“Koniec samotności” to historia miłosna o przezwyciężaniu straty i samotności. O tym, co w człowieku jest niezmienne. O nadziei na szczęście i zagadkowych meandrach losu.


Koniec samotnościJules i jego rodzeństwo Marty i Liz bardzo różnią się od siebie. Wydaje się, że jedyne, co ich łączy, to tragiczne wydarzenie z przeszłości: jako dzieci stracili w wypadku ukochanych rodziców. Mimo iż wszyscy zostali umieszeni w tym samym internacie, każde z nich zaczęło żyć swoim osobnym życiem. Stopniowo oddalają się od siebie i tracą z oczu.

Najmłodszy z trójki, Jules, niegdyś tak pewny siebie, coraz bardziej wycofuje się w świat marzeń. Zaprzyjaźnia się jedynie z tajemniczą Alvą, lecz dopiero wiele lat później uświadamia sobie, ile ona dla niego znaczyła i co przez cały czas przed nim ukrywała.

Jules, jako dorosły człowiek, ponownie spotyka Alvę. Wydaje się, że mogliby odzyskać stracony czas, jednak wtedy ponownie dogania ich przeszłość.

Benedict Wells, trzydziestotrzyletni berlińczyk, jest gwiazdą na literackiej scenie w Niemczech i autorem czterech bestsellerowych powieści.

Benedict Wells
Koniec samotności
Przekład: Viktor Grotowicz
Wydawnictwo Muza
Premiera: 19 kwietnia 2017
 
 

Koniec samotności


CZĘŚĆ PIERWSZA

Śmierć znam już od dawna, teraz i ona zna mnie.
Ostrożnie otwieram oczy, mrugam kilka razy. Ciemność ustępuje powoli. Puste pomieszczenie, rozjaśnione jedynie żarzącymi się na zielono i czerwono światełkami małych aparatów oraz jasnym promieniem padającym przez uchylone drzwi. Szpitalna cisza nocna.
Mam wrażenie, jakbym obudził się z trwającego kilka dni snu. Tępy, ciepły ból w prawej nodze, mój brzuch, moja klatka piersiowa. W głowie ciche dudnienie, które staje się coraz silniejsze. Powoli przypominam sobie, co się wydarzyło.
Przeżyłem.
Pojawiają się obrazy. Jak wyjeżdżam na motocyklu z miasta, przyspieszam, przede mną zakręt. Jak koła tracą przyczepność na szosie, widzę zbliżające się drzewo, daremnie usiłuję je ominąć, zamykam oczy…
Co mnie uratowało?
Spojrzałem na siebie. Kołnierz ortopedyczny, prawa noga unieruchomiona, zapewne gips, obojczyk zabandażowany. Zawsze miałem dobrą kondycję, jak na swój wiek nawet bardzo dobrą. Być może to właśnie mnie uratowało.
Przed wypadkiem… Chyba było tam jeszcze coś, ale co? Jednak nie chcę sobie tego przypominać, wolę myśleć o dniu, w którym nauczyłem dzieci puszczać kaczki na wodzie. O gestykulującym bracie, kiedy ze mną dyskutuje. O wycieczce z żoną do Włoch, jak spacerowaliśmy wczesnym rankiem wzdłuż zatoki na wybrzeżu Amalfi – wokół nas rozjaśniał się dzień, a morze pieniło się łagodnie, uderzając o skały…
Zasypiam. We śnie stoimy na balkonie. Ona patrzy mi uważnie w oczy, jakby mnie przejrzała. Podbródkiem wskazuje na podwórze, gdzie nasze dzieci bawią się właśnie z chłopcami sąsiadów. Córka odważnie wspina się na mur, syn pozostaje na uboczu i tylko obserwuje innych.
– Ma to po mnie – mówię.
Słyszę, jak się śmieje, i łapię ją za rękę.

Zapiszczało kilka razy. Pielęgniarz zawiesza nowy worek z płynem infuzyjnym. Nadal jest środek nocy. Wrzesień 2014, tak jest napisane na kalendarzu ściennym. Próbuję usiąść.
– Jaki dzień jest dzisiaj? – Mój głos brzmi obco.
– Środa – mówi pielęgniarz. – Był pan dwa dni w śpiączce.
Mam wrażenie, jakby mówił o kimś obcym.
– Jak się pan czuje?
Opadam ponownie na poduszkę.
– Trochę kręci mi się w głowie.
– To zupełnie normalne.
– Kiedy mogę zobaczyć dzieci?
– Jutro z samego rana powiadomię pana rodzinę. – Pielęgniarz idzie do drzwi, potem zatrzymuje się na chwilę. – Jakby coś się działo, proszę dzwonić. Zaraz jeszcze zajrzy do pana pani ordynator.
Nie odpowiadam, a on wychodzi.
Co sprawia, że życie jest takie, jakie jest?
W ciszy słyszę każdą swoją myśl i nagle odzyskuję pełnię świadomości. Zaczynam przyglądać się poszczególnym etapom swojej przeszłości. Pojawiają się twarze, które miały zostać zapomniane, widzę siebie jako nastolatka na boisku internatu oraz czerwone światło w mojej ciemni w Hamburgu. Początkowo wspomnienia są nieostre, ale w następnych godzinach stają się coraz wyraźniejsze. Myśli zapadają się głębiej w czasie przeszłym, aż docierają w końcu do katastrofy, która rzuciła cień na moje dzieciństwo.

