Lauren Groff, mistrzyni literackiej mistyfikacji i niedopowiedzenia, w powieści “Arkadia” w magnetyzujący sposób snuje opowieść o sile rodziny i o tym, że są idee, miejsca, ludzie, z którymi nie sposób się rozstać.


ArkadiaRidley, zwany Lutkiem, urodził się w Arkadii – hippisowskiej komunie – w dniu jej powstania. Wśród Wolnych Ludzi dorasta, przeżywa najważniejsze inicjacje, spotyka Helle – miłość swojego życia.

Kiedy chłopiec ma czternaście lat, Arkadia upada, a on i rodzice opuszczają ją jako ostatnia rodzina. Czy na zawsze?

Ridley po raz pierwszy styka się ze światem zewnętrznym, jego okrucieństwem i pięknem. Nowy Jork, do którego trafia, jest dziki i obcy. Choć on sam się przystosowuje, odnajduje pasję, małżeństwo jego rodziców, którzy w pozornie pozbawionej zasad Arkadii tworzyli trwały związek, rozpada się.

Dwadzieścia lat po opuszczeniu komuny w życiu Ridleya pojawia się ukochana Helle, a uśpione marzenie o idealnym świecie odżywa.

***

Ponadczasowa i bezkresna
The New York Times

W Arkadii nawet najdrobniejsze detale wibrują życiem. Jest jak ścieżka, która prowadzi do cudownego, kruchego miejsca, w którego istnienie chcemy wierzyć.
The Washington Post

Oszałamiająca
People

Czy z raju da się uciec?

Lauren Groff
Arkadia
Przekład: Wiesław Marcysiak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 kwietnia 2017
 
 

Arkadia


Kobiety w rzece. Śpiewają.
To jest pierwsze wspomnienie Lutka, chociaż wtedy jeszcze się nie urodził. Jednak drogę wijącą się pośród gór widzi wyraźnie, parking z żółtymi kwiatami, które zamykały się pod dotknięciem dzieci. Zmierzchało, gdy za zakrętem Karawana ujrzała zieleniejącą rzekę i zatrzymała się na noc. Był błękitny, wiosenny wieczór, do tego chłodny.
Nad brzegiem niczym bizony kręciły się pod wiatr ciężarówki, autobusy i vany, z piętrowym autobusem Różowym Grajkiem w samym środku. Rączka, ich przywódca, oddawał hołd słońcu umierającego dnia na dachu Grajka. Naga dzieciarnia pokryta gęsią skórką śmigała na obrzeżach obozu. Mężczyźni rozniecali ogniska, stroili gitary, gotowali na kolację warzywny gulasz i smażyli placki. Kobiety robiły pranie w lodowatej wodzie, tłukąc mokrymi ubraniami i płótnem o kamienie. W gasnącym świetle cienie ciągnęły się od ich kolan, a nurt rzeki pstrzyły mydliny.
Hanna, matka Lutka, wyprostowała się, by oderwać od powierzchni wody membranę prześcieradła. Cała była krągła: policzki, nogi i ręce, włosy w złotej pętli warkoczy. Dżinsowe ogrodniczki opinały brzuch, w którym siedział Lutek, powstając komórka po komórce. Na brzegu Abe, jego ojciec, z cieniem uśmiechu na ustach zatrzymał się i przyglądał Hannie, która z przekrzywioną głową przysłuchiwała się śpiewającym kobietom.
Później kolacyjne zapachy przykrył dym, a ogień odganiał zimno. Rozbrzmiewały pieśni: Froggy Went A-Courting słynnym, ochrypłym głosem Rączki, Michael, Row the Boat Ashore, The Sound of Silence. Pranie schło na krzakach, było jak zjawy na granicy wzroku.
To niemożliwe, aby Lutek pamiętał to wszystko – tygodnie przed swoim urodzeniem, trzy lata przed Arkadią, gdy w radiu dominował rok 1968: bitwa o Khe Sanh i olimpiada w Grenoble, Karawana pośrodku diagramów do gry w klasy ciągnących się przez cały kraj, błękitna poświata wieczoru, blask ognisk i upiorne prześcieradła w ciemnościach. Ale pamięta wszystko. To wspomnienie przywiera do niego, opowiadane przez Arkadię, aż stało się powszechne, powtarzane ciągle na nowo, aż urosło w nim i stało się jego własnym. Noc, ogień, muzyka, Abe plecami chroni przed zimnem, Hanna opiera się o gorący tors męża, Lutek zwinięty między rodzicami, otulony ich szczęściem, szczęśliwy.

