela słoik dżemu, który wędruje w plecaku Alistaira pod Dunkierkę i na Maltę, będąc ostatnią rzeczą łączącą go z przedwojennym beztroskim życiem.

Chris Cleave pokazuje w powieści wielkie dramaty i drobne przyjemności, głęboką przyjaźń i wielką miłość, rasizm, uprzedzenia i absurdalne konwenanse, a z drugiej strony siłę i zwartość angielskiego społeczeństwa mobilizującego się ponad podziałami w obliczu wojennego zagrożenia. To także hołd oddany umiłowanej przez Brytyjczyków wieloletniej tradycji – nawet w bombardowanym Londynie nie może zabraknąć popołudniowej herbatki czy wyjścia z przyjaciółmi do kawiarni, choćby funkcjonowała ona w schronie przeciwlotniczym.

Zaletą powieści są lekka forma, błyskotliwe dialogi i subtelne, typowo angielskie poczucie humoru

Zaletą powieści są lekka forma, błyskotliwe dialogi i subtelne, typowo angielskie poczucie humoru użyte jako przeciwwaga do opisów koszmaru świata ogarniętego wojną, gdy codziennością Londynu stały się naloty, śmierć i zniszczenie, a życie garnizonu oblężonego na Malcie toczy się wokół prób zdobycia czegokolwiek do zjedzenia.

Co zadziwiające – w tych trudnych czasach całkiem sprawnie działała brytyjska poczta, jedyny kontakt żołnierzy walczących na frontach na całym świecie z bliskimi w kraju. Nawet do zablokowanej Malty docierały samoloty pocztowe, na przekór grasującym po niebie niemieckim myśliwcom, choć nie wszystkim udało się dolecieć do celu, co – na marginesie – miało pewien wpływ na losy bohaterów powieści.

Chris Cleave powiedział w jednym z wywiadów: “Myślę, że istnieją dwie wojny, które musimy wygrać. Jedna z nich jest przeciw wrogowi, ale druga jest przeciw tendencjom własnego społeczeństwa do podziału, polaryzacji i pęknięcia.” To przesłanie zawarł także w swoim dziele, a odwaga opisana w tej powieści, to nie bohaterstwo na polu bitwy, ale śmiałość łamania społecznych uprzedzeń, rasizmu i snobizmu klas wyższych, walka z niesprawiedliwością społeczną i dążenie do zintegrowania obywateli wokół uniwersalnych idei moralnych i etycznych. W czasach powracających dyskusji o tożsamości narodowej, wielokulturowości, imigrantach i różnych formach nacjonalizmu ta tematyka staje się znowu aktualna. Robert Wiśniewski

Chris Cleave, Dzielnym będzie przebaczone, Przekład: Bohdan Maliborski, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Chris Cleave
Dzielnym będzie przebaczone
Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 czerwca 2017
 

