“Dziennik 1943–1948” to pierwszy tom rozszerzonego wyboru dzienników Sándora Máraiego, jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych pisarzy węgierskich.


Sándor Márai Dziennik 1943–1948Pierwszy tom rozszerzonego wyboru dzienników jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych pisarzy węgierskich, autora takich pereł literackich jak „Sąd w Canudos” czy „Wyznania patrycjusza”.

Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

Pisanie dziennika autor „Wyznań patrycjusza” rozpoczął w 1943 roku i kontynuował aż do samobójczej śmierci w roku 1989. Niniejszy tom, obejmujący lata 1943–1948, stanowi pierwszą część nowej, pięcioczęściowej edycji.

Dziennik węgierskiego pisarza to dzieło intelektualisty, który w swoich notatkach zawarł refleksję nad światem, przemyślenia z lektur, ocenę socjologiczną i moralną współczesnych społeczeństw oraz namysł nad kondycją ludzką.

Sándor Márai, ur. 11 kwietnia 1900, Kassa, Austro-Węgry (obecnie Słowacja), zm. 22 lutego 1989, San Diego (Stany Zjednoczone). Węgierski prozaik i poeta. Największe sukcesy pisarskie osiągał w latach 30. Na kartach swoich powieści portretował świat mieszczański na chwilę przed jego zmierzchem, diagnozując upadek kultury europejskiej. Olśniewające czystością stylu i psychologiczną głębią książki zyskały ogromną popularność nie tylko na Węgrzech, były tłumaczone m.in. na niemiecki, angielski, francuski, włoski, hiszpański.
W latach 40. zaczął pisać dzienniki, obecnie uważane za jedno z jego najważniejszych dzieł. W 1948 r. oficyna Revai, w której publikował, została upaństwowiona, a niemal cały nakład nowej książki pisarza zniszczony. W tym samym roku Márai razem z rodziną na zawsze opuścił Węgry. Mieszkał we Włoszech i w Stanach Zjednoczonych.

Sándor Márai
Dziennik 1943–1948
Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie: Teresa Worowska
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 13 czerwca 2016
 
 

Sándor Márai Dziennik 1943–1948


Od tłumaczki

Książka, którą czytelnik bierze do ręki, jest pierwszą z planowanych pięciu części obszernego wyboru zapisków Dziennika Sándora Máraiego. Wydany w 2004 roku poprzedni, skromniejszy wybór powstał na podstawie stosunkowo niewielkiej i opublikowanej w większości jeszcze za życia autora części materiału. Pięciokrotnie w różnych momentach swojego życia autor sam redagował i ogłaszał w osobnych tomach pewne partie zapisków; po raz pierwszy stało się to w 1947 roku, na krótko przed opuszczeniem Węgier na zawsze. Materiał tomu z lat 1984–1989, obejmujący ostatni dramatyczny okres życia pisarza, nie mógł być już przez autora w ten sposób przygotowany, wydawca postanowił więc opublikować całość.

Rękopisy odziedziczyła po śmierci Máraiego kanadyjska oficyna emigracyjna Vörösváry–Weller, z której właścicielem, Istvánem Vörösvárym, pisarz pozostawał w bliskiej przyjaźni w ostatnich latach życia. Po nim wydawnictwo przejął zięć, Csaba Gaál, który zdając sobie sprawę z wielkiej wagi otrzymanego materiału literackiego, podjął próbę przedstawienia czytelnikom nieznanych części Dziennika. Udało mu się opublikować pięć tomów, przedstawiających uzupełnienia do 1955 roku. Nie wiadomo, jakie względy zadecydowały, że pracę tę przerwał – dość, że w 2005 roku przechowywana w skrzyni okrętowej całość rękopisów Sándora Máraiego znalazła się na Węgrzech, w Muzeum Literatury imienia Sándora Petőfiego, gdzie od razu rozpoczęto ich fachową redakcję oraz przygotowanie do druku. Od 2006 roku w węgierskim wydawnictwie Helikon publikowane są systematycznie kolejne tomy pełnego diariusza. Obecnie, w 2016 roku, mamy ich już piętnaście; obejmują zapiski do końca 1973 roku. Reszta ma się ukazać w najbliższych latach. Wybór, którego pierwszy tom czytelnik bierze do ręki, dokonany został tym razem już na podstawie całości Dziennika.

