“Dziennik 1949-1956” to drugi tom bardzo rozszerzonego wyboru dzienników Sándora Máraiego, jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich.


Sándor Márai Dziennik 1949-1956Pisanie dziennika autor “Wyznań patrycjusza” rozpoczął w 1943 roku i kontynuował aż do samobójczej śmierci w 1989.

W „Czytelniku” ukazał się dotychczas jednotomowy wybór z tego niezwykle obszernego diariusza. Publikowany obecnie tom, obejmujący lata 1949–1956, stanowi drugą część nowej, pięciotomowej edycji.

Dziennik Máraiego to dzieło intelektualisty, który w swoich notatkach zawarł refleksję nad światem, przemyślenia z lektur, ocenę socjologiczną i moralną współczesnych społeczeństw, namysł nad kondycją ludzką.

Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

Sándor Márai, ur. 11 kwietnia 1900, Kassa, Austro-Węgry (obecnie Słowacja), zm. 22 lutego 1989, San Diego (Stany Zjednoczone). Węgierski prozaik i poeta. Największe sukcesy pisarskie osiągał w latach 30. Na kartach swoich powieści portretował świat mieszczański na chwilę przed jego zmierzchem, diagnozując upadek kultury europejskiej. Olśniewające czystością stylu i psychologiczną głębią książki zyskały ogromną popularność nie tylko na Węgrzech, były tłumaczone m.in. na niemiecki, angielski, francuski, włoski, hiszpański.
W latach 40. zaczął pisać dzienniki, obecnie uważane za jedno z jego najważniejszych dzieł. W 1948 r. oficyna Revai, w której publikował, została upaństwowiona, a niemal cały nakład nowej książki pisarza zniszczony. W tym samym roku Márai razem z rodziną na zawsze opuścił Węgry. Mieszkał we Włoszech i w Stanach Zjednoczonych.

Sándor Márai
Dziennik 1949-1956
Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie: Teresa Worowska
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 26 maja 2017
 
 

Sándor Márai Dziennik 1949-1956


1949

Po południu wysoko na skale Capo. Szesnaście stopni ciepła, przed wyjściem z domu spojrzałem na termometr. Pierwszego dnia roku widziałem dzieci biegające boso za piłką po plaży, a kiedy piłka wpadała do wody, wbiegały po nią.

Moje życie w ostatnich czasach ułożyło się dość szczególnie, ale coraz wyraźniej widzę – a tego dziwnego pierwszego dnia roku jaśniej niż kiedy indziej – że dzięki tej zmianie nie tylko wiele straciłem, ale też wiele otrzymałem od życia, cokolwiek miałoby jeszcze nastąpić. W kraju od lat już tylko wegetowałem. Teraz warunki wegetacji są mgliste, ale żyję. A z tego życia któregoś dnia może wyrosnąć owoc, praca, twórczość. Nie jestem człowiekiem małej wiary.

Muszę surowiej traktować ten dziennik, bo wciąga mnie i pochłania wszystko inne; od lat to moja jedyna ucieczka, ale czasem sądzę, że uciekam do niego nie tylko przed światem, ale również przed pracą.

