„Hotel Varsovie” ma szansę zawojować polskich czytelników tak, jak zrobiła to „Cukiernia Pod Amorem”. To wielowątkowa saga dwóch rodzin rozgrywająca się na tle historii Warszawy, barwna i dynamiczna jak to miasto.


Hotel Varsovie. Klątwa lutnistyByła sobie Warszawa. Miasto o historii barwniejszej niż każda powieść, doświadczone przez ciągłe zwroty akcji, czasy dobrobytu i czasy zniszczenia, sceneria dla zdarzeń o istotnym znaczeniu dziejowym i miejsce codziennych dramatów rozgrywających się w zaciszu czterech ścian – albo na ulicach. Czytając „Hotel Varsovie” nie ulega wątpliwości, że to książka napisana z miłości do miasta, z pasji do poznawania jego historii i wszelkich jej smaczków. Ta pasja zaś przekłada się na staranność i drobiazgowość w odwzorowaniu scenerii, które Sylwia Zientek odmalowuje snując opowieść o barwnych perypetiach stołecznych hotelarzy. Nie brak jej przy tym fantazji.

Akcja powieści rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych. Dwie z nich, najbardziej obszerne, dotyczą odległej przeszłości. Płaszczyzna współczesna w tomie „Klątwa lutnisty” czyli tomie pierwszym, jest zaledwie zarysowana. A zatem wyruszamy w podróż w głąb dziejów: jest rok 1870, Polska formalnie nie istnieje, jej ziemie podzielili między siebie zaborcy. Warszawa rozwija się, pomimo dusznej atmosfery powodowanej rosyjskim jarzmem. Eleonora, układna i rozsądna, lecz patrząca prostodusznie na świat panna z zamożnej rodziny Żmijewskich ma nadzieję, że wkrótce rozpocznie życie mężatki, a to wyobrażenie przyszłości rysuje się w myślach dziewczyny w jak najjaśniejszych barwach. Niestety los ma wobec niej inne plany: dziewczyna dowie się wkrótce o samobójczej śmierci ojca, potomka hotelarskiego rodu. I to w jakim momencie! Rodzina właśnie odnowiła hotel, spuściznę po przodkach, którzy zajęli się tym biznesem jeszcze w czasach Wazów, w Warszawie zjawił się niespodziewanie brat Eleonory, dwudziestopięcioletni Konstanty wydziedziczony przez ojca po tym, jak porzucił rodzinę, by podróżować po Europie i szukać malarskich inspiracji w gronie prerafaelitów, a Agnieszka – młodsza siostra Eleonory ledwo co wywołała skandal wychodząc za aktora Teatru Rozmaitości, wobec czego rodzina zerwała z nią wszelkie kontakty. Eleonora jako jedyna będzie zadawać sobie pytanie, co pchnęło ojca do tak desperackiego kroku, ale nie będzie to jedyna tajemnica rodu Żmijewskich, jaką przyjdzie dziewczynie odkryć. Historia pogmatwanych rodzinnych relacji i związków z inną rodziną – Szpakowskich, sięgają bowiem XVII wieku. I do tych czasów zawita czytelnik „Hotelu Varsovie”.

Z XIX wiecznej Warszawy Sylwia Zientek zabiera czytelników do roku 1607, kiedy to wybucha w Warszawie wielki pożar zaprószony przez kuchnię polową rozbitą na Rynku. Tego dnia życie straciło wielu mieszkańców miasta, a całkowitemu zniszczeniu uległy liczne budynki. Dramat ucieczki przed nadchodzącymi płomieniami przeżył także bohater powieści Laurenty Żmij, zmuszony do ewakuacji z ciężarną żoną i dziećmi. Nieszczęścia zdają się nie opuszczać tego człowieka, a wszystko to przez dziedziczną klątwę, jaką rzuciła na jego ojca pewna kobieta – i nie była to klątwa niezasłużona. Laurenty, należący do cechu królewski muzyk, też ma to i owo na sumieniu. W dniu pożaru spodziewa się wszystkiego najgorszego…