MIASTO SŁOŃCA

Lutek rusza się zaraz po przebudzeniu. Jest zima, nadal ciemno. Ojciec wkłada sobie syna pod kurtkę, gdzie jest najcieplej, i zapina ją, a Lutek słyszy, jak serce Abe’a uderza niczym bęben. Chłopiec zasypia, gdy wychodzą z Furgonu Piekarza, w którym mieszkają, i idą po zmarzniętej ziemi Namiastki Arkadii. Ciemne bryły ciężarówek, autobusów i dobudowanych do nich szałasów majaczą pośród nocy; to ich dom, dopóki nie skończą budowy Domu Arkadii w nieokreślonej przyszłości.
Skądś wzywa ich poranny gong na Niedzielne Spotkanie. Pośród ciemności płynie rzeka ludzi. Lutek wyłapuje woń chleba mamy, czuje zimny wiatr znad Wielkiego Jeziora na północy, słyszy odgłosy budzącego się lasu. W powietrzu wibruje podniecenie, słychać ciche, czułe powitania; jest trochę śniegu, dym z czyjegoś dżointa, kobiecy głos, niewyraźny.
Kiedy Lutek znowu otwiera oczy, pierwsze światło wygładziło już świat. W zdeptanym śniegu sterczą kępki ścierniska. Są teraz na Owczej Łące, a on wyczuwa bliskość innych, ich natłok. Za Lutkiem rozlega się głos Rączki, który w zimowy poranek zwraca się do wszystkich w Arkadii, do osiemdziesięciorga czworga prawdziwych wiernych. Lutek wierci się, aby zobaczyć Rączkę siedzącego pośród rdzawych pędów skupni na skraju lasu. Odwraca się i wciska policzek w szyję ojca, wyczuwając jego puls.
Lutek jest mały, drobinka. Często biorą go na ręce i noszą. To mu nie przeszkadza. Z poziomu siły dorosłych, dającej pocieszenie, jest niezauważalny. Może obserwować, może słuchać.
Nad ramieniem Abe’a, daleko na wzgórzu, majaczy ceglana bryła Domu Arkadii. Brezentowe plandeki na przegniłym dachu na wietrze zapadają się i nadymają na przemian, niczym brzuch dyszącej bestii. Na wpół wybite okna są jak otwarte paszcze, a te w pełni przeszklone to oczy świdrujące Lutka. Chłopiec odwraca wzrok. Za Abe’em siedzi starzec w wózku inwalidzkim, ojciec Midge, który lubi pędzić jak szalony z górki na dzieci, żeby się rozbiegły. Lutka znowu ogrania przerażenie – groźba i skrzypienie, błysk bezzębnej paszczy i flaga z sierpem i młotem łopocząca w pędzie. Mknący Staruch, tak nazywa go Hanna, wykrzywiając usta. Inni mówią na niego syjonista, bo do tego wzywa po zachodzie słońca: Syjon, kraina mlekiem i miodem płynąca, dobrobyt, gdzie jego lud znajdzie wytchnienie. Pewnej nocy, nasłuchując, Lutek powiedział: Czy Mknący Staruch nie wie, gdzie jest? Abe spojrzał rozbawiony na Lutka wśród drewnianych zabawek i rzucił: A gdzie jest? A Lutek na to: W Arkadii. Miał na myśli słowo często powtarzane przez Rączkę o okrągłej twarzy Buddy, tworzącego społeczność gładkimi zdaniami, aby inni też ujrzeli pola pełne owoców i ziarna, słońca i muzyki, ludzi z miłością opiekujących się sobą nawzajem.