Znów w Sorrento. Jadę tam drugiego dnia roku, tym razem pociągiem, niemal w upał. Ale kiedy pociąg wjeżdża do Sorrento, ciepły płaszcz się przydaje. Ogni giorno quattro stagioni: w Neapolu i okolicach każdego dnia można przeżyć kilka pór roku. Tę podróż zainspirowała lektura, dawniejszy zapisek w moim dzienniku; kiedy czytałem Tassa, zastanowiło mnie, co mogło skłonić Goethego, ażeby, posłużywszy się postacią Tassa, odpowiadać na te wszystkie stawiane sobie pytania. Ostatni raz byłem tu przed tygodniem, przypłynąłem statkiem podczas dużej wichury. Teraz pejzaż ukazuje milsze oblicze. Circumvesuviana pędzi wzdłuż muru, za którym u stóp wulkanu leżą małe miasteczka. Portici, Pugliano (tu dziś, w dzień świąteczny, przed budynkiem stacji kolejowej według wielowiekowych zasad perskiego rytuału odbywa się targ, barwny i lepki uliczny targ, gdzie mnóstwo kradzionych rzeczy, amerykańskie i angielskie koszule, wojskowe kurtki), Torre del Greco, Torre Annunziata, wszystkie przycupnęły w cieniu ognia i lawy, czasami bywają niszczone jak Pompeje i Herkulanum, ale potem odradzają się na tym kirze i całunie z lawy. Człowiek jest upartą istotą; kocha swój los, nawet jeśli jest nim lawa.
Dalej, za długimi tunelami i cudownym wiaduktem, przy Piano di Sorrento krajobraz robi się patetyczny, wyniosły i spokojny. Przypomina mi się, że przyjeżdżał tu na wypoczynek przybrany ojciec Marka Aureliusza, Antoninus Pius. Wokół Meta di Sorrento nakryte rogożą gaje pomarańczowe dojrzały już do zbioru.
Sorrento leży na stoku wzgórza w wytwornych kolorach szarości i bladej zieleni. Pewnie nieprzypadkowo Tasso właśnie stąd się wywodził. Pejzaż jest bukoliczny, elegancki, do dziś z kamieni odzywa się duch cinquecento, choć wszystko, co stworzył ten wiek, obróciło się już w ruinę. Marmurowy pomnik Tassa stoi sobie swojsko na środku rynku: jakby cała okolica, całe otoczenie czule obejmowały tę szlachetnie szaloną postać. Konstrukcja duchowa spotkała się tu z walorami krajobrazu, tak narodził się Tasso.
Jem spaghetti w jednej z oszklonych pomarańczarni. Kelner podaje mi owoc prosto z drzewa, wraz z gałązką i liśćmi. Po obiedzie idę na wschód, ku skalistemu przyczółkowi półwyspu. Tu krajobraz ukazuje już zupełnie inną twarz, inną od tej, którą każdego dnia oglądam z Posillipo: Capri widoczne z bardzo bliska, dalej Wezuwiusz i małe miasteczka przycupnięte wzdłuż linii neapolitańskiego golfu, ogromny port Castellammare. Fryderyk II miał swoje przyczyny, by budować tu tak gorliwie! Linia wielkiej zatoki jest grecka, niezrównana, widoczna tylko tu – ta łagodność i wielkość, pełen godności i naturalny rytm linii rzeczywiście przypomina pulsowanie wersów Odysei. Jak pomnik Tassa, tak i epos wyrósł z tego krajobrazu.

W Castellammare do wagonu kolejowego wsiada młody marynarz. Chłopak, którego na stacji żarliwie obejmowali i całowali krewniacy, dźwiga zamykaną na kłódkę skrzynkę okrętową. Co takiego może być w tej skrzyni? Zwyczajne rekwizyty codzienności młodego Włocha, obrazek z Matką Bożą, fotografi a di mamma, prezerwatywy, dwie pary gaci, koszula, pocerowane skarpety, kromka panettone1, bo to przecież Nowy Rok. Buty wyglansował do błysku, marynarskie ubranie, i to codzienne, i to odświętne, wyprasowano mu na drogę… A teraz jedzie zaciągnąć się na statek, na któryś z ocalałych statków włoskich, by rozpocząć na nim służbę gdzieś pomiędzy Ameryką Południową a Neapolem. Jest dobroduszny, zamknięty w sobie i zakłopotany. „Marynarz wypływa w morze…” – ten pierwszy wers bardzo dawnej ballady kryje wieczną prawdę. To zawsze taki piękny widok, gdy młody człowiek wyrusza z dusznych pieleszy domowych w przewianą wiatrami nieskończoność świata.

