Bernhardowi Schlinkowi międzynarodową sławę przyniosła powieść „Lektor”. W „Kobiecie na schodach”, swoim najnowszym dziele, niemiecki pisarz konfrontuje ideały dostatniego, spokojnego życia z potrzebą przeżywania głębokich emocji.


Kobieta na schodachBernhardowi Schlinkowi międzynarodową sławę przyniosła powieść „Lektor”, w której za pomocą historii Hanny i Michaela opowiedział o konsekwencjach trudnych wyborów i uwikłaniu przeciętnego człowieka w tryby wielkiej historii.

Opowieść ta, zekranizowana przez Stephena Daldry’ego z wybitnymi rolami Kate Winslet, Davida Krossa i Ralpha Finnesa uzyskała pięć nominacji do Oscara i ostatecznie jedną statuetkę dla Kate Winslet, a także Złoty Glob i nagrodę Bafty dla aktorki. Wszystkie te wyróżnienia zwróciły też uwagę odbiorców na niemieckiego pisarza i profesora nauk prawnych, autora zekranizowanej powieści, przynosząc mu światowy rozgłos i nowe sukcesy w postaci przekładów twórczości na kolejne języki, uznanie krytyków i czytelników, potwierdzone znakomitą sprzedażą jego książek w wielu krajach świata.

„Kobieta na schodach”, najnowsza powieść Schlinka, podobnie jak „Lektor” przynosi czytelnikowi zaskoczenia i żywe emocje. Napisana klarownym językiem, dopracowana w szczegółach, wciąga odbiorcę w wir zdarzeń zapoczątkowanych we Frankfurcie pod koniec lat sześćdziesiątych, w kancelarii Karchingera i Kunzego, do której zgłosił się Karl Schwind, współcześnie najsłynniejszy i najdroższy malarz na świecie, a wówczas nieznany szerzej twórca z wielkimi ambicjami, zmagający się z osobliwym problemem: posiadacz dzieła Schwinda zatytułowanego „Kobieta na schodach” jakoby odmawiał malarzowi prawa do sfotografowania zakupionego dzieła, czego z kolei Schwind pilnie potrzebował, ponieważ dokumentacja jego dotychczasowej twórczości ujęta w artystycznym portfolio została zniszczona w wypadku samochodowym.

Prawnik i zarazem bezimienny narrator tej opowieści zgadza się reprezentować Schwinda w kontaktach z posiadaczem dzieła, nie mając nawet najmniejszego przypuszczenia, że oto właśnie stał się uczestnikiem osobliwej gry pomiędzy mężem, żoną i kochankiem, toczącej się wokół naznaczonego emocjami płótna. Tytułowe dzieło sztuki stanowi klucz do zrozumienia powieści Schlinka. Dla każdego z bohaterów ma ono inne znaczenie i dla każdego, pomimo upływu całych dekad, pozostaje z określonego powodu bardzo ważne.

Czytelnik, obserwując zabiegi bohaterów wobec artefaktu, powoli poznaje ich stosunek do życia i tego, co stanowi dla nich motory napędowe do działania: jak chociażby pragnienie sprawowania kontroli nad kimś innym – lub chociaż czymś w zastępstwie prawdziwej osoby albo chorobliwą ambicję podlewaną czystym egoizmem, a ubieraną w kostium artystycznego manifestu. Motory niezmienne, pomimo upływu wielu lat i, zdawałoby się, nabywania życiowego doświadczenia.

Tym co jednak najbardziej wymowne w najnowszej powieści Schlinka to, wyrażone losami bohaterów, przekonanie, że prawdziwe życie bardzo łatwo jest przespać zadowalając się poczuciem materialnej sytości i bezpieczeństwa – tak obecnie, powszechnie, czczonych fetyszy. Główny bohater solidny i praktyczny człowiek od swych młodzieńczych lat podchodził odpowiedzialnie do kwestii swojej przyszłości. Wytrwały w nauce, uzyskał znakomite wykształcenie szybciej niż rówieśnicy, podjął pracę adwokata w renomowanej kancelarii, szybko się wzbogacił, zapracował na międzynarodową renomę, ożenił się, ponieważ nie znalazł żadnych argumentów przeciwko temu, stworzył rodzinie bezpieczny i dostatni dom, a dzieci wykształcił w najlepszych europejskich uniwersytetach. Czyż nie jest to wzorzec idealnego życia? I czy jest w nim cokolwiek niewłaściwego? Bohater stworzony przez Bernharda Schlinka uważa, że nie ma, a swoje długie już życie odbiera jako bardzo udane i satysfakcjonujące. Jednak do czasu. Los, w osobie autora tej opowieści, pozwoli mu się przekonać, co tak naprawdę nadaje życiu sens.