Nurty (1980)

Kiedy miałem siedem lat, pojechaliśmy całą rodziną na urlop do południowej Francji. Mój ojciec, Stéphane Moreau, pochodził z Berdillac, wsi niedaleko Montpellier. Tysiąc ośmiuset mieszkańców, piekarnia, piwiarnia, dwie winnice, stolarnia i drużyna piłki nożnej. Odwiedzaliśmy babcię, która w ostatnich latach nie opuszczała już tego miejsca.
Ojciec, jak podczas wszystkich długich podróży autostradą, miał na sobie starą jasnobrązową skórzaną kurtkę, a w kąciku jego ust tkwiła fajka. Matka, która przez większą część jazdy drzemała, włączyła kasetę z piosenkami Beatlesów.
– Dla ciebie, Jules.
Paperback Writer, wtedy moja ulubiona piosenka. Siedziałem za mamą i nuciłem tę melodię. Jednak moje rodzeństwo skutecznie zagłuszało muzykę. Siostra uszczypnęła brata w ucho. Martin, zwany przez nas Marty, krzyknął głośno i pożalił się rodzicom.
– Ty głupia skarżypyto! – Liz ponownie uszczypnęła go w ucho.
Zaczęli się głośno kłócić, aż matka odwróciła się i na nich spojrzała. Wyraz jej oczu był jedyny w swoim rodzaju. Odbijało się w nich jednocześnie zrozumienie dla Marty’ego gnębionego przez wredną siostrę, jak i dla Liz wkurzonej denerwującym zachowaniem brata. Ale przede wszystkim to spojrzenie sygnalizowało, że kłótnie są bez sensu, a poza tym dawało do zrozumienia, że na najbliższej stacji benzynowej na grzeczne dzieci czekają może lody. Moje rodzeństwo natychmiast się uspokoiło.
– Dlaczego musimy każdego roku odwiedzać babcię? – zapytał Marty. – Dlaczego choć raz nie możemy pojechać do Włoch?
– Ponieważ tak wypada. A także dlatego, że wasza mamie cieszy się z tych odwiedzin – powiedział ojciec po francusku, nie odrywając wzroku od drogi.
– Nieprawda. Ona nas wcale nie lubi.
– Poza tym ona dziwnie pachnie – dodała Liz. – Starymi pluszowymi meblami.
– Wcale nie, ona pachnie stęchłą piwnicą – powiedział mój brat.
– Nie mów takich rzeczy o waszej mamie!
Ojciec wjechał samochodem na rondo.
Spojrzałem przez okno. W dali rozciągały się krzewy tymianku, garig i sosny karłowate. Powietrze w południowej Francji było aromatyczne, kolory bardziej intensywne niż w domu. Włożyłem rękę do kieszeni i bawiłem się monetami frankowymi, które zostały z ubiegłego roku.
Pod wieczór dojechaliśmy do Berdillac. Z perspektywy czasu ta wieś wydaje mi się podobna do mrukliwego, ale w zasadzie sympatycznego staruszka, który przez cały dzień sobie drzemie. Domy, jak w wielu innych miejscach w Langwedocji, były zbudowane z piaskowca. Miały proste okiennice i rudawe dachówki zanurzone w miękkim świetle zachodzącego słońca.
Żwir zatrzeszczał pod kołami, kiedy kombi zatrzymało się przed domem na końcu rue Le Goff. Budynek robił niezwykłe wrażenie, zewnętrzną fasadę porastał bluszcz, dach był spróchniały. Pachniało przeszłością.
Pierwszy wysiadł ojciec i ruszył sprężystym krokiem do drzwi. Był wtedy, jak to się mówi, w kwiecie wieku, po trzydziestce. Miał jeszcze gęste czarne włosy, do każdego odnosił się z uprzejmą życzliwością. Często widziałem, jak gromadzili się wokół niego sąsiedzi oraz koledzy i słuchali zafascynowani tym, co do nich mówi. Tajemnica leżała w jego głosie: łagodnym, niezbyt głębokim, niezbyt wysokim, z lekko tylko słyszalnym akcentem, którym oplatał słuchaczy jak lassem i przyciągał bliżej do siebie. W swoim zawodzie rewidenta był bardzo ceniony, jednak dla niego liczyła się wyłącznie rodzina. Gotował dla nas każdej niedzieli, zawsze miał czas dla nas, dzieci, a jego młodzieńczy uśmiech świadczył, że jest optymistą. Kiedy później oglądałem jego zdjęcia, dostrzegłem jednak, że już wtedy coś było nie w porządku. Jego oczy. Pojawiał się w nich cień smutku, być może także strachu.