1943

Chwile, w których taka cisza – w nas i wokół nas – że zdaje się, jakbym słyszał sekretne tykanie mechanizmu poruszającego świat.
Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś zdrowy, wiek ni czas nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się w lodowatym pokoju. Na ulicy mroźny wiatr miecie śniegiem, pierwsze tramwaje plują w ciemność żółtym, chropawym światłem jak pijacy, gdy o świcie kaszlą głosem przypominającym dźwięk pękniętego dzwonu.
Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda czysta, zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie moknący u źródła. Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie, to rodzaj pochwały za to, że jeszcze nie zbutwiałeś, zanurzony w marynatach i pomyjach życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor, choć naprawdę na imię ma Károly. Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek” – odpowiada łaziebny.
Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne mięso, gazety. Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten błogostan jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.
Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy stogami żyta. Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych nogach nosi sandały. Trzymamy się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki.
Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koloru fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach staje się nie do wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia skórka, a jej oczy wypełniają się łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz śmiertelnie smutna. Następnego dnia wyjeżdżam, wracam do miasta.
Nigdy więcej jej nie widziałem.

Młoda, piękna i fałszywa twarz R., kiedy – nieostrożnie – spogląda na mnie, obserwuje, sądząc, że tego nie widzę. Przygląda mi się jak trucicielka, która podała swojej ofierze śmiertelny jad, a teraz, prowadząc niezobowiązującą rozmowę, oczekuje jego działania.
Ale nie wie, że już dawno odkryłem jej machinacje: chce mnie nakarmić nikczemną, cierpką trucizną swego ciała i całej swej istoty, by zdobyć nade mną władzę; więc jak Mitrydates, już od dawna zażywam odtrutkę. Jedyną odtrutkę: każde jej słowo oczyszczam z emocjonalnego nalotu, kładę na wadze rozumu i widzę, jak jest lekkie. I jak nieczyste!
Obserwuję jej pełne nadziei, podłe spojrzenie i myślę niemal z litością: nie masz nade mną władzy.
A potem wszystko to w ciągu paru chwil czas wrzuca do kosza na śmieci.

Letnie popołudnie na skałach Cap d’Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą wystawiają się do słońca. W głębi, u podnóża skały morze, ciemnoniebieskie, nieruchome jak szkło. Tajemniczy spokój i szafir Morza Śródziemnego: jakby anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu wlały niebieską farbkę do tej balii.
Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod drzewem mimozy leży prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru tak samo jak drzewa, skały, morze. Jedność i harmonia we wszystkim, co żyje i istnieje. Słony zapach morskiej wody i cierpka, surowa woń kwiatów.
Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym, szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat. Jestem szczęśliwy.

Letnie popołudnie w Bártfie1. Pokój w gospodzie, w której kiedyś zatrzymała się sama królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały sztuczny basen, którego źródlana woda ogrzewana jest parą. W kotłowni palą żywicznym drzewem sosnowym, wokół basenu unosi się w powietrzu mieszanka zapachu żywicy, pary i dymu.
Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w dzieciństwie, z matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne od macierzanki. W pobliżu zamek Rakoczego i jego lipy.
Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami jasny błękit letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała: wszystko mnie unosi, woda, ziemia, niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce, o piątej po południu zaczynają grać Cyganie.

Pociąg nieoczekiwanie staje przed jakąś normandzką wsią. Zatrzymał go semafor. Budzę się, zrywam z ławki w przedziale trzeciej klasy, w którym zmęczony zasnąłem, staję przy oknie. Wśród bordowozłotych firan jesiennego zmierzchu widzę obsypany owocami sad, jabłonie wprost uginają się pod ciężarem dojrzałych czerwonych jabłek. Ciepły, cielesny zapach rozgrzanego słońcem sadu wpada przez okno pociągu.
Łzy napływają mi do oczu. To chwila, w której nieomylnie czuję, że powinienem tu zostać, wysiąść, pospiesznie pozbierać swój bagaż i zostać tu, gdzieś w Normandii pomiędzy Dieppe i Paryżem. Wracam z Londynu, Europa szykuje się do wojny. Gdzie jestem?… „Gdzieś na świecie”, w samym środku swojej własnej wojny trzydziestoletniej. Przeprawa była burzliwa, statkiem bujało już w Newhaven, nad kanałem niebo się zachmurzyło, okutane w chusty eleganckie damy przechylały się przez poręcz statku i wymiotowały, jęcząc jak zwierzęta. Ale potem, w Dieppe, w szczęśliwej chwili schodzenia na ląd, terra firma, były jeszcze wytworniejsze niż przed dwiema godzinami na angielskim brzegu. Celnikom tylko machnęły ręką.
Ale to wszystko mnie nie obchodzi. Ważny jest teraz dla mnie tylko ten rajski ogród w Normandii. Ciepły wiatr kołysze ciężkimi gałęziami. Zostać tu, żyć, być szczęśliwym. Zawsze chciałem tylko pracować, wypełniać swoje obowiązki, jakbym odbywał karę. A teraz to dzikie pragnienie, po raz pierwszy w życiu: być szczęśliwym!
Pociąg powoli, ociągając się, rusza, jakby nie chciał opuszczać tej arkadyjskiej okolicy. Drzewa owocowe oddalają się w złotej mgle, w gęstym oparze wczesnej jesieni. Naraz czuję się zmęczony. Kładę się znów na drewnianej ławce, jestem sam w przedziale. Zakrywam twarz rękami. Wracam do domu, żyć, pracować, zestarzeć się.

