“Złodziej luster” to trzy opowieści przeplatające się ze sobą, tworzące powieściowy majstersztyk i krok po kroku przybliżające czytelnika do zaskakującego finału, który nastąpi w Wenecji.


Złodziej lusterW XVI-wiecznej Wenecji osławieni w swym fachu szklarze w tajemnicy pracują nad jednym z najcudowniejszych wynalazków Starego Świata: lustrem. Lustro weneckie, obiekt pełnej lęku fascynacji, to wytwór najnowocześniejszej technologii, przedmiot pożądania sułtanów i władców na całym świecie, zdeterminowanych wykraść sekret jego produkcji.

Nic dziwnego, że bezwzględny trybunał Republiki, Rada Dziesięciu, wydaje edykt zakazujący, pod karą śmierci, rzemieślnikom trudniącym się wyrobem luster opuszczania miasta. Lecz pewien człowiek – zmęczony życiem bohater wojenny, który nie ma nic do stracenia – opracowuje plan. Sądzi, że zdoła w ten sposób przechytrzyć złowrogą Radę…

Jednocześnie w dwóch innych wcieleniach Wenecji: w kalifornijskiej Venice Beach w 1958 roku oraz w Kasynie Weneckim w Las Vegas w roku 2003 dwóch innych spiskowców wprowadza w życie równie niebezpieczne plany, aby odkryć i wykraść cudze sekrety…

Te trzy opowieści przeplatają się ze sobą, tworząc powieściowy majstersztyk i krok po kroku przybliżając czytelnika do zaskakującego finału, który nastąpi w Wenecji…

***

Złodziej luster, ten literacki tour de force, wymyka się wszelkim próbom szufladkowania, przekraczając ramy gatunków. Trzy splecione ze sobą historie wciągają czytelnika w świat tajemnicy, zbrodni, przemocy i mrocznych obsesji.(…)”.
Douglas Preston, współautor bestsellerowych powieści “Potwór z Florencji” i “Gabinet osobliwości”

Martin Seay
Złodziej luster
Przekład: Aleksandra Wolnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 10 maja 2017
 
 

Złodziej luster


„Czy zdarzyło ci się widzieć podobne miasto? – pytał Kubłaj Marka
Polo, wysuwając zdobną pierścieniami dłoń spod jedwabnego baldachimu
cesarskiej galery, by wskazać mosty wyginające się nad
kanałami, pałace książęce o zanurzonych w wodzie marmurowych
progach, krzątaninę lekkich stateczków, które krążą zygzakiem, popychane
długimi wiosłami, krypy, z których na placach targowych
wyładowuje się kosze jarzyn, balkony, altany, kopuły, dzwonnice,
ogrody na wyspach, zieleniejące w szarości laguny.
(…)
– Nie, najjaśniejszy panie – odrzekł Marko. – Nigdy nie wyobrażałem
sobie, że może istnieć podobne miasto”.
ITALO CALVINO, Niewidzialne miasta,
przełożyła Alina Kreisberg