Część pierwsza
ZABEZPIECZENIE

Wojnę wypowiedziano o jedenastej piętnaście, a Mary North zgłosiła się jako ochotniczka w południe. Zrobiła to podczas lunchu, jeszcze zanim odebrała telegramy, na wypadek, gdyby jej matka się temu sprzeciwiła. Odłożyła ukończenie studiów na później. Zjechawszy na nartach z Mont-Choisi, porzuciła sprzęt u stóp zbocza i już z Lozanny nadała telegram do War Office. Po dziewiętnastu godzinach, wciąż ubrana w narciarski sweter, dotarła w kłębach pary na dworzec St Pancras. Usłyszała ostry gwizd pociągu. Czyli Londyn. Miasto zakochane w nowych początkach.
Od razu pośpieszyła do War Office. Mapka, którą jej przesłali, jeszcze pachniała atramentem. Mary ruszyła śpiesznie przez miasto, by nie uronić choćby minuty tej wojny, zmartwiona, że już coś ją ominęło. Gdy przebiegała przez Trafalgar Square, machając na taksówki, z chodnika zrywały się gołębie, a trzepot ich skrzydeł był niczym dźwięk tysiąca noży stukających w wypełnione bordeaux kieliszki z prośbą o uwagę. Za chwilę się zacznie – ta przerażająca i wspaniała batalia, której w żaden sposób nie mogli wygrać bez niej.
Bo, w końcu, o co chodziło na wojnie, jak nie o morale w hełmach i dżipach? A czym było morale, jak nie stoma milionami drobnych rozmów, których suma da żołnierzom odwagę przeć naprzód? Istotą wojny były pogawędki, od których Mary była prawdziwym ekspertem. Tamten ranek był taki, jak jej nastrój – bezchmurny i jak żaden dotąd. Dziesięć tysięcy młodych kobiet śpieszyło pod przejrzystym londyńskim niebem, by zająć pozycje na rozkaz wydany w Whitehall, w starych, przepastnych, wyłożonych marmurem komnatach tej bestii. Mary z radością dołączyła do tego ochoczego tłumu.
List z War Office nie zawierał innych szczegółów i dobrze to wróżyło. Mianują ją oficerem łącznikowym lub attaché przy sztabie generalnym. Wszystkie funkcje wymagające elokwencji przydzielano dziewczynom z dobrych domów. Pojawiła się nawet plotka, że szukają szpiegów, co najbardziej przemawiało do wyobraźni, bo umożliwiało odgrywanie podwójnej roli.
Mary złapała taksówkę i pokazała mapkę kierowcy. Przyjrzał się jej, odsuwając na długość ręki i wpatrując się w czerwony krzyżyk w miejscu, gdzie miała się zgłosić. Mary miała wrażenie, że chwila ta ciągnie się w nieskończoność.
– To ten duży budynek przy Hawley Street?
– Tak. Najszybciej jak się da – odpowiedziała Mary.
– Czyli szkoła.
– Nie sądzę. Mam się zameldować do wojska.
– Nie słyszałem, żeby było tam coś innego. Pozostałe budynki to domy mieszkalne.
Mary już otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, ale się powstrzymała i zaczęła poprawiać rękawiczki. Jasne, że to żadna błyszcząca wieża tuż przy siedzibie Gwardii Konnej z tabliczką „Ministerstwo Szalonych Intryg”, tylko jakiś niepozorny budynek.
– Oczywiście. Pewnie mianują mnie nauczycielką.
– To by się zgadzało. – Skinął głową taksówkarz. – Bo połowę nauczycieli w Londynie wyślą na wojnę.
– W takim razie miejmy nadzieję, że trzcinki okażą się skuteczne w walce przeciwko czołgom.
Taksówkarz zawiózł ją na Hawley Street z nie większym pośpiechem niż ten, na jaki zasługuje nauczycielka. Mary przyjęła pozę zwykłej młodej kobiety, dla której jazda taksówką stanowi wielką ekstrawagancję, a perspektywa zatrudnienia w charakterze nauczycielki jest czymś wyjątkowo ekscytującym. Jej mina wskazywała, iż jest szczerze pochłonięta tym co tu i teraz, niczym – jak sobie wyobrażała – miny krów bądź gęsi.