Schlink zaprasza czytelnika do egzystencjalnej podróży, definiując w niej pułapki naszej materialnej współczesności

W uporządkowanej egzystencji bohatera jest bowiem wspomnienie jedynego szalonego odstępstwa od tego, co sensowne i racjonalne. I to właśnie ono pcha go do tego, by wbrew zdrowemu rozsądkowi odszukać kobietę uwiecznioną na tytułowym malowidle. Kobietę, którą kiedyś pokochał i nigdy na dobre nie rozstał się z wyobrażeniami, jak mogłoby wyglądać ich wspólne życie, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Ryzykowna decyzja o ponownym zanurzeniu się w nurcie odległej przeszłości przyniesie mu rezultaty, jakich się nie spodziewał.

Schlink zaprasza czytelnika do egzystencjalnej podróży, definiując w niej pułapki naszej materialnej współczesności i jednocześnie wskazując, że nawet na zgliszczach, gdy zdawałoby się, że wszystko jest już stracone, można podjąć próbę zbudowania czegoś nowego. „Kobieta na schodach”, w swym melancholijnym pięknie, jest jedną z tych powieści, które warto przeczytać po to, by w porę zatrzymać się i zadumać nad tym, czy aby na pewno podążamy najbardziej właściwą z możliwych dróg naszego życia. Tomasz Orwid

Bernhard Schlink, Kobieta na schodach, Przekład: Ryszard Wojnakowski, seria „Salamandra”, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 23 maja 2017
 
 

Kobieta na schodach

Bernhard Schlink
Kobieta na schodach
Przekład: Ryszard Wojnakowski
seria „Salamandra”
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 maja 2017
 

Część pierwsza

1

Może pewnego dnia zobaczą państwo ten obraz.
Zniknął na długi czas i nagle się odnalazł – wszystkie muzea będą chciały go pokazywać. Nic dziwnego, Karl Schwind jest obecnie najsłynniejszym i najdroższym malarzem na świecie. W dniu jego siedemdziesiątych urodzin natykałem się na niego we wszystkich gazetach i na wszystkich kanałach telewizyjnych. Musiałem jednak długo się wpatrywać, zanim w starym człowieku rozpoznałem młodego. Obraz skojarzyłem natychmiast. Wszedłem na ostatni dziedziniec Art Gallery: tam wisiał – i poruszył mnie jak wtedy, kiedy wszedłem do salonu w domu Gundlacha i zobaczyłem go po raz pierwszy.
Kobieta schodzi po schodach. Prawa stopa staje na dolnym stopniu, lewa dotyka jeszcze górnego, ale przymierza się już do następnego kroku. Kobieta jest naga, jej ciało blade, włosy łonowe i na głowie są w kolorze blond, te na głowie błyszczą, bo pada na nie światło. Naga, blada i blond – mając za sobą niewyraźne szarozielone tło w postaci stopni schodów i ścian, kobieta stąpa w kierunku oglądającego lekko, jakby unosiła się nad ziemią. A jednocześnie za sprawą długich nóg, krągłych, pełnych bioder i jędrnych piersi emanuje świadomością swej zmysłowej władzy.
Podszedłem powoli do obrazu. Byłem zmieszany, teraz tak samo jak wtedy. Wtedy byłem zmieszany, bo kobieta, która poprzedniego dnia w moim biurze siedziała naprzeciwko mnie w dżinsach, topie i kurtce, na obrazie podchodziła do mnie nago. Teraz byłem zmieszany, bo obraz przypomniał mi o tym, co wydarzyło się wtedy, w co się wtedy wdałem i co wkrótce potem wyrzuciłem z pamięci.
Kobieta na schodach – taki był napis na tabliczce obok obrazu, wraz z informacją, że chodzi tylko o depozyt. Odnalazłem kuratora i zapytałem go, kto pożyczył obraz Art Gallery. Odpowiedział, że nie może podać nazwiska. Ja na to, że znam kobietę przedstawioną na obrazie i jego właściciela i z góry mogę go zapewnić, że dojdzie do sporu o własność obrazu. Zmarszczył czoło, ale nie ustąpił, nadal twierdząc, że nie może mi podać nazwiska.

