“Do zobaczenia nigdy”, powieściowy debiut Erica Lindstroma, to opowieść o utracie, żałobie i smutku, ale przede wszystkim pięknie napisana historia o przyjaźni i dorastaniu.


Parker Grant jest niewidomą nastolatką, której życie nie oszczędzało. Jako siedmioletnia dziewczynka straciła wzrok i matkę w wypadku samochodowym, potem zawiódł ją chłopak i jednocześnie najlepszy przyjaciel, a trzy miesiące przed wydarzeniami z powieści jej ojciec umarł w niejasnych okolicznościach.

Mimo tego Parker stara się być twardą dziewczyną, która nigdy nie płacze, poranki spędza na bieganiu, a w przerwach między lekcjami udziela porad życiowych koleżankom ze szkoły. Nie boi się mówić wprost tego, co myśli, potrafi być także arogancka, wredna i irytująca, z drobnostki zrobić wielki problem. Ze swojego kalectwa potrafi żartować, chce być silna i niewzruszona, w jej życiu nie ma miejsca na słabość czy łzy bezsilności.

Ale to tylko pozory. Tak naprawdę Parker chowa się za murem nieufności i wymyślonych zasad, by oddzielić się od życiowych porażek, zwłaszcza w relacjach międzyludzkich – tych z przeszłości i tych, które mogą się zdarzyć. Utrata ojca, który od czasu wypadku był jej opoką i najbliższym przyjacielem, stała się dla Parker większym wstrząsem niż niepełnosprawność fizyczna. Z kalectwem potrafiła sobie poradzić, z utratą wsparcia najbliższej osoby nie idzie już tak łatwo. Choć od śmierci taty nie zapłakała ani razu, przez kilkadziesiąt dni wzbierały w niej emocje, które musiały w końcu wybuchnąć…

Wiele książek dla młodych czytelników podkreśla znaczenie przyjaźni, choć w większym stopniu obracają się wokół tematyki młodzieńczej miłości. U Lindstroma to przyjaźń wychodzi na czoło, z koleżankami, z byłym chłopakiem, z rodziną – to ona pozwala Parker wrócić do życia po traumie. Parker długo chroni się za grubą zbroją reguł i wyobrażeń, tworzy stan równowagi z otoczeniem, który w końcu okazuje się kruchy i chwiejny. Rygorystycznie traktowane zasady: na przykład taka, że nie dostaniesz drugiej szansy, gdy raz zawiedziesz jej zaufanie, okaże się być przyczyną kłopotów. Dopiero otwarcie się na innych ludzi, przyjaciółki, kolegów, sprawi, że życie Parker wkroczy na nowe tory.

Książka Erica Lindstroma to opowieść o rozwoju nastolatki, od zamkniętej w sobie, straumatyzowanej i zgorzkniałej dziewczyny, do młodej kobiety, gotowej do konfrontacji ze światem, z uśmiechem na ustach. Twardy charakter Parker ujawni swoją siłę i sprawi, że czytelnik pokocha ją, mimo jej wad, poczuje razem z nią złość, frustracje, chwile smutku i strach.

Autor znakomicie wczuł się w sprawy swoich nastoletnich bohaterów, pokazał trudności, z którymi stykają się w życiu.

Autor znakomicie wczuł się w sprawy swoich nastoletnich bohaterów, pokazał trudności, z którymi stykają się w życiu. Kłamstwo i szczerość we wzajemnych relacjach rówieśników, walka o przyjaźń i pierwsze uczucie, tolerancja dla odmiennych poglądów, błędy z przeszłości ze skutkami ciągnącymi się latami – to problemy, które dotykają każdego w większym lub mniejszym stopniu. Nie brak w powieści zjawisk znanych młodemu czytelnikowi z własnego otoczenia – agresji ze strony rówieśników, nagłych wybuchów emocji, odseparowywania się od społeczności, potrzeby samodzielności i jednocześnie obaw przed nią.