W chłodny poranek jednak Mknący Staruch jest zbyt mały i przykurczony, aby siać przerażenie. Przysypia pod kraciastym pledem, którym opatuliła go Midge. Ma myśliwską czapkę, klapki ściągnięte na uszy. Świszczy przez nos, puszczając parę, a Lutkowi na myśl przychodzi czajnik na fajerce. Dociera do niego głos Rączki: … w pracy, tak samo jak w przyjemnościach, różnorodność jest najwyraźniej pragnieniem natury… Słowa zbyt ciężkie jak na tak wczesną porę. Gdy światło nabiera ostrości, Mknący Staruch staje się wyraźniejszy. Na nosie pojawia się pajęczyna żył, cienie żłobią mu twarz. Unosi się, marszczy czoło na Lutka, pociera dłońmi uda.
… Bóg, mówi Rączka, albo Wieczna Iskra znajduje się w sercu każdego człowieka, w każdym skrawku ziemi. W tym kamieniu, w tym lodzie, w tej roślinie, w tym ptaku. To wszystko zasługuje na naszą czułość.
Twarz starca zmienia się. Zdziwienie pojawia się pośród starczych rysów. Lutek zaskoczony nie może oderwać wzroku. Oczy mrugają, aż zatrzymują się i pozostają otwarte. Lutek czeka na następny kłąb pary z pobrużdżonego nosa. Kiedy się nie pojawia, czuje w piersi ucisk. Podnosi głowę z ramienia Abe’a. Powoli wargi starego człowieka robią się fioletowe; mgła, lód zasłania mu gałki oczne. Nici znieruchomienia oplatają starca.
Za plecami Lutka Rączka rozmawia o trasie koncertowej, w którą wyjeżdża za kilka dni, aby rozpowszechniać wieść o Arkadii… Nie będzie mnie dwa miesiące, ale wierzę w was, Wolnych Ludzi. Jestem waszym guru, waszym Nauczycielem, ale nie Przywódcą. Bo jak wasz Nauczyciel będzie wystarczająco dobry, sami będziecie sobie przewodzić… I ludzie wokół Lutka śmieją się cicho, gdzieś krzyczy mała Puchatka, a z boku pojawia się dłoń Hanny, aby poprawić mu czapkę, która zjechała do połowy, odsłaniając mu ucho.
Pamiętajcie o podwalinach naszej społeczności, mówi Rączka. Powtarzajcie je ze mną. Podnoszą się głosy: Równość. Miłość. Praca. Otwartość na potrzeby każdego.
Rodzi się śpiew: Niech zabrzmi pieśń wiary – nauka ciemnej przeszłości. Abe porusza się pod Lutkiem do rytmu. Śpiewajcie pieśń nadziei, którą daje nam dzień dzisiejszy. Twarz ku słońcu wschodzącemu zwróćcie, gdzie nowy jest dzień… kończy się pieśń.
Cisza. Wdech. W wielkim Om powstającym z gromady Wolnego Ludu przestraszone wrony zrywają się z dachu Domu Arkadii. Wschodzące słońce jaśnieje nad nimi wszystkimi.
W tak idealnym świecie nawet staruch jest piękny, sina broda pod lśniącą na nowo skórą jego policzków, miękkość jego szczęki, kępy włosów w uszach mienią się złotem. Złagodniał w żywym świetle. Stał się dobry.
Kiedy milknie ostatni głos, tuż przed Dziękuję, przyjaciele Rączki, Midge kładzie rękę na ramieniu ojca. Potem ściąga rękawiczkę i przyciska gołą dłoń do policzka starca. A kiedy Arkadia porusza się, tuli, podaje ręce, dzieli się swoją dobrą energią, głos Midge przedziera się przez wrzawę: Ojcze?, krzyczy, cicho. Potem głośniej: Ojcze?