Kiedy podjeżdżali pod budynek szkoły, Mary czuła, że jest obserwowana. Dla zasady dała taksówkarzowi cztery razy mniejszy napiwek niż zwykle. W końcu to był jej pierwszy test. Ruszyła nieśmiałym krokiem zwykłej dziewczyny, która stawia się na rozmowę w sprawie posady. Jakby nie chciało się przed nią rozstąpić powietrze. Jakby ziemia jęczała od ran zadawanych przez każde jej stąpnięcie.
Weszła do gabinetu dyrektorki i przedstawiła się. Panna Vine skinęła głową, lecz nawet nie spojrzała na nią zza biurka. Ptasia, w rozpinanym swetrze, okulary na łańcuszku.
– North. – Mary z emfazą powtórzyła swoje nazwisko.
– Tak, już słyszałam. Obejmie pani klasę Pustułek. Proszę zacząć od sprawdzenia listy obecności i możliwie jak najszybciej nauczyć się nazwisk.
– Świetnie – przytaknęła Mary.
– Uczyła już pani kiedyś?
– Nie, ale nie przypuszczam, żeby to było jakieś wielkie halo.
Dyrektorka przeszyła ją lodowatym spojrzeniem.
– Pani przypuszczenia nie należą do programu nauczania.
– Proszę mi wybaczyć. Nie, nigdy nie uczyłam.
– Doskonale. Musi pani być stanowcza. Proszę nie pozostawiać im swobody i nie lekceważyć faktu, że dziecko powinno ładnie formować litery. Jaka ręka, taka głowa.
Mary miała wrażenie, że „dyrektorka” trochę przesadza. Może wspomni o tym jej przełożonej, kiedy już się dowie, do jakiej formacji ją przydzielili. Choć jej przywiązanie do szczegółów było rzeczywiście imponujące. Kubki z naostrzonymi ołówkami, pudełka z pinezkami, równiutka sterta śpiewników obłożonych w różne papierowe okładki – jakby to naprawdę dzieci przyłożyły się do wykonania tego zadania zleconego im w pierwszym tygodniu nowego roku szkolnego.
Dyrektorka uniosła wzrok.
– Nie rozumiem, skąd ten uśmieszek.
– Przepraszam – zmitygowała się Mary, nie mogąc powstrzymać porozumiewawczego spojrzenia, a gdy dyrektorka go nie odwzajemniła, lekko się zmieszała.
– Pustułki. Korytarzem na wprost, trzecie drzwi po lewej.
Kiedy Mary weszła do klasy, trzydzieścioro jeden dzieci zasiadających przy biurkach z podnoszonym blatem zamilkło. Wpatrywały się w nią niczym sowy, obracając głowami. Na oko mogły mieć osiem, może dziesięć lat, choć – jak to dzieci – były przecież niewidzialne i należało naprawdę wytężyć wzrok, by w ogóle je zauważyć.
– Dzień dobry. Nazywam się Mary North.
– Dzień dobry, panno North.
Wyśpiewały to powitanie odwiecznym tonem wyrażającym tyleż szacunku, co drwiny, w sposób tak doskonały, że Mary aż ścisnęło w dołku. To wszystko było nazbyt realne.
Przed lunchem uczyła ich matematyki, a później pisania wypracowań, wciąż żywiąc nadzieję, że kurtyna wreszcie opadnie, próba się skończy i w końcu ją zwerbują. Kiedy dzwonek obwieścił koniec ostatniej lekcji, Mary pobiegła na najbliższą pocztę i wysłała pełen oburzenia telegram do War Office, wyrażając wątpliwość, czy przypadkiem nie zaszła jakaś pomyłka.
Oczywiście nie było mowy o pomyłce. Pośród wszelkich zarzutów stawianych Londynowi podczas zbliżającej się wielkiej zawieruchy – o konwoje gubiące eskortę we mgle, o dostawy tylców z niepasującymi lufami i o kochanków o sercach niewłaściwego kalibru – ani razu nie stwierdzono, by stolica Imperium zawiodła w precyzyjnym informowaniu, gdzie kto ma rozpocząć walkę.