2

Lot powrotny do Frankfurtu miałem zabukowany na czwartek po południu. Kiedy pertraktacje w Sydney zakończyły się już w środę przed południem, mogłem właściwie przebukować bilet na ten sam dzień. Chciałem jednak spędzić trochę czasu w ogrodzie botanicznym. Tam zamierzałem zjeść obiad, poleżeć w trawie, a wieczorem wysłuchać Carmen w Operze. Lubię ogród botaniczny, z którym graniczy od północy katedra, a od południa Opera: na jego terenie stoją galeria sztuki i konserwatorium, a z pagórków rozciąga się widok na zatokę. W ogrodzie mieszczą się palmiarnia, rozarium i herbarium, sadzawki, altany i posągi, a przede wszystkim jest wiele trawników ze starymi drzewami; to tam wylegali dziadkowie z wnukami, samotne kobiety i mężczyźni z psami, grupy piknikujących osób, pary kochanków, ludzie, którzy postanowili poczytać lub pospać. Czas się zatrzymał na loggii restauracji pośrodku ogrodu: stare żelazne kolumny, stara żelazna balustrada i widok na drzewa z latającymi psami oraz na fontannę z barwnie upierzonymi ptakami o długich zakrzywionych dziobach.
Zamówiłem jedzenie i zadzwoniłem do kolegi. Tego, który przygotował fuzję przedsiębiorstw po stronie australijskiej, ja po niemieckiej. Jak to się zdarza przy fuzjach przedsiębiorstw, byliśmy zarówno partnerami, jak przeciwnikami. Byliśmy jednak w tym samym wieku, obaj seniorzy jednej z ostatnich wielkich kancelarii nieprzejętych jeszcze przez Amerykanów lub Anglików, obaj wdowcy – i lubiliśmy się. Zapytałem go o firmę detektywistyczną, z której usług korzysta jego kancelaria, a on podał mi nazwę.
– Jest jakiś problem, w którym moglibyśmy pomóc?
– Nie, to tylko dawna ciekawość, którą chciałbym zaspokoić.
Zadzwoniłem do firmy detektywistycznej. Do kogo należy obraz Karla Schwinda pokazywany w Art Gallery Nowej Południowej Walii: czy do niejakiej Ireny Gundlach lub primo voto Gundlach i czy kobieta o tym nazwisku mieszka w Australii? Szef firmy wyraził nadzieję, że za kilka dni będzie mógł mi odpowiedzieć. Zaproponowałem premię, jeśli to zrobi nazajutrz rano. Roześmiał się. Albo jeszcze dziś dotrze do informacji w galerii sztuki, albo potrwa to parę dni, bez względu na premię. Da mi znać.
Potem przyniesiono jedzenie. Zamówiłem do niego butelkę wina, której nie zamierzałem wypić, ale wypiłem. Od czasu do czasu budziły się latające psy, wszystkie naraz, sfruwały z furkotem i okrążały drzewa, po czym zawisały na powrót na gałęziach i otulały się własnymi skrzydłami. Czasem jeden z kolorowych ptaków przy fontannie wydawał okrzyk. Czasem krzyknęło dziecko albo zaszczekał pies, albo dobiegały mnie rozmowy grupy Japończyków przypominające ćwierkanie stada ptaków. A czasem słyszałem tylko cykanie świerszczy.
Położyłem się w trawie na zboczu poniżej konserwatorium. W garniturze – nie przestraszyło mnie, choć zwykle by mnie przestraszyło, wyobrażenie, że będę później chodził w wygniecionym, może też poplamionym ubraniu. Potem zobojętniało mi także, co mnie czeka w Niemczech. Nie było takiej rzeczy, z której nie mógłbym zrezygnować, ani sprawy, w której nie można by zrezygnować ze mnie. We wszystkim, co było przede mną, dało się mnie zastąpić. Nie dało się mnie zastąpić tylko w tym, co było już za mną.