Lindstrom przestrzega, że realny świat nie jest czarno-biały, że każdy może popełniać błędy, a zachowania rujnujące wzajemne relacje mogą wynikać z błędnej oceny sytuacji i działań obronnych spowodowanych zagubieniem i strachem. Autorowi udało się pokazać te problemy bez moralizatorstwa i zadęcia, przystępnie i inspirująco dla własnych przemyśleń nastoletniego czytelnika. Wanda Pawlik

Eric Lindstrom, Do zobaczenia nigdy, Przekład: Dorota Malina, Wydawnictwo YA!, Premiera: 24 maja 2017

 

Eric Lindstrom
Do zobaczenia nigdy
Przekład: Dorota Malina
Wydawnictwo YA!
Premiera: 24 maja 2017
 

Prolog

Dzwoni budzik, wyłączam go i równocześnie wciskam guzik komunikatu głosowego. Stephen Hawking oznajmia, że jest „piąta pięćdziesiąt pięć”. Jak zwykle sprawdzam tylko na wszelki wypadek.
Otwieram okno i wystawiam rękę na zewnątrz. Chłodno, mgliście, ale nie wilgotno. Niebo prawdopodobnie jest zachmurzone.
Ubieram się – sportowy stanik, koszulka bez rękawów, szorty, buty do biegania. Nie muszę nic sprawdzać, bo wszystkie moje ciuchy do biegania są czarne. Z wyjątkiem szalików. Przeglądam je, dotykając plastikowych metek, i zastanawiam się, który pasuje do mojego nastroju.
Jestem jakoś dziwnie niespokojna, więc wybieram ten, który może pomóc: żółta bawełna z haftem w wesołe buźki. Robię z niego opaskę, obwiązując sobie głowę tak, żeby na każdym oku mieć uśmiechniętą twarz.
Na policzkach czuję ciepło wschodzącego słońca – niebo musiało się przejaśnić, przynajmniej na horyzoncie. Zamykam za sobą drzwi frontowe, a zimny klucz wsuwam do skarpetki. Tam, gdzie ścieżka przechodzi w chodnik, skręcam w prawo i zaczynam biec.
Odcinek, który dzieli mnie od boiska, mam zakodowany w stopach, łydkach i błędniku. Po siedmiu latach znam każdy kamień, każdą szczelinę i każdy korzeń, który wystaje z chodnika.
Nie muszę widzieć, dokąd biegnę – czuję to.
– Parker, STOP!
Gwałtownie hamuję i zaczynam wymachiwać rękami, jakbym stała na skraju przepaści. Jeśli przyjechała tu wczoraj koparka, możliwe, że rzeczywiście stoję.
– Bardzo cię przepraszam! – To głos pani Reiche, cierpiętniczej gospodyni domowej, która zawołała mnie z ganku. Teraz truchta po podjeździe, brzęcząc kluczykami. – Wczoraj wieczorem przyjechał brat Lena…
Wolę sobie nie wyobrażać, co by było, gdybym wbiegła w tego vana. Idę przed siebie z wyciągniętymi rękami, aż natrafiam na zimny, zroszony metal.
– Nie musi pani go przestawiać. – Obchodząc samochód, przejeżdżam dłońmi po gładkiej karoserii.
– Oczywiście, że muszę. Jak będziesz wracać, już go tu nie będzie.