Wrzesień 1939

Mary niemal się rozpłakała na wieść, że jej pierwszym zadaniem będzie ewakuacja uczniów na wieś, a kiedy dotarło do niej, że Londyn ewakuował w pierwszej kolejności zwierzęta z zoo, wpadła w furię. Skoro wygnanie stało się koniecznością, to stolica powinna cenić wyżej dzieci niż ary i piżmowoły.
Przyjrzała się swoim pomalowanym szminką ustom w kieszonkowym lusterku, po czym podniosła rękę.
– Tak, panno North?
– Czy to nie skandal, że najpierw ewakuowano zwierzęta?
Wypowiedziała te słowa przy dzieciach ustawionych w szeregu w miejscu zbiórki przed opustoszałym londyńskim zoo w oczekiwaniu na ewakuację. Uczniowie wydali z siebie nieśmiały pomruk aprobaty. Dyrektorka obrzuciła ją chłodnym spojrzeniem, co sprawiło, że Mary ogarnęło zwątpienie. Ale przecież nie powinno być tak, że najpierw ratuje się zwierzęta. Czyż nie taką decyzję podjął znużony starzec Noe, który zapełnił arkę durnym bydłem, a nie energicznymi dziećmi, które reagują na pytania? Tak właśnie zatopiono najlepsze korzenie ludzkości. To dlatego ludzie są skłonnymi do przemocy potomkami Chama, Sema i Jafeta, wypowiadającymi wojnę w czasie, który Mary zarezerwowała na szydełkowanie.
Dyrektorka jedynie westchnęła. Zwłoka wynikała po prostu z faktu, że marmozecie nie trzeba wypisywać nazwiska na bagażu, towarzyszyć jej w wagonie drugiej klasy i przydzielać do odpowiedniej rodziny w Cotswolds. Niższym naczelnym wystarczała do podróży ciężarówka i stosowna karma, podczas gdy Homo sapiens, taki Henry czy Sarah, mieli całą gamę potrzeb, które sumienna biurokracja musiała nie tylko przewidzieć, lecz także zaspokoić i dodatkowo udokumentować na formularzach, które najpierw musiały dotrzeć z drukarni.
– Rozumiem – odrzekła Mary. – Dziękuję.
Jasne, że taki był powód. Mary była wściekła, że ma ledwie osiemnaście lat. W tym wieku żale i pretensje wypalają dziury w zdrowym rozsądku niczym rozżarzone węgle w kuchennych rękawicach. To dlatego w Londynie wciąż roiło się od dzieci, podczas gdy zoo świeciło pustkami, a trzysta niesprzedanych porcji orzeszków dla małp po pół pensa każda, zawiniętych w małe rożki z gazet, zalegało samotnie w tamtejszym kiosku.
Mary znów podniosła rękę, by po chwili ją opuścić.
– Tak? Jeszcze coś? – spytała panna Vine.
– Nie, nic. Przepraszam.
– No to dobrze.
Dyrektorka na moment oderwała wzrok od dzieci i zmierzyła Mary pełnym współczucia spojrzeniem.
– Pamiętaj, że teraz jesteś po naszej stronie. No wiesz, nas, dorosłych.
Mary niemal poczuła, jak kości trzeszczą jej z niechęci.
– Dziękuję, panno Vine.
W tym momencie jedyne kolorowe dziecko w szkole, korzystając z nadarzającej się okazji, wyłamało się z szyku i wspięło na zamkniętą na kłódkę bramę zoo. Dyrektorka obróciła się na pięcie.
– Zachary Lee! Wracaj tu zaraz!
– Bo co? Wyśle mnie pani na wieś?
Wszyscy uczniowie wstrzymali oddech. Tymczasem niezwyciężony ciemnoskóry dziesięciolatek zasalutował. Przerzucił chude brązowe nogi przez bramę, trzymając się obydwu liter „O” z kutego żelaza niczym łęków konia, i natychmiast zniknął im z oczu.
Panna Vine obróciła się do Mary.
– Lepiej przyprowadź tu tego czarnucha.

