W swej fascynującej książce “Matka sułtanów” Reşad Ekrem Koçu przedstawia barwne dzieje prostej, ubogiej Greczynki, która osiągnęła w życiu wszystko – zdobyła wielką miłość, niewyobrażalne bogactwo, szacunek poddanych – i umarła jako znienawidzona morderczyni.


Matka sułtanówZadziwiająca droga pięknej dziewczyny z małej greckiej wyspy do sułtańskiego seraju…

Kiedy czternastoletnia Afro wraz ze swym ukochanym uciekała z Wyspy Młynów, nawet przez myśl jej nie przeszło, że los uczyni ją jedną z najsławniejszych kobiet Imperium Osmańskiego, żoną padyszacha, matką dwóch sułtanów i absolutną władczynią seraju.

Przez lata rządziła w świecie mężczyzn, knując intrygi, manipulując i przekupując bądź usuwając swych przeciwników. By osiągnąć swój cel – utrzymać władzę – nie wahała się nawet popełnić najcięższej zbrodni.

A jednocześnie z własnego majątku wspomagała biednych, finansowała budowę okrętów wojennych, wyposażała ubogie dziewczęta, by mogły wyjść za mąż.

***

Reşad Ekrem Koçu jest cudownym, znakomitym pisarzem, który sprawia, że na nowo przeżywamy historię imperium! Zapewne moja przyjaźń z tym niezrównanym dziełem Reşada Ekrema będzie trwała zawsze, aż do śmierci…
Selim Ìleri

Losy najpotężniejszej kobiety Imperium Osmańskiego.

Reşad Ekrem Koçu
Matka sułtanów
Przekład: Dorota Haftka-Isik, Agnieszka Erdogan, Piotr Beza
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 20 kwietnia 2017
 