Znów jestem na chodniku i oddalam się, a zza pleców dochodzi mnie warkot silnika. Czekam na rogu, aż pani Reiche go wyłączy, żeby wsłuchać się w ruch uliczny. Jedynym dźwiękiem jest świergot ptaków, więc wchodzę na skrzyżowanie. Kiedy dotykam siatki otaczającej boisko Gunthera, skręcam w prawo. Czternaście kroków do dziury, skręt w lewo i wejście do środka – jedna ręka lekko wyciągnięta, na wypadek gdybym pierwszy raz od wielu lat błędnie oceniła odległość. Wchodzę bez problemów, jak zwykle.
Boisko ma prawie sto metrów szerokości. Jeśli od wczoraj pojawiły się na nim jakieś przeszkody, szanse, że wyłapię je przy jednym przejściu, są małe. Ale choć bieganie tu może być wariactwem, bieganie bez spaceru kontrolnego byłoby jeszcze większym. Przejście do przeciwległej siatki zajmuje mi sto czterdzieści dwa kroki. To standard, a na trasie nie ma nic niepokojącego.
Przez kilka minut się rozciągam i jestem gotowa do biegu. Siedemdziesiąt pięć dość szybkich susów i kilkadziesiąt wolniejszych kroków, żeby dotrzeć do drugiego ogrodzenia i z powrotem. Po pięciu takich rundach przychodzi czas na sprint. Sześćdziesiąt susów i jestem dwadzieścia kroków od ogrodzenia. Potem muszę lekko skorygować pozycję, bo zawsze trochę zbaczam. Jest cieplej niż wczoraj, ale powietrze, które przecinam, i tak wydaje mi się chłodne. Do upalnego lata zostało jeszcze wiele tygodni.
Dziesięć rund sprintu i gotowe. Po przejściu przez ulicę truchtam, żeby wyhamować stopniowo. Koło wjazdu pani Reiche zwalniam zupełnie – słyszałam, jak przestawia samochód, ale kiedy raz natrafiam na problem, dość trudno mi o nim zapomnieć. Po drugiej stronie, tam gdzie wjazd znów przechodzi w chodnik, przyspieszam.
Gdy tylko otwieram drzwi do domu, wiem, że coś jest nie tak. Nie czuję jedzenia. Nawet w dni płatkowe na śniadanie są też tosty. Z kuchni dochodzą mnie tylko zwykłe dźwięki śpiącego domu – ciche buczenie lodówki i tykanie zegara nad kuchenką. Słyszę też własny oddech, a kiedy lepiej się wsłucham – bicie serca.
Ruszam w stronę schodów i po drodze potykam się o coś w holu. Kucam i na ziemi znajduję tatę we flanelowych spodniach od piżamy i w podkoszulku.
– Tato? Tato! Wszystko w porządku?
– Parker – mówi dziwnie matowym głosem, w którym nie ma zdenerwowania ani bólu.
– Przewróciłeś się? Co się stało?
– Posłuchaj. – Jego ton jest zupełnie inny niż to, czego można by się spodziewać od człowieka leżącego przy schodach.
– Wszyscy ludzie mają tajemnice, Parker. Każdy człowiek j e s t tajemnicą.
Wtedy zawsze się budzę, ale dokładnie to stało się trzeciego czerwca tego roku, tydzień po rozpoczęciu wakacji i dwa tygodnie po moich szesnastych urodzinach.
No, może z dwoma wyjątkami. Po pierwsze, rzeczywiście omal nie wbiegłam w vana Reiche’ów, ale to zdarzyło się kiedy indziej, kilka tygodni później. Po drugie, tata nie leżał przy schodach. Znalazłam go w łóżku. Nie żył od paru godzin.