3

Właściwie nie chciałem zostać adwokatem, tylko sędzią. Zdałem egzamin na odpowiednią ocenę, wiedziałem, że sędziowie są poszukiwani, byłem gotów przenieść się tam, gdzie by mnie potrzebowano, i uważałem rozmowę kwalifikacyjną w Ministerstwie Sprawiedliwości za formalność. Było to pewnego popołudnia. Referentem do spraw personalnych okazał się starszy pan o dobrotliwym spojrzeniu.
– Zrobił pan maturę, kiedy miał siedemnaście lat, potem w wieku dwudziestu jeden lat pierwszy, a w wieku dwudziestu trzech drugi egzamin… Nigdy dotąd nie miałem takiego młodego i rzadko kiedy takiego dobrego kandydata.
Byłem dumny ze swoich dobrych ocen i młodych lat. Chciałem jednak zrobić wrażenie człowieka skromnego.
– Rok wcześniej poszedłem do szkoły, a potem przesuwano mnie przy rozpoczęciu nauki, jeden raz z wiosny na jesień i drugi z jesieni na wiosnę, to dało mi dodatkowo dwa razy po pół roku.
Pokiwał głową.
– Dwa podarowane półrocza. Kolejne podarowane pół roku, bo po pierwszym egzaminie nie musiał pan czekać, tylko od razu został aplikantem. Zarobił pan mnóstwo czasu.
– Nie rozumiem…
– Czyżby? – Popatrzył na mnie łagodnie. – Jeśli zacznie pan od przyszłego miesiąca, będzie pan sądził innych przez czterdzieści dwa lata. Będzie pan siedział u góry, na podwyższeniu, a inni na dole. Będzie ich pan wysłuchiwał, rozmawiał z nimi, czasem się do nich uśmiechał, ale koniec końców ze swojego podwyższenia decydował o tym, kto nie naruszył prawa, a kto je naruszył i kto straci wolność, a kto ją zachowa. Chce pan tego: przez czterdzieści dwa lata zasiadać na podwyższeniu, przez czterdzieści dwa lata być w prawie? Sądzi pan, że będzie panu z tym dobrze?
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Owszem, podobało mi się wyobrażenie, że będę siedział jako sędzia na podwyższeniu i sprawiedliwie rozpatrywał sprawy innych, i wydawał sprawiedliwe wyroki o ich winie lub niewinności. Dlaczego nie przez czterdzieści dwa lata?
Referent zamknął leżące przed nim akta.
– Naturalnie weźmiemy pana, jeśli pan naprawdę chce. Ale dzisiaj pana nie wezmę. Proszę przyjść w przyszłym tygodniu, mój następca pana zatrudni. Albo proszę przyjść za półtora roku, kiedy zużyje pan oszczędności. Albo za pięć lat, kiedy przyjrzy się pan od dołu światu prawa jako adwokat lub radca prawny, lub oficer śledczy.
Wstał, więc ja też wstałem, zmieszany, nie mogłem słowa wykrztusić, przyglądałem mu się tylko, jak wyjmuje płaszcz z szafy i przewiesza przez ramię, wyszedłem z nim z pokoju, ruszyliśmy korytarzem, potem po schodach w dół i w końcu stanęliśmy przed gmachem ministerstwa.
– Czuje pan lato w powietrzu? Już niedługo będziemy mieli gorące dni, ciepłe wieczory i letnie burze. – Uśmiechnął się. – Niech Bóg ma pana w opiece.
Byłem urażony. Nie chcą mnie? W takim razie ja też ich nie chcę. Zostałem adwokatem, ale nie z powodu rady starszego pana, tylko wbrew niej. Przeniosłem się do Frankfurtu, przystąpiłem do Karchingera i Kunzego, pięcioosobowej kancelarii, równolegle z pracą w charakterze adwokata pisałem pracę doktorską i po trzech latach zostałem ich partnerem. Byłem najmłodszym partnerem we frankfurckich kancelariach, co napawało mnie prawdziwą dumą. Karchinger i Kunze przyjaźnili się od czasów szkolnych i studenckich, Kunze nie miał żony ani dzieci, Karchinger miał żonę tryskającą nadreńską wesołością i syna w moim wieku, który pewnego dnia miał znaleźć miejsce w kancelarii, a póki co przebijał się przez studia i z moją pomocą przygotowywał do egzaminu. Na szczęście dobrze się rozumieliśmy i nadal rozumiemy. Dzisiaj jest seniorem, jak ja, a to, czego mu brakuje w zakresie prawniczych kompetencji, nadrobił obrotnością w stosunkach towarzyskich. Zyskał ważne zlecenia. To także jego zasługa, że mamy obecnie siedemnastu młodych partnerów i trzydziestu ośmiu stałych pracowników.