Matka sułtanów


CZĘŚĆ I
Afro

Afro

Maleńką wysepkę Milo, jedną z setek wysp rozproszonych na Morzu Egejskim, Turcy nazwali Wyspą Młynów. Jej mieszkańcy byli rybakami, a niekiedy parali się również piractwem. Żyli przede wszystkim z rybołówstwa, jak również z uprawy oliwek i winorośli. Tak jak wszystkie rybackie osady Wyspa Młynów była miejscem pełnym radości. Przycupnięte na skałach niczym klatki dla ptaków, bielone wapnem domki opadały kaskadowo w stronę morza. Przy każdym znajdował się ganek, a na wszystkich gankach i we wszystkich oknach stały donice z kwiatami. Do niektórych domów przylegały altany, gęsto oplecione winoroślą. Wszystkie uliczki w osadzie były wyłożone nieociosanymi kamieniami.
Mieszkali tu sami Grecy. Z wyjątkiem kilku najbogatszych kapitanów pirackich statków czy też właścicieli gajów oliwnych wszyscy na wyspie: mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci, chodzili boso. Obuwie nosiło się jedynie zimą. Zimy były łagodne. Padały obfite deszcze, a wtedy strome kamienne uliczki zamieniały się w potoki. Wzdłuż wybrzeża ciągnęły się drewniane tawerny, częściowo zbudowane na wbitych w morskie dno palach. Znajdujące się nad taflą wody pomosty otaczały barierki z gęsto ustawionych palików. Rozmieszczone w każdym z czterech rogów pomostu wysokie, drewniane słupy, beczki z solonymi rybami, a także kaganki oliwne, zawieszone na umocowanych do sufitu metalowych łańcuszkach, masywne drewniane stoły i ławy, strugane z pniaków drewniane czary na wino, gliniane kubki do anyżówki, wiszące pod stropem sznury suszonych i wędzonych ryb stanowiły nie tylko wyposażenie lokali, ale również istotny element ich wystroju.
Przed tawernami znajdowały się osadzone na wbitych w dno morza palach werandy otoczone balustradami z desek; w każdym rogu werandy wznosiły się wysokie słupy, połączone ze sobą poziomymi deskami. Rybacy rozwieszali i suszyli sieci na żerdziach, a naprawiali je, siedząc na tawernianych werandach. Do późna w nocy słychać było dobiegające ze środka dźwięki instrumentów, piosenki, pijackie przyśpiewki i bluzgi żeglarzy. Goście pili na kredyt i bez umiaru. Spłacali swoje długi dwa razy w roku, gdy już sprzedali oliwki i oliwę oraz solone ryby, ale spłacali na pewno. To samo dotyczyło członków załóg i wyrobników. Gdy pracodawca dostawał wynagrodzenie, wypłacał swoim ludziom zaległe dniówki, a ci wówczas spłacali długi w tawernie.
Tylne elewacje bielonych domów wychodziły na ulicę i były pokryte sznurami suszących się ryb. Przed drzwiami wejściowymi bose dziewczynki bawiły się z półnagimi chłopcami, a starsze dziewczęta skręcały przędzę z koziej wełny lub tkały na krosnach. Także dla chłopców między jedenastym a siedemnastym rokiem życia zajęcia nie brakowało. Pracowali na łodziach rybaków, na przystani, w tawernach, tłoczniach oliwy i gajach oliwnych. Ci młodzi chłopcy – przyszli piraci – pili wino nie gorzej niż ich starsi bracia, którym sypnął się już wąs.
Osada miała swój mały kościół Agios Nikolaos. Agios Nikolaos, święty Mikołaj, uchodził za patrona żeglarzy i rybaków. Jednak do kościoła przychodziło zaledwie kilka staruszek. Zapalały cieniutkie świeczki przed obrazem świętego patrona, który z powodu pokrywającej go warstwy kurzu był już nierozpoznawalny, oraz przed równie zaniedbanymi wizerunkami Chrystusa i Panagii – Przenajświętszej.
Dwuizbowe domy popa i zakrystiana znajdowały się w pobliżu kościoła. Pop był starcem po osiemdziesiątce. Zakrystian natomiast, niewątpliwie najuboższy mieszkaniec wyspy, miał ponad sześćdziesiąt lat i praktycznie nie wychodził z tawerny. Zdecydowanie wolał cerowanie z rybakami sieci na werandzie niż codzienne zajęcia w kościele. Jak wszyscy tutaj, on również nie nosił butów. Od rybaków z zaniedbanym zarostem różniły go sięgające do ramion włosy. Nie umiał czytać ani pisać. W dzieciństwie był pomocnikiem mnicha w jednym z klasztorów Świętej Góry Athos, wtedy jego wygląd nie budził zastrzeżeń. Słuchając mnicha, który nazywał go Pedimu, nauczył się na pamięć kilku modlitw mszalnych. Pewnego dnia zarzucił na plecy swój sticharion i otrzymawszy błogosławieństwo opiekuna, do którego był przywiązany całą duszą i bezgranicznie mu oddany, opuścił Świętą Górę i przybył na Wyspę Młynów. Żył tu już blisko pięćdziesiąt lat. A że udawało mu się łagodzić gniew osiemdziesięcioletniego popa, zmuszającego mieszkańców wyspy, aby przychodzili do kościoła, był przez wszystkich lubiany. Ludzie przymykali oko na grzeszki, jakich w niektóre noce dopuszczał się pośród pinii na obrzeżach osady. Mawiali: „Andon Sudaru jest człowiekiem jak i my!… Niech i on spróbuje słodyczy, jakiej my kosztujemy!”.
Roku Pańskiego tysiąc sześćset trzeciego Imperium Osmańskie na Milo reprezentował oddział janczarów* złożony z dwudziestu żołnierzy i ich dowódcy czorbadżego oraz armaty z brązu, z której strzelano raz lub dwa razy w roku, aby pozdrowić wpływający do portu statek z bejlików lub okręt floty wojennej. Oddział janczarów stacjonował na znajdującym się poza granicami osady cyplu królującym nad portem. Zajmowali piętrowy budynek z werandą, jak we wszystkich domach na wyspie, i składający się z czterech izb. Jedna pełniła funkcję żołnierskiej kahvehane**, druga należała do dowódcy, a w dwóch pozostałych spali żołnierze. Wszyscy, co do jednego, byli kawalerami. Umieli dostosować się do obyczajów panujących w miejscu, w którym stacjonowali. W piniowym gaju zawsze znalazła się kobieta pragnąca się zemścić na mężu pijaku.

* Janczarzy – regularna piechota turecka utworzona w XIV wieku. W skład korpusu janczarów początkowo wchodzili chrześcijańscy poddani sułtana, w połowie XVI wieku w szeregi janczarów zaczęto przyjmować również ochotników tureckich (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).
** Kahvehane – charakterystyczne dla kultur Bliskiego Wschodu lokalne miejsca spotkań; kawiarnie, do których przychodzą mężczyźni.