Rozdział pierwszy

Marissa szlocha. Znowu.
– A potem on… on… on nie… – Jej głęboki głos staje się nieprzyjemnie piskliwy.
Żałosne. Przecież ona jest niegłupia. Dotyczy to wszystkiego poza Owenem.
– Możecie z nim pogadać?
Nie odpowiadam. Sarah też nie. Dajemy cenne rady – gratis – ale nigdy się nie angażujemy. Mówiłyśmy to Marissie milion razy, nie warto więcej strzępić sobie języka. Trzeba po prostu poczekać, aż się uspokoi. A do dzwonka i tak nie ma co robić. W zeszłym roku szkolnym taka scena powtarzała się co kilka tygodni. Na co dzień Marissa rzadko ze mną rozmawia – już prawie nie pamiętam, jak brzmi bez zawodzenia, rzężenia, sapania, dławienia się płaczem i zapchanego nosa.
Panuje powszechne przekonanie, że utrata wzroku prowadzi do wyostrzenia innych zmysłów. To prawda, ale nie chodzi o to, że stają się one ostrzejsze – człowiek po prostu pozbywa się obrazów, które nieustannie go rozpraszają. Dlatego doświadczenie siedzenia z Marissą polega na słuchaniu, do czego zdolne są jej usta i nos. A to śliskie od śluzu dowody. Tak brzmi dla mnie nieodwzajemniona miłość. Obrzydlistwo.
– Parker? Nie możesz czegoś zrobić?
– Przecież robię. Mówię ci, żebyś znalazła sobie innego.
– Nieeee!
Z reguły mam gdzieś, co myślą inni, ale to, jak obojętnie Marissa traktuje boisko pełne ludzi – i to w pierwszy dzień szkoły – zamieniając się w piszczącą fabrykę smarków, imponuje nawet mnie.
– Marissa, posłuchaj: nie ma niczego takiego jak bratnie dusze. A gdyby było, to chodziłoby o dwie osoby, które pragną się nawzajem. Ty chcesz być z Owenem, ale Owen chce być z Jasmine, więc nie jest twoją bratnią duszą. Ty jesteś jego stalkerką.
– Czekaj, czekaj… z Jasmine? – Cieszę się spokojem, kiedy zaskoczenie wiadomością, którą przekazałyśmy jej już wiosną, na chwilę ją ucisza. – Czy ona nie jest…?
– Tak, Jasmine woli dziewczyny, ale jeszcze żadnej nie znalazła, więc Owen naiwnie myśli, że ma szansę. To, że wciąż za nią łazi, jest więc tylko odrobinę bardziej bezsensowne i smutne niż to, że ty łazisz za nim. W gruncie rzeczy…
Sarah kląska językiem – wiem, co to oznacza, ale czasem tak się rozpędzę, że nie jestem w stanie się zatrzymać ani nawet zwolnić.
– …ciebie i Owena łączy tylko jedno: oboje jesteście zakochani bez wzajemności w kimś, kogo nawet nie znacie. Czy kiedykolwiek sprawdzałaś w słowniku znaczenie słów „miłość”, „bratnia dusza” czy nawet „związek”?
Cisza, która zapada, jest idealnym przykładem tego, czego najbardziej nie cierpię w swojej ślepocie – nie widzę, jak ludzie reagują na moje słowa.
– Ale… – Marissa pociąga nosem – …gdybyśmy spędzili razem trochę…
Ocala nas dzwonek. Ją i mnie. Ale głównie ją.