To nie prędkość, z jaką Hanna chwyta Lutka i zanosi go do domu w Furgonie Piekarza, ani to, że Abe zostaje, aby pomóc Midge. To nie przez specjalny smakołyk, suszone jagody w owsiance, ani nie przez to, że Hanna stoi bez słowa w oknie, dmuchając na zieloną herbatę. Nawet nie to, co mówi Abe, gdy wchodzi: Karmiczna energia wraca do eteru albo Natury, kręgu życia, bo każdy umiera, Ridley, kochanie. Abe stara się, jak może, ale Lutek nadal nie rozumie. Widział, jak starzec wypiękniał. Dziwi go zmartwienie na twarzach rodziców.
Ich smutek uwalnia się, dopiero gdy Hanna upuszcza brudne talerze na stół i zalewa się łzami. Biegnie przez Kwadrat do Różowego Grajka, by znaleźć pocieszenie u położnych Marilyn i Astrid.
Abe uśmiecha się sztywno do Lutka. Mamie nic nie jest, Malutku, mówi. Tylko dzisiejszy ranek poruszył ją bardzo, bo jej tata też nie czuje się najlepiej.
Lutek wyczuwa w tym siarkę kłamstwa. Od jakiegoś czasu Hanna nie jest sobą. Lutek pozwala, aby ta nieprawda powoli się rozpłynęła.
Tata Hanny, który mieszka w Louisville?, pyta. Jesienią odwiedzili ich dziadkowie, gruby pan w kapelusiku, kobietka cała w różu, kłębek nerwów. Lutka obściskano i komentowano: Taki malutki, szczebiotała kobiecina, nie powiedziałabym, że ma pięć lat, ledwo trzy! Zerkano na niego z ukosa, a Hanna cedziła przez zaciśnięte zęby: Nie jest upośledzony, jest zdrowy, tylko mały, Boże, mamo. Było jedzenie, którego różowa pani nie tknęła, tylko co kilka sekund unosiła chusteczkę do kącików oczu. Potem nastąpiła poważna kłótnia i gruby z kłębkiem pojechali.
Po wyjeździe rodziców Hanna płakała ze złości. Niech zgniją w swoim burżuazyjno-kapitalistycznym piekle, powiedziała. Abe cicho się z niej śmiał. Po chwili złość ustąpiła z twarzy Hanny. Sama, chcąc nie chcąc, też się zaśmiała.
Teraz mówi Abe: Tak, twój dziadzia z Louisville. Cierpi na wyniszczającą chorobę. Babcia chce, żeby twoja mama tam przyjechała, ale mama się nie zgadza. W każdym razie nie poradzimy sobie bez niej.
To przez Sekret, mówi Lutek. Od miesiąca wszyscy szeptali o Sekrecie, odkąd Rączka obwieścił swoją trasę koncertową. Kiedy Rączki nie będzie, ukończą Dom Arkadii, żeby wszyscy mogli wyprowadzić się z Namiastki Arkadii, tej zbieraniny autobusów i szałasów, i wreszcie zamieszkać razem. Chcieli tego przez te trzy lata, odkąd kupili ziemię i znaleźli dom, ale zaprzątała ich ciężka praca i dokuczał im głód. Dom Arkadii będzie darem dla Rączki, gdy wróci.
Abe mruży oczy i rozchyla usta, ukazując silne zęby okolone rudym zarostem. Mówi: Pewnie to nie jest tajemnica, skoro nawet ten maluch to wie.
Grają w karty do powrotu Hanny; jest czerwona na twarzy, ale spokojniejsza. Mówi, że Astrid i Marilyn wezwano do amiszów na poród. Na dzień dobry Hanna wtula policzek w kark Abe’a i delikatnie całuje Lutka w czoło. Jak westchnienie zamienia się w oddech, życie przechodzi w życie. Hanna odwraca się, aby dołożyć do pieca. Abe zatyka szczelinę przed zimnem w miejscu, gdzie dobudował szałas do Furgonu Piekarza. Jedzą obiad, a Abe gra na harmonijce, kiedy zapada noc, cała trójka kuli się razem na sienniku i Lutek zasypia jak orzeszek w łupinie z rodziców.