Melodyjność neapolitańskiego dialektu jest ochrypła i lubieżna. Tak śpiewnie odzywa się głęboko skrywana namiętność, słodkie, przyzywające, chrypliwe, zduszone, omdlewające pragnienie i monotonne, stałe napięcie. Tak zwracają się do siebie w tramwaju, z tym sensualnym, oleistym przyjękiem zachwala swój towar uliczny sprzedawca ryb i warzyw, tak rozmawiają urzędnicy na poczcie. To chrypliwe, lubieżne brzmienie przenika całą ich istotę, wychodzi z głębi, tak są nastrojone ich dusze i ciała.

Lajos nie rozumie, dlaczego z takim przestrachem reaguję na każdego gościa, czy to Włocha, czy Amerykanina, czy Węgra; ale nie rozumie i zrozumieć nie może tego nikt, kto nie z naszego rodu, że pisanie to rytuał wymagający głębszej i bardziej bezwarunkowej samotności niż klasztorna. Potrafi ę stworzyć coś ludzkiego tylko wówczas, gdy pozostaję z daleka od ludzi.

Im dłużej żyję, piszę i czytam, tym mocniej doświadczam, że p o m y s ł nigdy nie jest tak ciekawy, jak jego wykonanie, realizacja.

I nie rozumieją, że ta samotność nie jest „pychą”, lecz ostateczną, najgłębszą pokorą.

Rankiem piechotą do Bagnoli, stamtąd tramwajem do Pozzuoli. Siąpi. Idę brzegiem morza, południowe miasto ukazuje się teraz w brudnych, codziennych łachach. To był w starożytności jeden z najważniejszych ośrodków ożywionego handlu z Egiptem, mieszkali tu Cycero i inne sławy; do dziś można obejrzeć ruiny willi złotoustego mówcy i cynicznego światowca.
Pozzuoli leży w magicznej zatoce, a cała ta okolica jest po dziś dzień tak ważna, że miasto zachowało swoją szacowną pozycję. Siedziba biskupstwa, piękne budynki. A jednak Pozzuoli nie należy już do Europy. To już całkowicie Południe, mogłoby się znajdować w okolicach Tunisu, tylko kolor skóry odróżnia tutejszych ludzi od Afrykańczyków. Życie też jest całkowicie afrykańskie. W południe dnia powszedniego dzieci roją się w kurzu ulicy jak muchy na targowisku. Kobiety siedzą przed domami wśród brudu i gawędzą.
Idę do amfiteatru i porządnie go sobie oglądam. Nie był to duży teatr, na widowni mogło się pomieścić około trzech tysięcy osób; dla Nerona zbudowano lożę wspartą na kolumnach z czarnego marmuru, on też tu występował, obok gladiatorów; budowla zachowała się w dobrym stanie i daje doskonałą możliwość odkrycia działania i struktury starożytnego amfiteatru. Na arenie urządzano również atrakcje wodne, widać konstrukcję akweduktu i kanału odpływu wody. Gladiatorów i dzikie zwierzęta trzymano w podziemnych klatkach, podobnie jak ofiary.
Wspinam się na najwyższy rząd ławek, zapalam papierosa i przyglądam się temu dziwnemu obrazowi. Okrucieństwo, tajemnica człowieka. Dlaczego człowiek jest okrutny, dlaczego buduje dla swoich ofiar cyrki, od czego chce się uwolnić lub co chce załatwić poprzez okrucieństwo?
Święty Paweł siedział tu przez siedem dni i rozmyślał nad tym. A potem ruszył do Rzymu i ogłosił, że wszyscy ludzie są jednej rangi. To nieprawda; ale wystarczyło, że ktoś to wypowiedział i świat się rozpadł.

I co tu ma dalej być? Przerażający obraz zatytułowany „Jak wyżyć?” nie wydaje się tak straszny pod niebem neapolitańskim, jak gdzie indziej – choć w życiu wzbudza ten sam lęk; w tym mieście mieszka milion ludzi i większość nie wie, w ogóle nie wie, z czego naprawdę żyje… Tak czy owak wyżyjemy tu i my, skubiąc niczym ptaki czy żebracy. Kiedy wyjeżdżałem z kraju, w duchu popędzałem dni i tygodnie, popędzałem czas, zmierzając ku niewiadomemu celowi, „zmianie”, „rozwiązaniu” – a teraz żyję według zupełnie innego rytmu, wolniej, ospalej, chciałbym przytrzymać czas, jakbym czuł i wiedział, że nie warto się spieszyć do „zmiany”; ten okres przejściowy jest czymś najlepszym, na co możemy liczyć.