• • • • • • • • •

– Kogo ja widzę? Parker i jej wszystkowidzący pies przewodnik. – Z lewej strony dochodzi mnie znajomy zgrzyt i dźwięk gwałtownie otwieranych drzwiczek.
– Błagam, powiedz, że jej szafka nie jest obok mojej – mówię do Sarah scenicznym szeptem. – W wakacje odkryłam, że mam alergię na PCA. Teraz muszę nosić ze sobą EpiPen.
– Aha – odzywa się oschle Faith. – A ja niby jestem PCA? Co to znaczy?
– Pirolidynokarboksylan cynku. Występuje w kosmetykach na trądzik.
– Moim zdaniem to oznacza ludzi o pięknej i… czarującej aparycji.
Śmieję się, przestając się zgrywać.
– Wow! Wymyśliłaś to na poczekaniu?
– Oczywiście. Nie jestem taka głupia, na jaką ty wyglądasz.
Zapach kiwi i truskawek jest dla mnie wskazówką, co zaraz się stanie. Nazwałabym to uściskiem niedźwiedzia, gdyby nie to, że Faith jest za chuda, żeby występować w roli miśka.
Przytulam ją trochę za długo, a potem wypuszczam.
– Naprawdę masz EpiPen? – pyta.
– O rany, Faith – odzywa się Sarah. – A ty w ogóle wiesz, co to jest?
– Mój siostrzeniec jest uczulony na orzeszki. A ty wiesz, że jesteś pretensjonalną, nadętą cizią?
– Tak, wieeem!
Ruch powietrza i głos Sarah podpowiadają mi, że ją też Faith uściskała.
– Niesamowite, ile tu obcych, co? – mówi Faith, nawet nie siląc się na szept. – Zupełnie jak w zoo.
– Przynajmniej dobrze, że to oni najeżdżają nas, a nie odwrotnie – stwierdza Sarah.
To wszystko prawda. Władze Coastview uznały, że miasteczko nie jest już w stanie utrzymywać dwóch liceów, więc zamknęli Jeffersona i przenieśli wszystkich tu, do Adamsa.
Korytarze są teraz tak pełne ludzi, nie tylko pierwszaków, którzy nie znają Reguł, że aby przedrzeć się do swojej szafki, musiałam trzymać Sarah za rękę. Wyszkolenie tylu świeżaków nie będzie łatwe, ale przynajmniej nie muszę się uczyć rozkładu zupełnie nowego budynku.
– O, teraz będzie jeszcze jeden – zapowiada Faith, przypominając sobie Regułę numer 2, i znów mnie obejmuje. – Przepraszam, że na całe lato utknęłam w Vermoncie. Wiesz, że gdybym mogła, to bym przyjechała.
– Nie ma sprawy – odpowiadam szybko i mam nadzieję zakończyć temat.
– Rano rozmawiałyście z Marissą, prawda? Dobrze widziałam, że płakała?
– Nowy rok, stare brednie – stwierdza Sarah.
– Proszę, powiedz, że chodzi o nowego faceta. Serio? Nie…
Wyobrażam sobie, że ciszę wypełniają różne miny, kiwnięcia głową i uniesienia brwi.
– To o tym rozmawiałyście cały ranek? Ale z niej samolub…Chwila. – Słyszę, że Faith obróciła się w moją stronę. – Czy ona w ogóle wie? Powiedziałaś jej?
– Jasne – odpowiadam. – Aha, Marissa, kiedy ty przez całe lato beczałaś za jakimś obcym facetem, mnie umarł tata, a do mojego domu wprowadziła się ciotka z rodziną, bo tu mają lepsze warunki.
– Czy… czy ty to tylko pomyślałaś, czy powiedziałaś to na głos?
– Jezu, Faith. Jestem szczera, ale nie wredna.
– Z reguły – wtrąca Sarah.
– Muszę iść. – Rozkładam laskę. – Przez tych wszystkich świeżaków dotarcie na trygonometrię zajmie mi chwilę.
– Nie przydzielili jej nowego pomocnika? – pyta Faith Sarah, kiedy oddalam się korytarzem, postukując. – Petra przeniosła się chyba do Kolorado?
Cieszę się, że rozmawiają o moim pomocniku bez zażenowania. Żadna z nich nie mogłaby nim zostać; Faith ma zbyt wiele zobowiązań towarzyskich (czytaj: jest rozchwytywana), a Sarah nie chodzi na te same zaawansowane kursy co ja. Jest jedna dziewczyna z Jeffersona, której plan zajęć pokrywa się z moim. Zgodziła się pomagać, więc decyzja podjęła się sama.