W drzwiach stała babcia. Miała wykrzywione usta i nawet nie spojrzała na swojego syna, jakby się czegoś wstydziła. Uściskali się.
Obserwowaliśmy tę scenę z samochodu. Podobno babcia była w młodości znakomitą pływaczką i ulubienicą całej wsi. To musiało być chyba sto lat temu. Teraz jej ramiona robiły wrażenie wiotkich, głowa i szyja przypominały pomarszczoną głowę żółwia i wyglądało na to, że z trudem znosi hałas, który robią jej wnuczęta. Baliśmy się jej oraz tego skromnie wyposażonego domu ze staromodnymi tapetami i żelaznymi łóżkami. Pozostawało dla nas zagadką, dlaczego ojciec chciał tutaj przyjeżdżać każdego lata. „Jakby musiał co roku wracać do miejsca swoich największych upokorzeń”, powiedział kiedyś później Marty.
Ale pamiętam również zapach kawy. Promienie słoneczne na wyłożonej płytkami podłodze salonu. Delikatne dźwięki dochodzące z kuchni, kiedy moje rodzeństwo przygotowywało sztućce na śniadanie. Ojciec zatopiony w swojej gazecie, matka snująca plany na cały dzień. Potem wędrówki po jaskiniach, wycieczki rowerowe albo partia pétanque w parku.
Wreszcie, pod koniec sierpnia, coroczne święto wina w Berdillac. Wieczorem grała kapela, domy były ozdobione lampionami i girlandami, a po ulicach snuł się zapach grillowanego mięsa. Siedziałem z rodzeństwem na dużych schodach przed ratuszem i patrzyliśmy, jak dorośli tańczą na głównym placu wsi. Mam w rękach aparat fotograficzny, który powierzył mi ojciec. Ciężka i droga mamiya; dostałem zadanie zrobienia zdjęć z festynu. Uważałem to za zaszczyt, ojciec nikomu innemu nie dawał swoich aparatów. Cały dumny zrobiłem kilka fotografii, podczas gdy on elegancko prowadził matkę po parkiecie.
– Tato jest dobrym tancerzem – powiedziała Liz tonem znawcy.
Moja siostra, wysoka dziewczyna z jasnymi lokami, miała jedenaście lat. Już wtedy charakterystyczne dla niej było to, co z bratem nazywaliśmy „chorobą teatralną”: Liz zachowywała się zawsze tak, jakby stała na scenie. Uśmiechała się promiennie, jakby skierowane były na nią wszystkie reflektory, i mówiła głośno i wyraźnie, żeby nawet ludzie w ostatnich rzędach doskonale ją słyszeli. Przed obcymi chętnie udawała wcześnie dojrzałą, ale w rzeczywistości dopiero teraz przezwyciężyła fazę księżniczki. Rysowała i śpiewała, chętnie bawiła się z dziećmi sąsiadów, czasem nie myła się przez kilka dni, chciała zostać wynalazcą, później marzyła, aby być elfem; wydawało się, że w jej głowie dzieje się tysiąc rzeczy naraz.
W tamtym czasie większość dziewczyn wyśmiewała się z Liz. Często widziałem, jak matka siedzi u niej w pokoju i próbuje ją uspokoić, kiedy koleżanki ze szkoły dokuczyły jej albo schowały tornister. Potem i ja wchodziłem do pokoju Liz, a ona obejmowała mnie gwałtownie. Czułem jej gorący oddech na skórze, a ona opowiadała mi raz jeszcze wszystko, o czym mówiła już matce, a zapewne jeszcze więcej. Kochałem swoją siostrę jak nikogo innego na świecie i to się nie zmieniło także i wówczas, gdy wiele lat później bardzo się na niej zawiodłem.