Las jest ciemny i głęboki i tak mocno napiera na Lutka, że chłopiec musi uciekać przed sękatymi pniami, przed wiatrem zawodzącym pośród gałęzi. Mama woła, aby trzymał się na widoku, ale on nie zwalnia. Kiedy wybiega na polanę przed Stróżówką, twarz go szczypie od zimna.
Tytus, dziobaty i ogromny, podnosi bramę. Wydaje się stary, nawet starszy od Rączki, bo ucierpiał w Wietnamie. Lutek podziwia Tytusa. Tytus nazywa Lutka Paluszkiem i potrafi go unieść jedną ręką. Czasami przemyca z Zewnątrz kilka łakoci – różowe ciastka kokosowe w celofanie albo miętówki jak przekrwione oczy – pomimo krzywd wyrządzanych zwierzętom przy produkcji tych smakołyków i wbrew zakazowi używania cukru. Lutek wierzy, że świat poza Arkadią musi smakować tak jak chemiczna zgaga po tych łakociach. Tytus puszcza do niego oko i podsuwa mu mleczny karmelek w szeleszczącym żółtym papierku, cukierek gęstnieje w gardle, a Lutek chowa na moment twarz w przetłuszczonych dżinsach przyjaciela i zaraz biegnie dalej.
Cała Arkadia zgromadziła się na skutej lodem drodze. Rączka siedzi w pozycji lotosu na masce Niebieskiego Autobusu z czwórką swoich blond dzieci: Erykiem, Leifem, Helle i Ikiem. Jego główna żona Astrid, wysoka, o białych włosach, przygląda im się z góry. Rozwiązuje konopny naszyjnik i zakłada go Rączce, całując go w trzecie oko. Nawet mimo ryku silnika z radia grającego na cały regulator dociera skoczna piosenka country. Druga żona Rączki to Lila, która w czarnych włosach nosi pióra, obok niej siedzi kościsty mały Hiero, jej drugi mąż. Zespół uściskami żegna tych, którzy zostają, i targa bagaże do autobusu, potem Rączka ściąga dzieci: Ike’a, parę centymetrów wyższego od Lutka, chociaż młodszego o rok; Helle, żabowatą jak jej ojciec; Leifa, który jest zawsze zły; pucołowatego Eryka, który sam zjeżdża na ziemię i ląduje na kolanach, ale stara się nie płakać.
Na ganku Stróżówki kłócą się Wells i Caroline o zaczerwienionych twarzach. Jincy, koleżanka Lutka, przygląda się na zmianę każdemu z rodziców. Chociaż wiatr rozgania jej loki w różne strony, twarz ma bladą i nieruchomą.
Od ścieżki dobiega słodycz dzwonków i głosów. Pośród gałęzi pojawiają się znikąd wielkie, szerokie głowy olbrzymów. Lutek czuje w brzuchu radość. Na drodze pojawili się Cyrkowi Śpiewacy: Hans, Fritz, Summer i Koziołek Billy, w białych szatach, niosą kukły Adama i Ewy. To nowo zrobione postacie, nagie i ogromne, o poczerwieniałych genitaliach. Cyrkowi Śpiewacy wyjeżdżają na weekendy na protesty i wiece, gdzie tańczą na koncertach, czasami żeby zarobić trochę drobnych. Teraz poprzebierani aktorzy pochylają się i śpiewają pod górującymi nad nimi olbrzymimi i niesamowitymi postaciami. Kiedy kończą, wszyscy wiwatują i pakują pękate bestie do vana volkswagena.
Pa, pa, pa, pa – krzyczy mały brązowy Dylan na ramionach Słodkiej. Lutek biegnie do swojego kolegi Coltrane’a, który stuka kijem w zamarzniętą kałużę. Cole daje Lutkowi patyk i Lutek też stuka, a potem podaje kijek bratu Cole’a Dylanowi, a ten nim wymachuje.
Ruda Eden, w ciąży, z ogromnym brzuchem, otwiera butelkę oranżady nad maską Niebieskiego Autobusu i stojąc, rozciera sobie plecy. Na widok jej olśniewająco białych zębów pod rudymi włosami Lutek ma ochotę tańczyć.
Rączka krzyczy, że wrócą przed Wiosennym Sadzeniem, a Wolni Ludzie wiwatują; Tarzan podaje przenośną lodówkę z piwem, na które Baza sprzedała jeden silnik. Astrid długo całuje Lilę w śliczne usta, Hiero też ją całuje, po czym ześlizguje się na ziemię; i jest więcej całowania. Dziewczyny i żony muzyków pchają się do okien, w końcu silnik ryczy głośniej i autobus rusza ku szosie. Wszyscy wiwatują, a niektórzy płaczą. W Arkadii ludzie płaczą cały czas. Inni dziwnie tańczą i zanoszą się śmiechem.
Helle niezdarnie biegnie za autobusem i płacze za tatą. Zawsze zalewa się łzami, dziwna, mała dziewczynka o wielkiej głowie, zawsze rozkrzyczana. Astrid bierze ją na ręce i Helle zawodzi w pierś mamy. Warkot autobusu cichnie i zanika. Pozostają pośród odgłosów, które w ciszy wydają się dwakroć głośniejsze: lód pęka w gałęziach, wiatr trze jak papier ścierny o powierzchnię śniegu, łopoczą flagi modlitewne rozwieszone nad gankiem Stróżówki, piszczą gumowe buty na zamarzniętym błocie.

 
Wesprzyj nas