• • • • • • • • •

Gdy tylko zajmuję swoje miejsce w sali – zawsze z tyłu, w prawym rogu, zarezerwowane dla mnie za pomocą kartonika z imieniem – zaczyna się.
– Jesteś ślepa, co?
Przekręcam głowę w kierunku nieznajomego męskiego głosu, który dobiega z ławki tuż przede mną. Jest niski, z mocno akcentowanymi samogłoskami. Głos napakowanego osiłka: taką mam wstępną hipotezę, która wymaga jednak potwierdzenia.
– A ty na pewno jesteś w dobrej sali? – pytam. – Arytmetyka dla geniuszy jest na końcu korytarza. Tu tylko trygonometria.
– Musisz być w klasie u Kensington. Nie za wcześnie?
Nie wiem, co to znaczy ani kim jest Kensington. Może nauczycielką z Jeffersona.
– Ej, frajerze – rozlega się inny męski głos na lewo od frajera. – Ona naprawdę jest niewidoma.
Ciekawe. Drugi głos jest łagodniejszy i spokojny – nie taki, jakim z reguły obraża się muskularnych frajerów. Brzmi znajomo, ale nie jestem w stanie go rozpoznać.
– Nie, pani Kensington czasem każe udawać…
– Ale nie rozdaje lasek. Poza tym to pierwsza lekcja pierwszego dnia.
– Ale skoro naprawdę jest ślepa, to po co ma na oczach opa…
– Lepiej się zamknij, dobrze ci radzę. – Ostre słowa są wypowiedziane przyjaznym tonem.
Na dziś wybrałam szalik z białego jedwabiu z dwoma grubymi iksami na oczach. Rozważałam też hachimaki z napisem „boski wiatr” w kanji, ale nie chciałam wysyłać świeżakom sprzecznych sygnałów. Żałuję tylko, że nie wzięłam z domu kamizelki. Zwykle mam na sobie wyświechtaną kurtkę wojskową z odciętymi rękawami, pokrytą mnóstwem przypinek, które przyjaciele kupują lub robią dla mnie już od wielu lat. Na moich ulubionych widnieją napisy: „Owszem, jestem ślepa, nie podniecaj się tak” oraz „Ślepa, nie głucha, nie głupia”. No i mój osobisty hit: „Parker Grant nie potrzebuje wzroku, żeby cię przejrzeć!”. Ciotka Celia przekonała mnie rano, żebym zostawiła kamizelkę w domu, bo napisy mogą przytłoczyć nowych uczniów z Jeffersona, którzy jeszcze mnie nie znają.
Myliła się. Okazuje się, że ich trzeba przytłoczyć. Słyszę szuranie, a potem zgrzyt drewna i metalu. Ktoś usiadł po mojej lewej.
– Cześć, Parker. – To Molly. – Przepraszam za spóźnienie. Musiałam wpaść do sekretariatu.
– Nie było jeszcze dzwonka, więc nie jesteś spóźniona – mówię niezobowiązującym tonem, ale staram się jej przekazać, że bycie moim pomocnikiem oznacza pomoc na niektórych lekcjach, a nie wspieranie mnie w życiu w ogóle.
– A, więc masz na imię Parker – odzywa się frajer.
– Aj – przerywam mu słodkim głosikiem. – Domyśliłeś się, bo ktoś właśnie go użył. Ja twoje poznałam w ten sam sposób. Frajer nie brzmi jednak za dobrze, więc będę cię nazywać EF.
– Jestem…
– Ćśśś… – Kręcę głową. – Nie psuj zabawy.
Cisza, która zapada, jest idealnym przykładem tego, co uwielbiam w swojej ślepocie: nie wiem, jak ludzie reagują na moje słowa.
– Ja… – zaczyna EF.
I wtedy dzwoni dzwonek.