Pisząc o swoich bohaterach z XVII i XIX wieku Sylwia Zientek z detalami omawia miejsca przez nich zamieszkiwane, ulice, które przemierzają, stroje, które noszą. Z precyzją odnotowuje dawne mody, zwyczaje i rytuały. Życie codzienne Warszawy w minionych wiekach ożywa w „Hotelu Varsovie” ze wszystkim tym, co chwalebne i tym, co niegodziwe. Brutalizm dawnej egzystencji, niewielka wartość ludzkiego życia – możliwość jego utraty w wyniku występku, z powodu posądzenia o czary czy w trakcie hucznej zabawy, liczne zagrożenia dla zdrowia, takie jak zarazy nękające ludność, niemal całkowity brak higieny i opieka medyczna będąca zaledwie w powijakach; to wszystko jest codziennością rodziny Laurentego Żmija, a tylko nieco lepiej wygląda w czasach, gdy Eleonora Żmijewska dowiaduje się, że jej dotychczasowe życie właśnie legło w gruzach.

Życie codzienne Warszawy w minionych wiekach ożywa w „Hotelu Varsovie” ze wszystkim tym, co chwalebne i tym, co niegodziwe.

Na tym tle niezwykle przyjemnie wygląda hipsterska Warszawa A.D. 2016, kiedy to Dana Spakowski, spadkobierczyni hotelarzy wynajmuje kancelarię prawną, aby starała się o zwrot nieruchomości po przodkach przy ul. Długiej, odebranej jej ojcu dekretem Bieruta w latach pięćdziesiątych. Jej sprawa zostaje przydzielona Janowi, młodemu radcy prawnemu, który, pochodząc z Płocka, czuje się w Warszawie obco i nie ma do miasta stosunku emocjonalnego, pomimo spędzonych w nim wielu lat. Dana, bezpośrednia, otwarta na innych i ciekawa wszystkiego globtroterka, pisarka, która mieszkała już w wielu krajach, jest Warszawą zafascynowana i chciałaby się dowiedzieć o niej jak najwięcej. Przede wszystkim zaś chciałaby poskładać w całość historię swojej rodziny. Czytelnik może liczyć na to, że uda się jej to w kolejnych tomach sagi – póki co, wątek Dany jest zaledwie lekko nakreślony i niknie pod ciężarem barwnych wydarzeń z XVII i XIX wieku.

„Hotel Varsovie” to jedna z tych książek, które pozwalają czytelnikowi oderwać się od codziennych zmartwień, wciągając w wartką, wielowątkową akcję. Wplatając losy fikcyjnych rodzin, pełne intryg, nieszczęść, pozytywnych zrządzeń losu, namiętności, nienawiści i bardzo długiego szeregu innych emocji i doznań w prawdziwą historię Warszawy, Sylwia Zientek stworzyła książkę, która pobudza wyobraźnię, podobnie jak miało to miejsce w przypadku uwielbianej przez czytelników „Cukierni Pod Amorem” Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Książki te z jednej strony całkowicie się różnią – choćby perypetiami bohaterów czy ich osobowościami, a z drugiej łączy je podobnie żarliwe podejście do historii Polski, z której obie autorki uczyniły motor napędowy dla przystępnej i wciągającej opowieści o powieściowych rodzinach, stanowiących zwierciadło losów dla wielu Polaków. Historia w takim wydaniu, zamienia się w płomień trawiący czytelniczą wyobraźnię. Agnieszka Kantaruk

Sylwia Zientek, Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty, seria Hotel Varsovie tom 1, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 24 maja 2017

Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty

Sylwia Zientek
Hotel Varsovie. Klątwa lutnisty
seria Hotel Varsovie tom 1
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 maja 2017

Część pierwsza
Klątwa lutnisty

Stolico! Hydro wieczyście łaknąca!
Kameleonie, co od barw tysiąca
Nieokreślonej nabrałeś postaci!
Czemu się duch twój powolniej bogaci
Niż ciało? Czemu w twych mrokach się lęże
Grzech pełzający ukradkiem jak węże?
WIKTOR GOMULICKI, Z dziejów dnia