Deszczowe przedpołudnie w parku w Gödöllő. Już od godziny stoję przed wejściem do zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle pojawia się król.
Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody oficer. Powoli, z rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu alejkami parku, pośród mokrych drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma młodą zaczerwienioną twarz. Przez chwilę zatrzymuje na mnie wzrok, niezorientowany. Mój ukłon odwzajemnia bezradnym, przyjaznym gestem.
W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że panowanie tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu miesiące, może nawet tylko tygodnie.
Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu pomiędzy drzewami parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na chwilę przed swym upadkiem.

Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis Magna autem, w temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak roztopione żelazo w chwili, gdy wyjęte z pieca trafia do wlewki. Żółty piasek pustyni i nic innego. Wizja granatu morza za żółtym piaskiem. Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi. Nigdzie ani jednej oazy. I ta pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli przyjdzie nam się zatrzymać o trzeciej po południu w samym środku pustyni z odkrytymi głowami – zginiemy na pewno. Ogarniająca nas obojętność i pogodna rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze, gdy człowiek spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy! Jakby ta możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i podnosząca na duchu; jakby człowiek powiedział: wracamy do domu.
A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny. Morze, które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz inne. To praojczyzna, praojczyzna wszystkich Europejczyków, śródziemnomorska swojskość, prawdy, w których się poczęliśmy. Biorą cię w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie Morza Śródziemnego, jest coś wyjątkowego: jest letnia inaczej, ma inne fale, inny kolor i zapach niż ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało nie zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych przeżywam tę godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.

O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu. Pada deszcz. Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór, zakłopotany i niezdarny z powodu swoich wymiarów. W zielonym świetle ulicznych lamp gazowych twarze ludzi nabierają upiornego wyrazu. Jakby słuchał tu mówcy tłum topielców na dnie morza.
Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów z Abisynią. Ludzie słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który wymachuje parasolem. Wracam z biblioteki, całe popołudnie oglądałem wizerunki asyryjskich księżniczek. Boli mnie głowa. Przetkany perłowymi światłami deszczowy londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny kompres.
Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie niepokoją i przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To Anglicy. Ich milczenie jest straszne. Po raz pierwszy dane mi jest zrozumieć coś, co do tej pory znałem tylko z literatury, wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my na kontynencie. Gniewają się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew rozciągnąć w czasie. Zaczynają się gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali. Stoję pomiędzy nimi oniemiały. Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie samotnie i obco.

W Kiskőrös grzebiemy J. Przed śmiercią podciągnął się na łóżku, wygrzebał z szuflady pistolet i strzelił sobie w skroń. Ale żył jeszcze przez kilka godzin: kula prześlizgnęła się wzdłuż ścianek czaszki i utkwiła gdzieś w mózgu. Umarł o świcie i do ostatniej chwili był przytomny.
Kobieta, której śmierci był winien i dla której umarł, nic nie wie o śmierci męża: w godzinie jego pogrzebu umiera w Budapeszcie. Mężczyznę przygotowują do pochówku w pokoiku za apteką: skroń zalepiają leukoplastem wielkości jednopengówki2, jakby to był zwykły zoperowany przez chirurga czyrak. Zmarły twarz ma już żółtą, bez wyrazu, jak larwa.
Wokół trumny wiejskie kwiaty. Ten pokój był pełnym ciepła i rozkoszy gniazdkiem wielkiego uczucia. Tu przywiózł swoją miłość, młodą kobietę, do tego brudnego miasteczka, w którym niemal widać skaczące jak pchły w kurzu ulicznym bakcyle gruźlicy. Tu ich szalona miłość stała się krwawą, naprawdę krwawą rzeczywistością jak z groszowych powieści. Zamiłowali się tu na śmierć w ciągu roku zaledwie.
Najchętniej wszystko bym tu sfotografował i opisał, sprzęty w pokoju, oświetlenie, twarz zmarłego. To, co widzę, jest niewypowiedzianie naiwne i majestatyczne, gdy już spełnione i ujawnione: bezsensowna, okrutna, bezwzględna namiętność. Wokół trumny modlą się chłopki Słowaczki, zawodzą z płaczliwą monotonią jak grecki chór.