Znajdujący się obecnie w paryskim Luwrze posąg Afrodyty – arcydzieło symbolizujące kanon piękna starożytnej Grecji, na które cały świat patrzy z podziwem – wówczas jeszcze spoczywał pod ziemią i czekał na odkrycie. Jednakże na tej maleńkiej wyspie mieszkała czternastoletnia dziewczyna, wyglądająca jak ziemskie wcielenie Afrodyty, bogini namiętności i zakazanych żądz, która zstąpiła z Olimpu na ziemię. Była niczym perła wyłuskana z wyściełanej masą perłową muszli, wyrzuconej przez spienione fale morza. Ta piękna dziewczyna, przybrana córka ubogiego zakrystiana Andona Sudaru, miała na imię Afro. Mówiono, że pewnego dnia przez nią na wyspie poleje się krew. Dla tej piękności tutejsi młodzieńcy gotowi byli oddać życie lub komuś je odebrać.

Syn właściciela oliwnego gaju,
młody janczar i pasterz kóz

Ciało Afro, mimo że miała dopiero trzynaście czy czternaście lat, było rozwinięte i wymodelowane; jej twarz, szyję, piersi, ramiona i nogi opaliło nadmorskie słońce. Dwa grube warkocze, miękkie jak jedwab i czarne jak węgiel, sięgały bioder dziewczyny. Jej czoło, nos, wypukłe usta, dołeczki w policzkach i wygięta linia dolnej wargi były typowe dla tej rasy. Miała szczupłe dłonie o smukłych palcach i mocne stopy, które wielkością nie różniły się od stóp młodzieńców.
Mówiła wyspiarskim dialektem. Choć była to prosta, surowa greka, słowa wypływające z ust dziewczyny brzmiały jak śpiew słowika. Nosiła tunikę z krótkimi rękawami ozdobioną haftem przy dekolcie oraz na dole, wykonaną z lnianego płótna, utkanego na wioskowych krosnach; wąską talię przewiązywała szarfą, a na nią zakładała haftowany pas. Otaczał ją czar, który ściągał spojrzenia młodych chłopców, niemogących oderwać oczu od jej kształtnych piersi, krągłych, kołyszących się bioder i spódnicy falującej przy każdym kroku, co sprawiało wrażenie, że dziewczyna nie idzie, ale unosi się nad ziemią.
Zdarzały się dłonie, które gładziły włosy i policzki Afro z ojcowską miłością. Dłoniom tym niełatwo było oderwać się od miejsc, których dotknęły. Gdy czasem młodzi chłopcy przystawali na pokrywających uliczkę kamieniach, tam, gdzie stąpała Afro, z kamienia jakby oblanego żarem wnikało przez ich stopy osobliwe ciepło, które potem rozchodziło się po całym ciele. Równi sobie wiekiem i pochodzeniem dziewczęta i chłopcy figlowali i bawili się beztrosko. Dotknięcie ramienia, szyi czy talii Afro stanowiło dla dorastających młodzieńców niezapomniane przeżycie.
Choć Afro była jeszcze niewinną, prostą dziewczyną, ona również coś wyczuwała, gdy dotknęła jej męska dłoń. Wiedziała, co mężczyźni robią z dziewczynami i kobietami, które pod osłoną nocy chodziły do piniowego zagajnika. Wiedziała również, dlaczego młodzi janczarzy pokasłują, podkręcają wąsy i wołają do niej: „Dziewczyno!”, „Dziewczyno!”, gdy czasem przechodziła w pobliżu posterunku.
Jak większość mieszkańców Milo, Afro również nie znała tureckiego, ale jak wszystkie kobiety i dziewczęta z wyspy, ona też szybko nauczyła się słów: „cukier”, „kajmak”, „miód”, „róża”, „anioł”, „miłość” i „płonąć”. Była równie mądra i wrażliwa, co piękna.
Szybko się zorientowała, że młody janczar o imieniu Ali, któremu dopiero co sypnął się wąs i który niedawno przypłynął na wyspę, jest w niej zakochany – dowodziły tego spojrzenia młodzieńca. Rozumiała także, dlaczego dziewiętnastoletni Pidakis, wypasający kozy Kira Ispiro, najbardziej majętnego na wyspie właściciela gaju oliwnego, zawsze patrzy na nią z uwielbieniem i dlaczego za każdym razem, gdy się mijali, twarz tego pięknego młodzieńca płonęła wstydem z powodu rozdartej koszuli i połatanych spodni. Wiedziała również, że jest całą nadzieją swojego przybranego ojca, zakrystiana Andona Sudaru, oraz jedynym dobrem, jakie miał na sprzedaż.