Rzeczy na świecie, odmieniając się ustawicznie według przepisanego
im od Stwórcy prawa i za koleją jedne po drugich następując,
nowymi być się zdają, chociaż już dawniej były.
JĘDRZEJ KITOWICZ, Opis obyczajów

Cudowna jest głupota tego świata! Kiedy nasz los niedomaga – często zresztą
skutkiem naszych własnych nadużyć – winimy za niepowodzenie słońce, księżyc
i gwiazdy; tak jakby człowiek był nędznikiem z konieczności, głupcem z wyroku
niebios, łotrem, złodziejem i zdrajcą za sprawą obrotów sfer, pijakiem, kłamcą
i rozpustnikiem z racji niezwalczonego wpływu planet; tak jakby całe nasze zło
brało się z boskiego dopustu. Godny podziwu wykręt łajdaczącego się człowieka
– obarczać gwiazdy odpowiedzialnością za własną koźlą naturę!
WILLIAM SHAKESPEARE, Król Lear (przeł. Stanisław Barańczak)

Początek
Liliput

Ucisz się, serce! – swoich strat
Już nie opłakuj, stroskane;
Ale wschodzący pozdrów świat
I jego jutrznie różane
ADAM ASNYK, Ucisz się, serce!

10 kwietnia 1870 roku

Dziesiątego kwietnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku właściciel jednego z najznamienitszych warszawskich hoteli – hotelu Varsovie – Jeremi Żmijewski strzelił sobie w skroń w domku myśliwskim w Puszczy Kampinoskiej, w chwili gdy jego dwudziestoletnia córka Eleonora, rozkosznie polegując w łóżku w warszawskim mieszkaniu przy ulicy Długiej, zaczęła jeść jajko na miękko.
O tym tragicznym zdarzeniu rodzina miała się dowiedzieć dopiero kilkanaście godzin później, kiedy inne zaskakujące zajście zdążyło zmienić stan wiedzy na temat pochodzenia i historii szacownego rodu Żmijewskich.
Nazajutrz po tym, jak po ponadrocznej nieobecności syn marnotrawny państwa Żmijewskich nieoczekiwanie powrócił do rodzinnego domu, panna Eleonora obudziła się z przeświadczeniem, że ten rozpoczynający się wiosenny dzień – na razie chłodny i pochmurny – będzie wyjątkowy. Tego miłego wrażenia nie zakłóciły nawet dochodzące od strony ulicy Długiej codzienny terkot katarynki – utrapienie mieszkańców, pokrzykiwania handlarzy starzyzną ani natarczywe nawoływania gazeciarzy. Żadne znaki na niebie ani na ziemi, żaden zły sen nie zwiastowały wstrząsu, który w ten kwietniowy piątek miał całkowicie odmienić spokojne, pełne wiary w boskie przeznaczenie życie dwudziestoletniej panny na wydaniu.