Z Jánosem w dawnej kartuzji San Martino. Gdy jesteśmy tylko we dwóch, to najmilszy towarzysz podróży, bezstronny i doskonały obserwator. Oglądamy duże presepe1, potem panoramę Neapolu, potem dawne obrazy przedstawiające wybuch Wezuwiusza, wreszcie ozdobne kopce i wspaniałe łodzie królów neapolitańskich. To panoptikum jest ciekawe nie tylko dla Jánosa; mnie też mówi więcej o przeszłości miasta od wielu fachowych ksiąg.
Stąd idziemy do San Domenico Maggiore – jestem zdania, że ta bazylika jest czymś najdoskonalszym, co w tym gatunku można znaleźć w Neapolu; Jánosa szalenie interesują złożone na piętrze kaplicy dawne trumny z zabalsamowanymi mumiami niegdysiejszych władców Neapolu i innych dostojników. „Jak w kufrze” – mówi zamyślony. Rzeczywiście, ten pobożny lamus, gdzie drewniane pudła leżą jedne na drugich, a w każdym z nich margrabia czy książę, ta widmowa rupieciarnia, w której niedbale strzegą szacownych kości i w której materia ludzka wydaje się po prostu czymś w rodzaju rekwizytu podróżnego, robi wrażenie nie tylko na dziecięcej wyobraźni. Kto to widział, nie zapomni, podobnie jak nie sposób zapomnieć kościstego dominikanina o ciemnym spojrzeniu, który siedząc z założonymi rękami w drzwiach kaplicy, strzeże pudeł wyładowanych umarłymi niczym jakiś podziemny spedytor, ponury Charon, który w odpowiednim opakowaniu przewozi pasażerów przez wody Styksu i czasu.

Prawdziwe, wielkie życiowe przedsięwzięcia to najczęściej nie bohaterskie czyny, lecz gry na cierpliwość.

Każdego dnia odkopuję dla siebie jakiś kawałek Neapolu. Dziś kościół Monteoliveto. Był bardzo bombardowany, ale już odnowiono najpiękniejsze części: relief Rossellina – przepiękne narodziny Jezusa! – nagrobek nieślubnej córki Ferdynanda I, Marii d’Aragona, pietę z terakoty z postaciami naturalnej wielkości dłuta Mazzoniego, w której artysta ukazał twarze swoich współczesnych w biblijnych kostiumach, Sannazara, Alfonsa II itd. Nie znam się wystarczająco na sztukach plastycznych, właściwie ledwo wiem o nich cokolwiek. Ale wielkiej, prawdziwej sztuki nie sposób „nie rozumieć” – ona woła, krzyczy, przyzywa, otwiera się i wyjaśnia samą siebie. Na płaskorzeźbie Rossellina nie sposób nie rozumieć ponadczasowej linii marmurowej dłoni Dziewicy, jej kształtu. Więc kiedy widzę coś takiego, ogarnia mnie jakiś rodzaj gniewu na oszukańczą sztukę naszego wieku, która poprzez symbole, przesadne, wykonane z rozmachem rysunki próbuje zastąpić tę pokorę, starannie, drobiazgowo i z pasją wypracowany szczegół, bez których nie ma prawdziwej sztuki.
Może Picasso i Braque to wielcy artyści, ale jestem pewien, że to, co stworzyli, nie jest prawdziwą sztuką. Garncarz z XV wieku był bardziej wiarygodnym artystą od większości naszych wielkich współczesnych. Ciało trzeba namalować albo wyrzeźbić tak, jak ono wygląda, a potem inaczej, podług wizji. Język formalny sztuki może się zmienić, jej treść nigdy. Manet, Renoir, Cézanne też przemówili językiem nowej formy, ale popatrzmy na ciało u Renoira, na jedwab u Maneta! To szwindel, co dziś robią, nic innego, tylko perwersyjna zabawa zdolnych ludzi, szwindel.
W sąsiednim klasztorze znalazł schronienie Tasso. Teraz to koszary karabinierów.