4

W pierwszych latach dostawałem sprawy, którymi Karchinger i Kunze nie byli zainteresowani. Malarz, który wykonał zlecenie, otrzymał zapłatę, a teraz toczył spór ze zleceniodawcą – coś takiego doświadczony kierownik biura przekazywał od razu mnie, nawet nie pytając Karchingera i Kunzego.
Karl Schwind nie przyszedł sam. Razem z nim, mężczyzną tuż po trzydziestce, przyszła kobieta, tuż po dwudziestce, i podczas gdy on z rozczochranymi włosami i w ogrodniczkach pasował do lata 1968 roku, ona w swojej nieskazitelności prezentowała się u jego boku jak istota z obcej planety. Miała spokojne ruchy, mierzyła mnie chłodnym spojrzeniem, a kiedy malarz się zaperzył, położyła mu dłoń na ramieniu.
– On nie pozwala mi zrobić zdjęć.
– Panu…
– Moje portfolio zostało zniszczone i muszę zrobić nowe zdjęcia niektórych obrazów. Wiem, kto je kupił, więc dzwonię do nabywców, a oni zgadzają się, bym do nich zajrzał i sfotografował obrazy. Oni cieszą się z moich odwiedzin. On odmawia.
– Dlaczego?
– Nie mówi dlaczego. Zadzwoniłem do niego, odłożył słuchawkę, a kiedy napisałem, nie odpowiedział. – Unosił i opuszczał ręce, rozcapierzał palce i zaciskał pięści. Miał duże dłonie, wszystko w nim zresztą było duże, sylwetka, twarz, oczy, nos, usta. – Jestem przywiązany do swoich obrazów. Ledwo mogę znieść, że muszę je sprzedawać.
Wyjaśniłem mu, że według przepisów prawa malarz, który chce sporządzić kopie, ma zapewniony dostęp do swojego obrazu.
– Jeśli ma w tym uzasadniony interes i nie koliduje to z uzasadnionymi interesami właściciela. Czy jest w pańskim postępowaniu coś, wobec czego właściciel mógłby zgłosić zastrzeżenia?
Malarz wysunął podbródek, zacisnął wargi i pokręcił głową. Popatrzyłem pytająco na kobietę – z uśmiechem wzruszyła ramionami. Schwind podał mi nazwisko właściciela obrazu: Peter Gundlach, oraz adres w najlepszej okolicy na zboczu Taunusu.
– W jaki sposób pańskie portfolio zostało zniszczone? Nie żeby to było szczególnie ważne, ale jeśli będę mógł wyjaśnić dlaczego…
Znowu mi przerwał i miałem to sobie za złe, bo wtedy zawsze miałem sobie za złe, że nie potrafię rozegrać rozmowy tak, jak tego od siebie oczekuję.
– Miałem wypadek, portfolio spłonęło razem z autem.
– Mam nadzieję…
– Mnie nic się nie stało. Ale Irena była zakleszczona i doznała – położył dłoń na jej kolanie – wielu poparzeń.
– Przykro…
Machnął ręką.
– Nic poważnego i dawno się zagoiło.

5

Napisałem do Gundlacha, który natychmiast odpowiedział. Że został źle zrozumiany. Naturalnie malarz może zajrzeć do niego i sfotografować obraz. Przekazałem odpowiedź Schwindowi i uznałem sprawę za załatwioną.
Tydzień później Schwind zjawił się jednak znowu.
Ledwo panował nad sobą.
– Odmówił panu dostępu?
– Obraz jest uszkodzony. Na prawej nodze… wygląda to tak, jakby przejechał w tym miejscu zapalniczką.
– Kto… on?
– Tak, Gundlach. Mówi, że tak jakoś się stało. Ale to nie stało się tak jakoś, tylko rozmyślnie. Ja dostrzegam takie rzeczy.
– Czego pan teraz chce?
– Czego teraz chcę? – Kobieta znów siedziała obok niego i znów położyła mu dłoń na ramieniu. Mimo to podniósł głos. – Czego teraz chcę? To jest mój obraz. Musiałem go sprzedać i teraz wisi u niego, ale to mój obraz. Chcę go naprawić.
– Zaproponował mu pan, że naprawi obraz?
– Nie pozwala mi. Mówi, że jemu ten mały mankament nie przeszkadza, nie chce mnie widzieć w swoim domu, a jego domu obraz nie opuści.
Uważałem całą historię za trochę groteskową, ale oboje patrzyli na mnie z powagą, więc i ja całkiem poważnie oświadczyłem, że sytuacja prawna wcale nie jest prosta. Że musi dojść do deformacji, że ta deformacja musi wystawiać na szwank interesy twórcy, że interesy twórcy podlegają ochronie tylko wtedy, kiedy zdeformowane dzieło jest dostępne dla większego kręgu oglądających, a jeśli dzieło można oglądać tylko w sferze prywatnej właściciela, to może on z nim robić, co chce.
– Mogę napisać znowu do Gundlacha i przedstawić jeden czy drugi argument prawny. Ale jeśli będziemy musieli pójść do sądu, to sprawa nie wygląda dobrze. Co właściwie przedstawia obraz?
– Kobietę schodzącą po schodach. – Rozejrzał się po moim biurze. – To duży obraz. Widzi pan drzwi? Obraz jest trochę większy.
– Czy to jakaś konkretna kobieta?
– To jest… – w jego głosie pojawiła się przekora – …to była żona Gundlacha.

 
Wesprzyj nas