Gdy tylko Eleonora uświadomiła sobie, jaki jest dzień tygodnia, jej myśli pobiegły ku słynnemu maestro Saviano, wyśmienitemu gościowi hotelu Varsovie, podziwianemu na całym świecie dyrygentowi uznanej orkiestry weneckiej. Przybył zaledwie wczoraj i zajął najbardziej okazały apartament na najwyższym, trzecim piętrze kamienicy. Swojego asystenta i kilku służących ulokował w niemal równie wspaniałych pokojach. Uwielbiająca muzykę Eleonora nie miała jeszcze okazji spotkać się z tym wybitnym gościem, ale liczyła na sposobność przedstawienia się mistrzowi, za którym ciągnęła się opinia ekscentryka, szaleńca i niepoprawnego romantyka.
Po południu w należącym do rodziny Żmijewskich hotelu Varsovie miał się odbyć koncert charytatywny, w trakcie którego Eleonora chciała zagrać na fortepianie trzy sonaty Beethovena, w tym jej ulubioną Sonatę Kreutzerowską. Zdawała sobie sprawę z tego, że na tym raucie obecni będą zapewne wybrani przez papę dwaj kandydaci do jej ręki – obaj stateczni, poważni i dojrzali mężczyźni, którzy nieco ją przerażali. Jednak posłuszeństwo woli ojcowskiej zawsze było dla niej niepodważalną powinnością, imperatywem, któremu tylko ona z pięciorga żyjących dzieci Żmijewskich umiała w pełni sprostać.
Jej starszy brat Konstanty – dziedzic hotelowej fortuny, który do tej pory unikał związanej ze swoją rolą odpowiedzialności, dostarczał rodzicom wielkich rozczarowań. Teraz wciąż zmęczony wielodniową podróżą z Londynu do Warszawy spał jeszcze po burzliwych wydarzeniach poprzedniego dnia, pełnego gorzkich słów, łez i błagania rodziców o przebaczenie, teatralnych gestów przejętej matki i wreszcie wzruszającego pojednania. Ojciec i matka, którzy także bardzo mocno przeżyli powrót syna marnotrawnego, położyli się spać nadzwyczaj późno. Tym bardziej zdziwiła Eleonorę informacja, którą przekazała panience służąca Józefa, o tym, że papa wyjechał o świcie na polowanie. Wyjazd był nieplanowany. Czyżby pojawienie się w domu jedynego syna nie ucieszyło ojca i nie przyniosło mu ulgi, jaka wydawała się naturalna w sytuacji, gdy należało jak najszybciej zacząć angażować Konstantego w sprawy prowadzenia hotelu, tak aby z czasem mógł przejąć zarządzanie rodzinnym interesem?
Niepokój Eleonory szybko jednak zniknął zagłuszony przez impuls radości: oto dzięki nieobecności despotycznego papy można było tego ranka dowolnie długo poleżeć w łóżku! Zwykle ojciec nie tolerował żadnych odstępstw od żelaznej dyscypliny, kazał wstawać o szóstej rano i kłaść się o dziewiątej. Pojawienie się w jadalni choćby z kilkuminutowym spóźnieniem karane było utratą posiłku. Każde sprzeniewierzenie się etykiecie wywoływało atak furii Jeremiego Żmijewskiego. Domownicy ogromnie bali się tych wybuchów złości i robili wszystko, aby nie zdenerwować pana domu. Dzisiaj jednak było inaczej i każdy członek rodziny mieszkający pod dachem kamienicy, w której oprócz hotelu mieściło się dwustumetrowe lokum rodziny Żmijewskich, wykorzystywał tę chwilę oddechu w inny sposób.
Na wieść o tym, że matka wyszła do pobliskiego kościoła Świętego Ducha, a najmłodsza latorośl rodziny Żmijewskich, ledwie kilkunastomiesięczna Waleria, jeszcze śpi, Eleonora poprosiła Józefę o przyniesienie śniadania i porannej prasy do łóżka. Gdy służąca, nie kryjąc kwaśnej miny, zamknęła za sobą drzwi, Eleonora wstała z łóżka i trzęsąc się w nieogrzanym pomieszczeniu, które jeszcze do niedawna dzieliła z dwiema siostrami, kucnęła nad porcelanowym nocnikiem. Sikając, przyjrzała się dokładnie, czy w naczyniu nie widać jakiegoś śladu krwi. Obawiała się nadejścia miesięcznego krwawienia, które w jej przypadku oznaczało kilka dni wypełnionych bólem, w trakcie których nie mogła spacerować ani rzecz jasna brać udziału w spotkaniach towarzyskich. A przecież charytatywny raut odbywał się właśnie dzisiaj i Eleonorze ogromnie zależało, aby się na nim pojawić. Na szczęście w nocniku nie dopatrzyła się śladów krwi.