1

SŁUCHAJ. Oto, co widzisz:
Wysokie okno skrzynkowe. Sięgające podłogi kotary z zielonego brokatu, rozsunięte na boki. Przez szczelinę między nimi sączy się do środka szara poświata. Lambrekin z chwostami, pod nim firanka. Wiatr telepie szybą, wydyma zasłony. Krzesła. Biurko. Komoda. Masywna szafa – w tych starych budynkach nigdy nie ma szaf wnękowych. Bielone ściany. Wypolerowany parkiet, zbyt śliski, żeby chodzić po nim w samych skarpetkach. Stoliki nocne, lampki z falbaniastymi abażurami. Biały aparat telefoniczny. Tandetny żyrandol: szmaragdowe szklane płatki, matowe czterdziestowatowe żarówki. Hotelowe gówno. To samo można znaleźć w każdym hotelu. Byle gdzie.
Łóżko, naturalnie. Podwójne, trochę większe od standardowego. Z baldachimem. W kącie ozdobne poduszki spiętrzone niczym tort weselny. Płócienna pościel. Wszystkie koce, jakie właściciel miał na stanie. Coperte, per favore! Più coperte! Mimo to nadal jest zimno. Coperta. Policzmy. Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć: obalić. Albo dwadzieścia: oddychać, ukryć się, wymiatać kurz. Choroba. Słabość serca. Po hebrajsku: הטעמ , czyli sto dwadzieścia cztery, co może oznaczać latarnię albo lampę. Opuszczenie. Przemijanie.
Może zwłokę. Jak długą?
Na komodzie rozłożone ubrania: luźne szare spodnie, czarne skarpetki, błękitna koszula z bawełny oksfordzkiej. Kapelusz. Portfel. Garść dziwnych monet. Na podłodze nowiutkie białe trampki oraz walizka. W kącie, oparta o ścianę, twoja laska z metalową gałką. Jeszcze minuta i usiądziesz. Wstaniesz z łóżka. Podejdziesz do okna. Przygotuj się, że twoje spojrzenie powędruje daleko ponad dachami. Omiecie srebrzystą Calle dei Botteri z jednej strony, Calle dei Morti z drugiej i pustoszejące campo pomiędzy nimi. Będziesz tak stał i patrzył. Jak co dzień.
Nikt w tym mieście nie powinien cię znać. Jesteś tu obcy, choć w wyobraźni miliony razy przemierzałeś jego ulice. Jesteś turystą. W dużej mierze właśnie dlatego przyjechałeś. Ktoś tutaj jednak wie, kim jesteś, i idzie po ciebie. Jak robak sunący w górę nogawki sprawia, że trudno ci się skoncentrować. Chcesz go wypatrzeć, zanim zastuka do twoich drzwi, wyodrębnić jego sylwetkę z wielkopostnego, nie tak znowu gęstego tłumu. Wygolona głowa. Rytmiczny krok. Muskularna budowa ciała. Łatwo będzie go rozpoznać. Wystarczy podejść do okna i zaczekać.
Ale jeszcze nie teraz. Może za chwilę. Nie najlepiej się czujesz. To nawet nie jest ból, tylko taki dziwny ciężar. Warstwy koców unoszą się i opadają.
Na ścianie nad zagłówkiem wisi oprawiona w ramki reprodukcja. Z tej perspektywy widzisz ją do góry nogami, niewyraźnie. To jakaś bura akwarela. Rozchybotane łodzie. Maźnięte farbą niebo. W głębi bazylika San Giorgio Maggiore. Widok najprawdopodobniej z Riva degli Schiavoni. Na białym marginesie czarne inicjały: J.M.W. Turner. Koleś nie potrafił odpuścić: obraz wygląda tak, jakby próbował go wymazać wilgotną szczoteczką do zębów. Turner. To będzie pięćset pięć. Naczynia do picia. Uznawać za perwersyjne.