• • • • • • • • •

– Przed nami są schody na parking – oznajmia Molly. Wzdycham w duchu. Jestem zmęczona, więc możliwe, że wzdycham otwarcie, nie jestem pewna. Lekcje skończyły się już chwilę temu, ale umówiłyśmy się z Molly, że po szkole przez kilka godzin odrabiamy zadania w bibliotece, a potem dzwonię po ciotkę, żeby mnie odebrała. Mama Molly jest nauczycielką i też przyszła do nas z Jeffersona – uczy francuskiego i włoskiego – więc odwożą nas na zmianę.
– Okej – mówię. – Te schody są tu co najmniej od dwóch lat i przypuszczam, że trudno byłoby się ich pozbyć, skoro parking jest dwa metry poniżej szkoły.
Cisza.
Zastanawiam się, czy nie przypomnieć jej Reguły numer 4, bo w końcu listę reguł dostała niedawno, ale pierwszy dzień był męczący i nie mam siły. Na terenie szkoły nie potrzebuję przewodnika. Doskonale wiem, gdzie na parkingu jest miejsce dla niepełnosprawnych, a przez dwa lata tacie udało się nauczyć pełnosprawnych, żeby się tam nie zatrzymywali. Molly twierdzi, że odprowadza mnie tylko na wszelki wypadek, ale ja wiem lepiej. Kombinacja ślepiec plus schody plus auta przeraża widzących, choć w gruncie rzeczy jest całkiem bezpiecznie. Samochody stwarzają zagrożenie tylko wtedy, kiedy się ruszają, a robią to wyłącznie w określonych miejscach i w przewidywalny sposób. I nawet hybrydy wydają przy tym dźwięki, które słyszę. Schody są jak kawałki drogi, której rozmiar i kształt nasze stopy są w stanie ogarnąć w całości.
– Wiesz co, Parker… – zaczyna Molly, energicznie, może niecierpliwie, ale potem przerywa i wzdycha.
– Co?
– Nieważne.
Też nie chcę drążyć tematu. Spędziłam z Molly za mało czasu, żeby wiedzieć, czy będę ją lubić, czy tylko tolerować. To charakter naszej relacji zdeterminuje, ile energii będę jej poświęcać. Ale i tak to z Molly będę spędzać najwięcej czasu: codziennie, przez cały rok. – Nie możesz teraz się wycofać – mówię rzeczowym, nieoskarżycielskim tonem. – Wiem, że coś w sobie dusisz. Wypluj, zanim zacznie się jątrzyć.
Słyszę jej oddech. Oddech zamyślony. Zastanawiam się, czy jeszcze ją zachęcić, czy poczekać.
– Chodzi o to… – odzywa się w końcu. – Wiem, że dopiero się poznałyśmy…
Kolejny oddech. – Mam ci pomóc? – pytam. – Czy chcesz się jeszcze trochę pomiotać?
Molly wypuszcza powietrze nosem. Nie wiem, czy się przy tym śmieje, czy przewraca oczami.
– Jasne, pomóż.
Słyszę, że robi i to, i to. Dobry znak.
Pod stopami czuję wypukłą metalową plakietkę, głoszącą, że liceum imienia Johna Quincy’ego Adamsa zostało ufundowane w 1979 roku. Doskonale wiem, gdzie jestem.
– Trzymaj. – Podaję jej laskę. – Możesz ją złożyć?
Molly bierze laskę.
– Czemu?
Odwracam się i energicznie ruszam w kierunku schodów. Wymachuję rękami i liczę w głowie: „sześć… pięć… cztery… trzy…”.
– Parker! – Molly biegnie za mną.
„…dwa… jeden… stopień w dół…”
Schodzę po schodach – liczę je i pewnie stawiam na nich nogi proste jak u żołnierza. Za każdym razem cofam nieco stopę, żeby uderzyć piętą o tył poprzedniego stopnia. Na dole ruszam dalej i licząc kroki, docieram do krawężnika, przy którym zaparkuje ciotka. Zatrzymuję się i odwracam.
– Poproszę o swoją laskę.
Czuję ją w dłoni. Nie jest złożona, jak prosiłam, więc składam ją i chowam do torby.
– Może myślisz, że jestem stereotypową niewidomą dziewczyną, która udowadnia wszystkim, że nie potrzebuje litości. I zamiast być miła dla tych, którzy tylko starają się jej pomóc, zachowuje się jak zimna, rozżalona suka, bo nie ma czegoś, co wszyscy wokół biorą za pewnik.
Zaczynam się zastanawiać, czy Molly zawsze tak głośno oddycha – w bibliotece nie zwróciłam na to uwagi, a było tam dość cicho.
– Jestem ciepła? – pytam.
– Nieszczególnie. Ale wystarczy, że mnie jest gorąco.
Dopiero po chwili rozumiem, o co jej chodziło – co zdarza mi się bardzo rzadko. Już za późno, żeby się roześmiać.
Uśmiecham się.
– Trafiona.
Ciotka Celia podjeżdża i się zatrzymuje.
– Pewnie rozpoznajesz auto ciotki po dźwięku?
– Tak, z reguły tak.
– Mój pies też to potrafi.
Odwracam głowę w jej stronę – zazwyczaj się nie wysilam.
– Zaczynam cię lubić, Molly Ray. Ale wierz mi, ta róża ma kolce.
– O, nie martw się, wierzę.
Słyszę kliknięcie otwieranych drzwi. Ciotka woła zbyt głośno:
– Parker, to ja. Wskakuj.
Wzdycham. Bez wątpienia otwarcie.

 
Wesprzyj nas