Następnie, siedząc przy toaletce, przemyła sobie ręce i szyję, korzystając ze świeżo przyniesionej przez Józefę letniej wody. Twarz orzeźwiła odrobiną wody różanej. Zwilżoną szmatką przetarła zagłębienia pach, osuszyła je, po czym obsypała talkiem weneckim, aby zniwelować pocenie. Mimo że nakazem własnej woli i modlitwą walczyła z próżnością, obraz odbity w lustrze toaletki przykuł jej wzrok. Urodę zapewne odziedziczyła po matce – zimnej piękności o złotych włosach i mlecznej cerze. Nawet teraz, mimo przebytych dziewięciu ciąż i siedmiu porodów (pierwsze jej dziecko zmarło tuż po przyjściu na świat), zbliżając się do wieku czterdziestu pięciu lat, pani Regina Żmijewska była piękną kobietą.
Eleonora odgarnęła ręką sięgające pasa włosy, które rozpuszczała jedynie na noc. Taka jak teraz, ubrana tylko w białą koszulę, której marszczenie przy dekolcie czyniło piersi większymi, niż były w istocie, ze swobodnie opadającymi blond puklami, z tą niewinnością wypisaną na twarzy – taka podobała się sobie najbardziej. Ale taką Eleonorę będzie widział wyłącznie mężczyzna, któremu ojciec odda jej rękę. Jak każda młoda kobieta nie ustawała w domysłach, jaki będzie jej mąż. Ufała, że wybór papy będzie najlepszym z możliwych – on wiedział, jak sprawić, by życie córki, która zawsze z największym oddaniem wypełniała wolę rodziców, przebiegało wyznaczonym szlakiem.
Miała przed sobą całe życie: małżeństwo, prowadzenie własnego domu, wreszcie macierzyństwo… Widziała się oczami wyobraźni za kilka dobrych lat, gdy pochylona nad klawiszami fortepianu umila swą grą rodzinne zgromadzenie, jej pięknie ubrane w marynarskie wdzianka dzieci grzecznie słuchają muzyki, a w fotelu siedzi mąż – wyobrażała go sobie jako szczupłego, szlachetnego jegomościa, z rozmytymi – na razie jeszcze – rysami twarzy. Dzięki niemu ich hotel znowu będzie uznany za pierwszy w Warszawie, będą w nim przebywać najznamienitsi goście, a kuchnia zyska sławę nawet poza granicami Kongresówki…
Eleonora zawsze miała wrażenie, że gra jakąś rolę w spektaklu, i nie wnikała w sens ani ukryte znaczenie tego, co stawało się jej udziałem. „Życie to wielkie teatrum” − mawia papa. Każdy wygłaszał swoje kwestie i zachowywał się tak, jak od niego wymagano, nie wiedząc nawet, czy rola została z góry określona, czy też pisana jest na bieżąco i podlega nieustającym modyfikacjom. Gdyby nie zdarzenia, które nadeszły tuż po beztroskim poranku dziesiątego kwietnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, Eleonorze nigdy nie przyszłoby na myśl, aby odkryć zamysły reżysera, aby zrozumieć treść spektaklu.
Wraz z wejściem niosącej tacę Józefy bieg marzeń został przerwany. Eleonora radośnie wskoczyła do łóżka i nakryła się szczelnie pierzyną. Czekały na nią świeże bułeczki, jaja na miękko, konfitura z pigwy i ciepłe mleko. Z zapałem zabrała się do smarowania pieczywa masłem, chcąc porządnie się najeść. Przed obiadem zamierzała odwiedzić położoną przy ulicy Piwnej placówkę przytułku żebraczego, należącą do Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, w którym panna Żmijewska udzielała się wraz z ciotką Luizą, siostrą matki, starą panną. Wśród dużej części mieszkańców Warszawy panowała tak wielka nędza, że towarzystwo nie było w stanie pomóc wszystkim, chociaż zasięgiem swojej działalności obejmowało coraz szersze kręgi Warszawy, a nawet jej przedmieść. Oprócz odwiedzin w przytułku, gdzie niekiedy serwowała biedakom wodniste zupy, Eleonora udzielała się w szkółce dla ubogich dzieci, gdzie uczyła je czytania i pisania.