Pewnego dnia najbogatszy człowiek na wyspie, Kir Ispiro, położył dłoń na ramieniu zakrystiana.
– Obmyśliłem coś bardzo dobrego dla mojego syna Panayotiego… Ty również na tym skorzystasz, Andonie, jednak na razie nikomu o tym nie wspominaj! – powiedział.
Tego wieczoru w tawernie Andon Sudaru był tak uradowany, że upił się do nieprzytomności.
Syn Kira Ispiro, Panayoti, jako jedyny młodzieniec na wyspie nosił buty. Mimo to przezywano go Ślimak. Biedak był upośledzony na umyśle i choć nie leżał w łóżku, wszyscy dostrzegali jego stan. Wiecznie ciekło mu z ogromnego nosa, a wydzielina spływała po wąsach prosto do ust, przez co jego twarz wyglądała nie tylko brzydko, ale wręcz obrzydliwie. W dodatku chłopak zezował na jedno oko, uszy miał odstające jak chochle, a zęby poczerniałe i pokryte cuchnącym nalotem. Czasem Panayoti chodził na łąkę ze stadem swojego ojca, a wtedy wypasanie osiemdziesięciu kóz Kira Ispiro wydawało się Pidakisowi prostsze niż pilnowanie syna swojego chlebodawcy. Gdy po takim dniu pasterz wieczorem siadał w tawernie na drewnianej ławie i zmęczony opierał głowę na ramieniu jednego ze swoich rówieśników rybaków, wszyscy wiedzieli, co jest tego powodem.
– Dzisiaj Ślimak, syn Kira Ispiro, wyszedł na łąkę wraz ze stadem kóz Pidakisa – mówili zebrani.
A młody pasterz opowiadał:
– Trzykrotnie omal nie spadł z urwiska… Dwa razy zgubił but i zanim go znalazłem, byłem już półprzytomny ze zmęczenia. Nie zawiązał worka z prowiantem i kozy wyżarły mi cały chleb… Jeżeli kiedyś odejdę od Kira Ispiro, stanie się tak tylko z powodu Panayotiego.
– Nie mówiłbyś tak, Pidakisie, gdyby Panayoti był dziewczyną… Żeby przejąć majątek Kira Ispiro…
– Ślimak zawsze pozostanie ślimakiem… Niech jego właściciel zatrzyma go sobie… Wolałbym do końca mych dni chodzić boso, niżbym miał podjąć taką decyzję.
Pidakis miał piękny głos. Chętnie śpiewał, a gdy był pijany, tańczył ze zręcznością tancerza köçek*. Aby posłuchać jego śpiewu, fundowano mu napitki, wołając na usługującego chłopaka: „Pedimu*, nalej Pidakisowi!”.

* Tancerze köçek – młodzi chłopcy, często homoseksualiści, występujący w stroju kobiecym. W Imperium Osmańskim zakazano występów köçek w 1837 roku.
* Od gr. paidi – dziecko.

A wieczorami, gdy piękny pasterz wydawał się przygnębiony, zebrani mówili: „Pidakis, pij! W imię jej miłości…”. Wtedy w oczach młodzieńca pojawiał się błysk. Pidakis jednym haustem wypijał do dna anyżówkę z glinianego kubka. Poły zgrzebnej koszuli, jaką nosił na gołe ciało, nigdy się nie schodziły i zawsze pokazywał obnażone piersi, łatwo więc było mu się w nie bić. Pidakis miał szerokie ramiona, długą, smukłą szyję i ładną, foremną głowę. Gdyby przyszedł na świat w starożytnej Grecji, rzeźbiarze biliby się o niego, żeby im pozował. Rozbieraliby go do naga i wziąwszy dłuta w dłonie, ciosaliby marmurowe bryły. Oczywiście żadna z ich rzeźb nie przedstawiałaby pasterza Pidakisa, tylko Apollina, Hermesa, Adonisa lub Aresa. Wtedy byłby ucieleśnieniem postaci bóstwa, lecz teraz zakrystian Andon Sudaru marszczył czoło za każdym razem, gdy zobaczył pięknego młodzieńca, a jeżeli spotkał go w pobliżu kościoła – groźnie pomrukiwał.

 
Wesprzyj nas