*

Była to jej pierwsza misja ratunkowa podczas tej wojny. Rozpłoniona i nabuzowana Mary North przeczesywała opustoszałe zoo, przemierzając wciąż dobrze utrzymane ścieżki. Sama poczuła się lepiej. Wyciągnęła ukradkiem papierosa. Drugą ręką pomasowała brew, pewna, że dzięki temu na jej czole nie zagnieździ się frasunek. Wszelkie przeciwności można przecież pokonać, tak jak można strzepnąć popiół z rękawa czy wygonić zabłąkaną pszczołę przez otwarte okno.
Mary zdążyła już sprawdzić wybieg dla żyraf i wielkich kotów. Gdy usłyszała kaszlnięcie, przez rozwartą na oścież furtkę weszła ostrożnie do zagrody dla człowiekowatych. Zaczęła przedzierać się przez słomę, wzniecając odór moczu i piżma, który ją przeraził i wprawił jej serce w trzepot. Miała jednak nadzieję, że opiekun nie przeoczył wielkiego goryla, gdy je liczył, umieszczając w ciężarówce.
– Wyłaź, Zachary Lee. Wiem, że tu jesteś.
Dziwnie się czuła w tym gorylim domu, gdy wyglądała na zewnątrz przez wymazane szyby.
– No chodź, Zachary, skarbie, bo obydwoje będziemy mieli kłopoty.
Drugie kaszlnięcie i szelest słomy. A potem słowa wypowiedziane z miękkim, amerykańskim akcentem:
– Nie wyjdę.
– Dobra – rzuciła Mary. – Będziemy tu gnić, aż wojna się skończy i nikt się nie dowie, jakim talentem moglibyśmy się podczas niej wykazać.
Przysiadła obok chłopca, rozłożywszy swój czerwony żakiet różową jedwabną podszewką do ziemi. Trudno było jej zachować ponury nastrój. Niech mówią o wojnie, co chcą, ale ją przynajmniej wyrwała z Mont-Choisi przed popołudniem, które miała spędzić na malowaniu paznokci, i mogła jej szykować jeszcze inne miłe niespodzianki. Zapaliła kolejnego papierosa i wypuściła dym w przeświecające z góry promienie słońca.
– Mogę dostać jednego? – spytał dziecinnym głosikiem.
– Piękna prośba – pochwaliła go Mary. – Ale nic z tego. Musisz mieć skończone jedenaście lat.
Z punktu zbiórki dobiegł ich dźwięk gwizdka. Mógł oznaczać, że nad Londyn nadlatują ciężkie bombowce albo że uczniów podzielono na dwie z grubsza równe drużyny, które zaraz rozpoczną mecz palanta.
Zachary wychylił głowę ze słomy. Mary wciąż zadziwiał fakt, że ma brązową skórę i orzechowe oczy. Kiedy pierwszy raz się uśmiechnął, zachwyciła się, gdy mignął jej róż jego języka. Wyobrażała sobie, że będzie… no może nie brązowy, ale z pewnością równie kontrastujący z różem, co brąz z bielą. Może niebieskawy, jak u scynki. Nie zdziwiłaby się, gdyby miał czarną krew i odchody w kolorze kości słoniowej. Był pierwszym Murzynem, którego widziała z bliska – bo trudno do nich zaliczyć tych z plakatów reklamujących występy minstreli[1] – i wciąż musiała się powstrzymywać, by się w niego nie wgapiać.
Źdźbła słomy przyczepiły mu się do włosów.
– Proszę pani? Dlaczego wywieźli zwierzęta?
– W każdym przypadku powód był inny – odpowiedziała Mary, odliczając te powody na palcach. – Hipopotamy dlatego, że są potwornie tchórzliwe, wilki, bo nigdy do końca nie wiadomo, po czyjej są stronie, a lwy, bo mają zostać zrzucone na spadochronach do zoo w Berlinie, żeby rozprawić się z wielkimi kotami Herr Hitlera.
– To między zwierzętami też jest wojna?
– Naturalnie. Czyż nie byłoby niedorzecznością, gdybyśmy tylko my się bili?
Wyraz twarzy chłopca sugerował, że wcześniej nie brał tego pod uwagę.
– Ile to jest dwa razy siedem? – spytała, korzystając z okazji, Mary.
Zachary zaczął liczyć jak pilny i gorliwy uczeń, który nie zamierza dać za wygraną, przynajmniej do czasu, aż zabraknie mu palców u rąk. Nie pierwszy raz w tym tygodniu Mary powstrzymała uśmiech oraz rozkoszną myśl, że uczenie może nie być najgorszym sposobem na spędzanie wolnego czasu między śniadaniem a wypełnianiem obowiązków towarzyskich.
We wtorkowy ranek, po sprawdzeniu listy obecności i przed wydaniem dzieciom mleka w małych szklanych butelkach, Mary wypisała nazwiska wszystkich trzydziestu jeden uczniów na brązowych identyfikatorach i przewlekła je przez górne dziurki ich kurtek. Dzieci oczywiście zaczęły się nimi wymieniać, gdy tylko się od nich odwróciła. Były jedynie ludźmi, nawet jeśli nie podjęły jeszcze wysiłku, by urosnąć.
Było rzeczą równie oczywistą, że postanowiła zwracać się do nich, używając tych zamienionych imion – nawet Elaine w przypadku chłopców i Peter w przypadku dziewczynek – i zachowując przy tym całkowitą powagę. Była zachwycona łatwością, z jaką wybuchały śmiechem. Okazało się, że jedyną różnicą między dziećmi a dorosłymi jest to, że te pierwsze są gotowe włożyć dwa razy więcej energii w to, by się nie smucić.
– Dwanaście? – spytał Zachary.
– Co „dwanaście”?
– Siedem dodać siedem – przypomniał jej poirytowanym tonem zarezerwowanym dla dorosłych, którzy zadają pytania bez refleksji na temat poziomu emocji, jakich wymaga udzielenie odpowiedzi.
Mary pokręciła przepraszająco głową.
– Całkiem blisko.
Znów rozległ się dźwięk gwizdka. Ponad wybiegami z nadzieją krążyły mewy. Wspomnienie o porze karmienia pozostawało żywe. Mary poczuła ból. Wszystkie rozkłady zajęć świata trzepotały na błękitnym niebie, włóczone przez wiatr.
– Trzynaście?
Mary uśmiechnęła się.
– Pokazać ci? Jesteś bystrym chłopcem, ale jak na dziesięciolatka masz ogromne zaległości w rachowaniu. Pewnie nikt nie zadał sobie trudu, żeby cię tego nauczyć.
Mary uklękła na sianie, chwyciła dłonie Zachary’ego – wciąż zdumiona, że nie są cieplejsze niż ręce białego – i pokazała mu, jak odliczyć na palcach drugą siódemkę.
– Teraz już rozumiesz? Siedem i jeszcze siedem daje czternaście. Po prostu się nie zatrzymuj.
– Aha…
Jakież te dzieci miały zdziwione i zawiedzione miny, kiedy czary musiały ustąpić miejsca chłodnemu rozumowi.
– A trzy razy siedem, Zachary? Dwie siódemki już masz.
Chłopiec przyjrzał się swoim wyprostowanym palcom, po czym przeniósł wzrok na Mary.
– Na jak długo? – spytał.
– Co „na jak długo”?
– Na jak długo nas tam wysyłają?
– Do czasu, aż w Londynie znów zrobi się bezpiecznie. Pewnie długo to nie potrwa.
– Boję się jechać na wieś. Chciałbym, żeby tata też pojechał.
– Rodzice nie mogą jechać. Ich praca ma podstawowe znaczenie dla wyniku tej wojny.
– Wierzy pani w to?

 
Wesprzyj nas