Kolejny powiew wiatru: dygoczą otwierane pionowo szyby.
Trzy dni chłodu, końcówka sezonu. Podczas odpływu kanały wysychają, stępki gondoli grzęzną w szlamie. Jakby z całego miasta spuszczano krew. Wczoraj w południe można było przejść niemal suchą nogą z Fondamenta Nuove na Murano. Wyobraź to sobie: brodzenie w błocku pod białymi murami San Michele. Chryste, co za smród. Oślizłe robale i muszle ślimaków. Czarna breja wciskająca się między palce stóp.
Za uchylonym oknem opasła ceglana dzwonnica kościoła San Cassiano ciemnieje na tle szarych deszczowych chmur. Poniżej rozpadające się kamienice: spod łuszczących się kolorowych stiuków wyziera czerwona cegła. Pod okapem dachu gruchają gołębie; w ich białawych odchodach na parapecie tkwią przyklejone kłaczki pierza. W górze mewy szybują na podobieństwo latawców, poruszają tylko łebkami. Są tak białe, że wydają się wycięte z jakiegoś innego nieba.
Czym było dawniej to miejsce? Każde miejsce było kiedyś inne.
Na ścianie na wprost okna wisi lustro. Duże, w ciężkiej drewnianej ramie. Nic szczególnego. W zupełności ci wystarcza. W pewien zwariowany sposób od niego wszystko się zaczęło. Jak wygląda lustro? Jakiego jest koloru? Kto tak naprawdę przygląda się lustrom? Jak zresztą można im się przyjrzeć? Wiadomo, że taki przedmiot istnieje. Jasne. Ale czy rzeczywiście go widzimy? Z lustrem jest trochę jak z Bogiem. A może nie. Lustro to lustro. Niewidzialny banał. Narzędzie służące do niewidzenia. Tego mniej więcej od początku pragnąłeś – zobaczyć lustro. Tylko tego. Niezbyt wygórowane żądanie, do cholery. Prawda?
Znowu te dzwony. Gdy w jednym kościele cichną, w drugim zaczynają bić, więc trudno policzyć uderzenia. Na pewno jest już bardzo późno. Dziewczęta w bibliotece prawdopodobnie się martwią. Zastanawiają się, gdzie jesteś. Czy dziś jest ten dzień. No cóż, moje panie, niewykluczone, że tak.
Po oknie – komoda. Ubrać się. Coś przegryźć. Może zatelefonować. W dwa miejsca. W Vegas jest teraz noc. Na Wschodnim Wybrzeżu nie wzeszło jeszcze słońce. Zaczekaj chwilę. Nie śpiesz się. Masz czas, żeby wszystko uporządkować. Kilka mocnych kart do rozegrania bez względu na to, co myśli twój znajomy na zewnątrz – żołnierzyk jak z obrazka, wywąchujący twój trop w załomach wąskich uliczek. Tak bardzo się starał. Dotarł aż tutaj tylko po to, żeby cię zabić.
Masz mnóstwo czasu, aby się z nim uporać, z całą resztą również.
Masz czas podejść do okna i przez nie wyjrzeć. Tymczasem lepiej pomyśl. Złóż wszystkie elementy w jedną całość, najlepiej jak potrafisz. Zamknij oczy. Słuchaj. Znajome głosy. W tym też, jak we wszystkim, tkwi pewne oszustwo. Nigdy nie jest za późno na naukę. Przypomnij sobie, ile zdołasz. Resztę dopowiedz.
Żałujesz jak diabli, że nie wziąłeś ze sobą tej przeklętej książki.