Na poczcie odbieram przysłany z Londynu egzemplarz dawnego niemieckiego wydania Obcych ludzi1. Przeglądam tę książkę w kawiarni i z zaskoczeniem konstatuję, jak identyczny jest nastrój utworu sprzed dwudziestu lat z tym, co dziś znów przeżywam.

Życie jest naprawdę zaskakujące. Dziś w ulewne południe szedł z przeciwka neapolitańską ulicą czarny jak sadza Murzyn w płaszczu przeciwdeszczowym; musiał bardzo marznąć i biegł w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Miał wełniste, czarne jak tusz włosy wokół głowy, natomiast na czubku czaszki siwiał i widniało tam szerokie na dłoń pole włosów jasnoniebieskich. Nie chciałem wierzyć własnym oczom, więc poszedłem za nim, bo jeszcze nigdy nie widziałem Murzyna o niebieskich włosach. Powtarzam, to nie były włosy blond, siwe, nawet nie szare, tylko jednoznacznie niebieskie, głęboko, pastelowo niebieskie. Nie warto być małej wiary, są jeszcze różne możliwości.

Na sąsiednim fotelu u fryzjera siedzi młodzieniec o krostowatej twarzy. Fryzjer czesze go i goli z wielką starannością. Za dbającym o wygląd młodzieńcem stoi dwóch gości w przeciwdeszczowych płaszczach i z nabożnym skupieniem obserwują, co robi figaro z ich patronem. Amerykańskie gwiazdy filmowe nie są czesane z takim oddaniem jak ten krostowaty, pozbawiony czoła nad zrośniętymi brwiami osiłek o ciemnym spojrzeniu. W końcu przynoszą lusterko, dwóch forysiów staje za fotelem i wielki człowiek może przyjrzeć się w podwójnym lustrze, czy linia jego włosów jest wystarczająco doskonała, czy odpowiednie są fale i czy dość jasny brylantynowy błysk. Łaskawie daje znak ręką i wstaje. Wszyscy oddychają z ulgą. Fryzjer i adiutanci biegną podać mu płaszcz, czyszczą szczotką. Ważny człowiek ma na palcach kilka pierścionków z diamentami i gruby złoty łańcuch na przegubie. Kiedy wychodzi ze swoim orszakiem, pytam fryzjera, kim był ten aktor filmowy. „Człowiek interesu – mówi z przepraszającym uśmiechem – południowy handlowiec. Nowoczesny. Powojenny”. Nowoczesny człowiek interesu przed wyjściem wydmuchał nos we fryzjerską chustę. Fryzjer pieczołowicie złożył ją i odłożył na półkę pomiędzy resztę, po czym na moich oczach tę samą chustę zawiązał na szyi następnego gościa.

L. i chłopaczek leżą z wysoką gorączką, a ja wędruję między chorymi i w wolnych chwilach piszę trzecią część Wyznań patrycjusza. To taki materiał, że czasami czuję, jakbym trzymał w ręku substancję wybuchową: zapala się na papierze.

Jesienią może ożyje Krew świętego Januarego. Muszę znaleźć dla tej książki formę, która nie byłaby monologiem ani nie przemawiałaby w trzeciej osobie, to powinno być raczej coś takiego jak epos czy protokół policyjny. Na przykład tak, jakby centurion pisał meldunek o świętym Pawle. Jakoś tak, ale inaczej.

Krew świętego Januarego przywraca mnie do życia, dodaje sił. Praca już dawno nie sprawiała mi takiej radości. Chcę na nią przeznaczyć dość czasu, nie będę się więc do niej zabierać przed upływem roku. Niech ta krew do tego czasu wrze, bulgocze.

 
Wesprzyj nas