Jej rodzicom coraz mniej podobał się zapał, z jakim córka poświęcała się na rzecz biedoty. „Wkrótce wyjdziesz za mąż i będziesz miała inne sprawy na głowie” − powtarzała pani Regina. Widząc, że jej los jest już nakreślony, w ostatnim czasie Eleonora każdą wolną chwilę poświęcała działalności w towarzystwie. Wiedziała, że jej praca jest ważna, mimo że różne zacne stowarzyszenia usilnie dążyły do poprawy sytuacji, analfabetyzmem dotknięta była niemal połowa populacji miasta. Działalność w Towarzystwie Dobroczynności przynosiła pannie Żmijewskiej dużą popularność i uznanie wśród dystyngowanych znajomych. Zawsze czuła się kimś wyjątkowym – urodziwym i dobrym, kimś, kto wzbudza podziw otoczenia. Była przekonana, że jej szlachetna działalność zagwarantuje dobre, spokojne życie. Przecież Bóg nie mógł jej karać, skoro tak bardzo starała się ulżyć innym w cierpieniu.
Przejażdżka w wiosennej aurze po znanych jej z dzieciństwa kątach zaniedbanego, ale wzbudzającego ciekawość Starego Miasta zapowiadała się ekscytująco, mimo że obecnie tak bliskie jej sercu wąskie uliczki wokół Rynku zamieszkiwała biedota i drobni rzemieślnicy. Porządni ludzie byli zmuszeni wynieść się poza obręb Starego Miasta z uwagi na wyrastające w ostatnich latach jak grzyby po deszczu domy schadzek i knajpy z tanią gorzałką. Ulica Piwna, jaką Eleonora pamiętała z lat dziecięcych, nie była już tym uroczym, przywodzącym na myśl odległą historię zakątkiem. Pamiętające lata panowania Wazów kamienice stanowiły obecnie obraz nędzy i rozpaczy, z odrapanymi elewacjami, cuchnącymi podwórzami i wilgotnymi, ciemnymi wnętrzami. Eleonora nieraz zadawała sobie pytanie, jak kiedyś, przed wiekami, ludzie mogli żyć w tych ponurych, wąskich i ciasnych izbach?
Żal ściskał serce, kiedy patrzyła na ruinę Starego Miasta, z którego zaborca chciał zrobić jeden wielki zamtuz, centrum taniej rozrywki i nierządu. Dzisiaj podłe szynki i domy schadzek o różnym stopniu wytworności znajdowały się na każdej z wąskich uliczek, które wytyczone jeszcze wedle średniowiecznych reguł odchodziły od Rynku i dotykały zmurszałych ruder i przybudówek, którymi obrosły mury obronne. Ponadto po Starym Mieście krążyły grupki głośnych żołnierzy w rosyjskich mundurach, napawając przechodniów lękiem i odrazą. Mimo to Eleonora kochała to miejsce, lubiła brudne dzieciaki bawiące się w zapuszczonych zaułkach, kwiaciarki, handlarzy ulicznych, kataryniarzy i śpiewaków.
Jedząc jajko na miękko, sięgnęła po gazetę, którą rozłożyła przed sobą na kołdrze. W pachnącym jeszcze farbą drukarską wydaniu „Kuriera Warszawskiego” pisano, że tego właśnie dnia jasnowidząca Hersylia opuszcza Warszawę, a w ruchu umysłowym i literackim panuje zupełna posucha. Jeden urywek szczególnie przypadł Eleonorze do gustu. W gazecie wspomniano bowiem jej imię i nazwisko! Trzykrotnie przeczytała drobny tekst dotyczący jej gry w trakcie koncertu charytatywnego, który kilka dni temu odbył się w kościele Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. Pisano, że „drobne utwory pod panny – czyli jej – palcami nabierały niepospolitej energii i olbrzymiały wobec zachwyconych słuchaczów”.

 
Wesprzyj nas