Sz., szuler, który na dwa tygodnie przed maturą ośmiu kolegów z klasy ograł w oko do ostatniego grosza. Były to dzikie zmagania prowadzone każdego popołudnia na stancji jednego z nas. Nasze ubrania i sprzęty powędrowały już do lombardu, a Sz. ciągle wygrywał, goniliśmy już więc resztkami. Któregoś popołudnia został zdemaskowany: grał fałszywymi kartami.
Porażeni tym odkryciem odprawiliśmy nad nim sąd. Pochodził z biednej rodziny, wychowywała go matka wdowa, a on utrzymywał się z korepetycji. Nie skręciliśmy mu karku, skazaliśmy go jedynie na zwyczajną pogardę i wykluczenie ze wspólnoty.
Po dwudziestu pięciu latach szuler idzie teraz naprzeciw mnie ulicą. Posiwiał, zmężniał, wygląda szacownie. Nie poznaje mnie, w zakłopotaniu odwzajemnia moje pytające spojrzenie. Przechodzimy obok siebie bez słowa i czuję, że kara została już odbyta, role sędziów i oskarżonego uległy przedawnieniu, a wina i wyrok utraciły wszelki sens. Karą jest bowiem co innego.
Starzejemy się.

Nie tylko choroba nadchodzi niespodziewanie: także ozdrowienie. Któregoś ranka budzisz się, temperatura bez zmian, bóle w ciele takie same jak wczoraj. A jednak czujesz, że coś się stało. To następuje jak atak. Wczoraj przed zaśnięciem rozmyślałeś jeszcze nad problemem śmierci i nieskończoności. Rankiem, trzymając termometr w ustach, myślisz już, że portierowi na pożegnanie wystarczy chyba dwadzieścia pengő.
Trzy miesiące leżenia w łóżku, niemal nieruchomo. Powoli odradzają się wiązki nerwów, które częściowo lub całkowicie zniszczył proces zapalenia. W kończynach muszą odrosnąć włókna nerwowe niemal metrowej długości, a to wymaga czasu. Mogę już chodzić, choć z wielkim trudem. Ataki wielkiego bólu, promieniowanie tego bólu wywołanego zapaleniem korzonków nerwów czuciowych, na razie minęły. Mogę już spać, po słabym środku nasennym.
Skala bólu jest nieskończona, ale nie to jest najgorsze. Ciało zapomina o bólu. To wszystko, co się ze mną stało, traktuję jako protest ciała, coś w rodzaju buntu marynarzy na okręcie. Gorsze jest to, co któregoś dnia musiałem sobie uświadomić: mój własny los zaczyna wysuwać mi się z rąk. Już nie moja dusza o nim decyduje… coś się ze mną dzieje, jakieś wielkie siły, bez wrogich zamiarów, raczej obojętnie, zaczynają się bawić moim ciałem i duszą. To było najgorsze; chyba gorsze od śmierci.
Goethe powiedział, że Niemcy odnoszą się do arcydzieł z zalęknieniem i ponurą atencją. W krajach romańskich na widok arcydzieła uśmiechają się: ten uśmiech to wyraz wdzięczności.

Życie zatraca już dla człowieka ludzkie wymiary. Wszystko staje się nadludzkie, k o l o s a l n e   i   g i g a n t y c z n e. Już tylko literatura zachowuje ludzkie proporcje, tylko kilka duchów strzeże jeszcze miar z Greenwich. Któregoś dnia runie ten kolos na glinianych nogach, ten człowiek rozdęty do tłumu i zrozpaczony porzuci to, co kolosalne, by powrócić do tego, co ma ludzką skalę. A wtedy znów potrzeba będzie pisarzy, wiernych strażników prawdziwych miar.

Bez Erosa nie ma twórczości. Eros to naturalnie nie tylko chwile miłości, ale pewien rodzaj opętania, napięcia, bez którego nie mamy kontaktu z własną pracą. Co przewodzi to napięcie elektryczne, co sprowadza owo opętanie? Codzienne małe cuda niczym akty łaski: spojrzenie kobiety, załamanie światła w krajobrazie, które wypełnia nas chęcią życia, zdanie z książki, drobiazgi. Te drobiazgi decydują o wszystkim.

 
Wesprzyj nas