SOLVTIO
13 MARCA 2003

„Wszystkie miasta są geologiczne; nie można zrobić trzech kroków,
aby nie napotkać ducha noszącego w sobie cały prestiż swoich
legend. Poruszamy się w zamkniętym krajobrazie, którego obiekty
stale ściągają nas w przeszłość. Zmieniające się kąty widzenia,
uciekająca perspektywa pozwalają dostrzec oryginalne założenia
przestrzenne, lecz obraz pozostaje niepełny. Należy go szukać
w miejscach magicznych, znanych z bajek i surrealistycznych wizji:
w zamkach, w ciągnących się bez końca fortyfikacjach, w zapomnianych
barach, w przepastnych pieczarach, w lustrach kasyn”.
IWAN SZCZEGŁOW, Receptariusz nowej urbanistyki

2

KAWAŁEK dalej, przy bulwarze Las Vegas Strip, znów walczą piraci: ostatnie wystrzały z armat rozbrzmiewają akurat w chwili, gdy wysiada z taksówki przy krawężniku. Most Rialto mężczyzna przechodzi przy akompaniamencie dalekich braw. Przedwieczorna bryza niesie ze sobą woń siarki, nadającą powietrzu posmak piekła. Mężczyzna marszczy nos, zwalcza odruch, który każe mu splunąć. Wyobraź go sobie na ruchomym chodniku: niskiego, barczystego. Wiek około czterdziestu lat, śniada skóra usiana czarnymi piegami. Sportowe okulary przeciwsłoneczne, nowe dżinsy, skórzana kurtka i niebieskoszary podkoszulek. Na świeżo wygolonej głowie bejsbolówka z logo Redskins, daszek opuszczony nisko na oczy. Stopy mężczyzny przemierzają szorstką nawierzchnię ruchomego chodnika, wymijają turystów, którzy ustawiają się do zdjęć i tłoczą przy barierkach. Gdzieś w dole niewidoczny gondolier zawraca łódź, śpiewając wysokim, czystym głosem: O mia patria sì bella e perduta! Z zachodu uderza nagły powiew wiatru i pieśń niknie niczym słaby sygnał radiowy.
Mężczyzna – na imię mu Curtis – przemyka pod łukami gotyckiego portyku i wchodzi do hotelu. Mija automaty do gry, kieruje się ku windom. Podmuch perfumowanego powietrza z klimatyzatorów podnosi włoski na spoconym karku, przyprawia o gęsią skórkę. Curtis idzie dalej, omiatając spojrzeniem stoły do blackjacka, uważnie przyglądając się graczom. Jest spięty, niespokojny; boi się, że coś mu umknie.
Wciska przycisk dwudziestego dziewiątego piętra i winda zaczyna się wznosić. Przez chwilę jest sam. W metalowych drzwiach o miedzianym zabarwieniu drży jego odbicie. Mężczyzna zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i zastępuje je ochronnymi w czarnej oprawie. Z wewnętrznej kieszeni wyciąga kartę-klucz.
W jego apartamencie są dwa telewizory, trzy telefony i łoże z baldachimem. Wysokie, zasłonięte kotarami okna wychodzą na południe, na bulwar. Nad rozkładaną kanapą w części wypoczynkowej – położonej nieco niżej w stosunku do reszty pomieszczenia – wisi zagadkowy, ponury obraz. Na przymocowanej do ramy mosiężnej tabliczce widnieją inicjały: J.M.W. TURNER. Ten pokój o powierzchni nieco ponad sześćdziesięciu metrów kwadratowych należy do najmniejszych, jakie hotel ma do zaoferowania.
Curtis woli nie myśleć, ile jego pobyt tutaj kosztuje Damona. Ale Damon nie może mieć mu tego za złe: obaj wiedzą, że Curtis jest tam, gdzie być powinien. Sprawdza telefon i faks, lecz nie ma żadnych nowych wiadomości. Z kieszeni kurtki wyjmuje nowe opakowanie pocisków grzybkujących z podwójnym ładunkiem prochowym i chowa je do niewielkiego sejfu w szafie. Na wierzch kładzie rewolwer z krótką lufą. Ściemnia się: miasto znika za szybą, jego widok zastępuje lustrzane odbicie hotelowego pokoju. Curtis gasi górne oświetlenie i spogląda przez okno na bulwar, na hotele Harrah’s i Mirage, na dzwonnicę i turkusowy kanał w dole. Pojawia się przebłysk wspomnienia sprzed trzech lat: Stanley stoi przechylony przez balustradę, poniżej kołyszą się zacumowane gondole. Na kościstej głowie Stanleya tkwi przekrzywiony tweedowy kaszkiet. Rozgestykulowane drobne, sękate dłonie tną powietrze. Nisko na zachodnim niebie wisi nów – blady rożek na czarnym tle. Stanley recytuje wiersz. „Spłoń, złodzieju obrazów, w morzu zapomnienia!” czy coś w tym rodzaju. Wspomnienie znika, zanim Curtis zdoła je umiejscowić.
Wszędzie zapalają się światła, drżą w buchającym od ziemi cieple. W oddali majaczy niebieskawy promień Luxoru, jaśniejsza smuga na niebie barwy indygo. Curtis rozmyśla o domu; zastanawia się, czy nie powinien zadzwonić, ale różnica czasu między Las Vegas a Filadelfią wynosi trzy godziny – Danielle na pewno już śpi. Rozbiera się więc do bokserek, składa ubranie, próbuje znaleźć coś ciekawego w telewizji, lecz na wszystkich kanałach wyświetlane są grafiki komputerowe rakiet Cruise i obracające się trójwymiarowe mapy Zatoki Perskiej.
Wreszcie odkłada pilota i robi na wykładzinie serię pompek oraz przysiadów, podczas gdy na szerokim ekranie telewizora gadające głowy nadal ględzą, spekulując na temat nadciągającej wojny. Pod wpływem zakłóceń ich rozedrgane podobizny zastygają co pewien czas, tworząc cyfrową mozaikę.
Po skończonych ćwiczeniach Curtis wyłącza dźwięk w telewizorze i ponownie otwiera sejf. Leży tam jego obrączka, obok pudełka z amunicją; Curtis wsuwa ją na palec, zdejmuje, wkłada do ust i ssie, postukując metalem o wewnętrzną stronę zębów. Wyjmuje broń z kabury, rozładowuje ją i sprawdza bębenek, po czym celuje w migoczący ekran i „na sucho” pociąga za spust, sto razy prawą ręką, osiemdziesiąt razy lewą. Pod koniec pieką go mięśnie przedramion, palce wskazujące ma obolałe, opuszki otarte. Broń jest nowa; Curtis nie zna jej tak dobrze, jak powinien.
W żołądku wciąż odczuwa skutki długiego lotu i poprzedzających go nieprzespanych godzin. Coś się w nim przewraca i bulgocze. Curtis chowa obrączkę do sejfu razem z rewolwerem i wchodzi do luksusowej łazienki, całej w marmurach, siada na sedesie i przetrząsa przybory do golenia w poszukiwaniu obcinacza do paznokci. Ręce cuchną smarem, są spękane od suchego powietrza i Curtis po raz pierwszy tego dnia przypomina sobie – naprawdę sobie przypomina – jak to jest być na pustyni.