*

Po północy nad wsią unosiła się nadal wilgotna duchota. Mężczyźni i kobiety, którzy znajdowali się jeszcze na parkiecie – nasi rodzice także – zamieniali się partnerami po każdej nowej melodii. Zrobiłem jeszcze jedno zdjęcie, mimo że z trudem już trzymałem mamiyę w rękach.
– Daj mi aparat – powiedział mój brat.
– Nie, tato dał go mnie. Mam na niego uważać.
– Tylko na chwilę, chciałem zrobić jedno zdjęcie. Ty już raczej nie dasz rady.
Marty wyrwał mi aparat.
– Nie bądź dla niego taki wredny! – zawołała Liz. – Tak się cieszył, że go potrzyma.
– No tak, ale jego zdjęcia są marne, nie umie nastawiać przesłony.
– A ty jesteś taki mądrala, nic dziwnego, że nie masz przyjaciół.
Marty zrobił kilka zdjęć. Był tym dzieckiem pośrodku. Miał dziesięć lat, ciemne włosy, bladą, niczym się niewyróżniającą twarz. Liz i ja byliśmy wyraźnie podobni do rodziców, on, jeżeli chodzi o wygląd zewnętrzny, nie miał z nimi nic wspólnego. Jakby przybył z jakiegoś Nigdzie, obcy, który zajął miejsce między nami. Nie lubiłem go ani trochę. W filmach, które oglądałem, starsi bracia byli zawsze bohaterscy i bronili swojego młodszego rodzeństwa. Natomiast mój brat był odludkiem. Siedział przez cały dzień w swoim pokoju, bawił się farmą mrówek albo badał próbki krwi pobrane od salamander i myszy poddanych sekcji – jego zapas martwych małych zwierząt wydawał się niewyczerpany. Niedawno Liz nazwała go „wstrętnym dziwakiem”, co bardzo do niego pasowało.
Z tego urlopu we Francji pozostało mi w pamięci, oprócz owego dramatycznego wydarzenia na końcu, tylko parę fragmentarycznych wspomnień. Pamiętam jednak dokładnie poczucie wyobcowania, jakie nas ogarnęło, gdy razem z rodzeństwem obserwowaliśmy na festynie francuskie dzieci grające na placu w piłkę nożną. Wszyscy troje urodziliśmy się w Monachium i czuliśmy się Niemcami. W naszym domu nie było nic, oprócz pewnych specjalnych potraw, co wskazywałoby na francuskie korzenie, i bardzo rzadko rozmawialiśmy ze sobą po francusku. Ale nasi rodzice poznali się w Montpellier. Ojciec przeprowadził się tam po szkole, ponieważ chciał uciec od swojej rodziny. Matka z kolei zamieszkała tam, ponieważ kochała Francję. (I ponieważ chciała uciec od swojej rodziny). Opowiadając o tamtym czasie, wspominali zazwyczaj wieczory, które spędzali  kinie albo podczas których matka grała na gitarze, pierwsze spotkanie na zabawie studenckiej u wspólnego przyjaciela albo wyjazd – wtedy matka była już w ciąży – do Monachium. Po wysłuchaniu tych opowieści ja i moje rodzeństwo mieliśmy zawsze poczucie, że znamy dobrze swoich rodziców. Ale później, kiedy już ich zabrakło, musieliśmy przyznać, że nic o nich nie wiedzieliśmy, absolutnie nic.

*

Poszliśmy na spacer. Ojciec nie powiedział nam, dokąd idziemy, a po drodze prawie się nie odzywał. Wspięliśmy się w piątkę na wzniesienie i dotarliśmy do lasu. Ojciec zatrzymał się przed potężną sosną na wzgórzu.
– Widzicie, co tu jest wyryte? – zapytał, ale robił wrażenie nieobecnego myślami.
L’arbre d’Eric – przeczytała Liz. – Drzewo Erica.
Patrzyliśmy na sosnę.
– Tutaj ktoś złamał gałąź. – Marty wskazał na okrągłe zgrubiałe miejsce na drzewie.
– A, rzeczywiście – wymamrotał ojciec.
Nigdy nie poznaliśmy naszego wujka Erica, mówiło się, że zginął przed wieloma laty.
– Dlaczego to drzewo tak się nazywa? – zapytała Liz.
Twarz ojca się rozjaśniła.
– Ponieważ mój brat pod tym drzewem uwodził dziewczyny. Przyprowadzał je tutaj, siadali na ławce, spoglądali na dolinę, recytował im wiersze, a potem je całował.
– Wiersze? – zdziwił się Marty. – I to działało?
– Za każdym razem. I dlatego jakiś żartowniś wyrył te słowa w korze.
Spojrzał w zimny poranny błękit nieba, matka przytuliła się lekko do niego. Popatrzyłem na drzewo i powtórzyłem po cichu: L’arbre d’Eric.

 
Wesprzyj nas