3

PÓŹNIEJ tego samego wieczoru, wracając z kolacji, spostrzega przy stole do blackjacka dziewczynę Stanleya. Przystaje na moment i mruga zaskoczony, po czym powoli obchodzi główną salę kasyna zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przez cały czas stara się mieć dziewczynę po swojej „lepszej” stronie, aby móc ją śledzić kątem oka. Po drodze bierze jeszcze piwo imbirowe, żeby zająć czymś ręce. Ona rozgląda się po sali, ale nie patrzy na niego.
Zatoczywszy kąt o mierze dwustu osiemdziesięciu stopni, przystaje obok automatu do gry w pokera. Przełamuje rulon ćwierćdolarówek, zwilża wargi napojem z plastikowego kubka. Wcześniej obawiał się, czy ją rozpozna – na wszelki wypadek ma przy sobie jej zdjęcie, bo widział ją przedtem tylko raz, przed prawie dwoma laty, na ślubie swojego ojca – teraz dziwi się, że jej twarz od razu wydała mu się znajoma. Ciągle wygląda jak studentka, choć z pewnością zbliża się do trzydziestki. Przypomina Curtisowi białych studentów z College Park, którzy przyjeżdżali metrem, żeby posłuchać zespołu jazzowego jego ojca, koncertującego w Adams Morgan albo na U Street. Jest opanowana, elegancka i trochę nieufna. Zahartowana przez życie – przy czym tych parę nokautów, które zaliczyła, nie wynikało z pechowego zbiegu okoliczności, tylko z błędnych decyzji. Jest szczupła, ma lekko kręcone brązowe włosy i duże, szeroko rozstawione oczy. Powinna być ładna, ale nie jest. Wygląda jak chybiona wizja piękna. Jakby naszkicował ją ktoś, kto piękna nigdy nie widział, a znał je wyłącznie ze słyszenia.
Curtis obserwuje ją przez blisko godzinę: ruchliwe oczy dziewczyny, ludzi przesuwających się za jej plecami. Czeka, żeby się poruszyła albo żeby gdzieś w tłumie zmaterializował się Stanley. Stanley się nie pojawia, a dziewczyna ani drgnie. Na sto procent liczy karty, lecz stara się to ukryć: gra bardzo ostrożnie, w zasadzie nie zmienia stawki. Robi wrażenie roztargnionej, jakby tylko zabijała czas. Automat rozdaje karty i Curtisowi trafiają się trzy damy. Od razu wymienia jedną z nich, żeby nie zwracać na siebie uwagi dużą wypłatą. Dziewczyna ma tę samą strategię co on. Wie, że jest śledzona?
Curtis wyczuwa ruch po prawej stronie: jakiś starszy mężczyzna w sportowej marynarce, szczupły i żylasty, przechodzi szybkim krokiem przy ściance działowej, bordowej z wytłaczanym wzorem. To nie Stanley – jest zbyt niezdarny, zbyt nerwowy – jednak dziewczyna przerywa grę, jej oczy się rozszerzają. Przez chwilę ze zmarszczonym czołem śledzi wzrokiem mężczyznę, potem osuwa się na oparcie krzesła. Krupier coś do niej mówi – chyba chce ją zachęcić do dalszej gry – na co ona rzuca mu gniewne spojrzenie. Ułamek sekundy później wszystko wraca do normy. Curtis już wie, że zastanie ją tutaj, ilekroć zajdzie taka potrzeba. Ona też szuka Stanleya.
Opuszcza posterunek i wraca do siebie. W pokoju czeka na niego faks: odręczny rysunek na hotelowym papierze firmowym przedstawia ciemnoskórego muskularnego mężczyznę odbywającego stosunek analny ze starszym facetem o przesadnie wyeksponowanych semickich rysach. Rysunkowy Curtis ma ponurą, zdeterminowaną minę; jego twarz i ramiona zostały wycieniowane gęstymi, ukośnymi kreskami. Spod pomarszczonych powiek przerażonego Stanleya tryskają łzy w kształcie przecinków. U góry kartki Damon napisał wersalikami: „BIERZ GO!!!”, a u dołu: „ZUCH CHŁOPAK!!!!!”.
Curtis zgniata faks i wyrzuca go do kosza na śmieci. Po chwili wyjmuje go stamtąd, drze na kawałeczki i spuszcza w sedesie.

 
Wesprzyj nas